Rozdział 28. Tam dom twój

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tam dom twój, gdzie serce twoje. Tylko czym jest dom? Budynkiem, w którym mieszkamy? Miastem, w którym się urodziliśmy? Miejscem, w którym zostaliśmy wychowani? Jedni przecież zostają na zawsze w tym samym punkcie, inni zmieniają je ciągle. Kwestia domu pozostaje więc otwarta, nie jest równa dla każdego, bo wszystko zależy od tak wielu czynników.

Czasami dom nie kojarzy się z ciepłem i miłością, a jest jedynie kaźnią, do której nie chcemy wracać, ale musimy. Przemoc i zbyt wysokie wymagania zamieniają życie w piekło już na samym jego początku. Nie jest to nic przyjemnego i często później nie potrafimy stworzyć domu, bo nie mamy właściwego wzorca.

Michelle do tej pory nie miał pewności, które miejsce powinien nazywać domem. W tym rodzinnym spędził tylko kilka pierwszych lat swojego życia. Słabo pamiętał ten czas, bo był za mały. Jednak nie zapomniał tych nielicznych wieczorów, kiedy to rodzice czytali mu na dobranoc bajki i klasykę fantasy. Rzadko bywali w domu, gdy zapadał zmierzch – pracowali. Ojciec Michelle'a nie utrzymałby władzy nad gildią, gdyby nie udowadniał, że jest z nich najlepszy. Malec zazwyczaj musiał zadowolić się obecnością babci, która rozpieszczała go, jak tylko mogła. Pamiętał dobrze jej słowa: „babcie się od rozpuszczania, rodzice od wychowywania".

W jego pamięci równie dobrze utrwalił się dzień, kiedy został uprowadzony. Nie znał jeszcze wtedy zbyt wielu technik walki – zaledwie parę ciosów, które zadane drobnymi piąstkami na nikim nie robiły wrażenia – i skończyło się na rozpaczliwym płaczu tęsknoty i przerażenia. Był już wtedy świadomy, jak bardzo są złe rzeczy, które robią źli ludzie. Wyobraźnia chłopca podpowiadała, że i jemu stanie się krzywda.

Mylił się. Don Lorenzo poczęstował go gorącą czekoladą i przedstawił mu własne dzieci, które zaprosiły malca do zabawy. Już został w rezydencji Tovarro, choć nie był członkiem rodziny, ale zakładnikiem. Jako dzieciak nie rozumiał tego, świat dorosłych był mu obcy, zwłaszcza półświatek przestępczy. Poza tym rodzice przyjeżdżali regularnie, zaczął się uczyć swego fachu i nikt nigdy nie ograniczał mu wolności. To był drugi dom. Z Pablem i Giottem byli prawie nierozłączni jako dzieci, Cesare'a też poznał wystarczająco dobrze, by przyzwyczaić się do jego ciężkiego charakteru, zaś mała Cristina stała się jego młodszą siostrzyczką. Tylko na tym skorzystał, bo dzięki temu wiedział, jak to jest mieć rodzeństwo. Rzadko bowiem zdarzało się, żeby członkowie Saphira posiadali więcej niż jednego dziedzica.

Dołączenie do Rabbii stało się kwestią czasu, gdy dowództwo przejął Cesare. Dworek też stał się domem Michelle'a, choć nie zamierzał zostać tam na zawsze. Nie chciał, żeby Elizabeth musiała żyć w tym miejscu – pragnął dać jej dom z prawdziwego zdarzenia, w którym mogliby założyć rodzinę. W którym byliby szczęśliwi.

Do zamku zawsze wracał z mieszanymi uczuciami. Dużo lepiej czuł się we Włoszech, Francja była miejscem, gdzie się urodził i pewnie nie postawiłby tam więcej nogi, gdyby nie zadania i odpowiedzialność za gildię. Powierzono mu coś więcej niż tylko ruiny zamku, wioskę i bandę nożowników. Może gdyby nie Lorenzo, nie podjąłby się tego. To właśnie Tovarro wskazał mu właściwą drogę.

Mimo to nie lubił tu zbyt często przebywać. Musiał – wiadomo, pańskie oko konia tuczy. Poza tym miał jeszcze jedną sprawę do doglądnięcia.

Westchnął ciężko, spoglądając na ruiny zamku. Widoczne były już z daleka i wiecznie pełne turystów, którym nawet się nie śniło, że to pole treningowe gildii nożowników. Wszyscy członkowie Saphira tu właśnie odbywali swoje szkolenie – Michelle był wyjątkiem, skoro większość życia spędził we Włoszech. Niejeden tu zginął, wielu odniosło rany. Krążyły historie o duchach nawiedzających ruiny nocami, kilku zbyt odważnych turystów nawet je widziało, a kilku zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. To jednak zamiast zniechęcać, przyciągała żądnych przygód i wrażeń szaraczków.

Nikt nie zwrócił na niego uwagi, gdy zszedł z trasy turystycznej i wszedł pomiędzy mury. Nie było w nim nic nadzwyczajnego – ot przeciętny młody mężczyzna o brązowych włosach z grzywką opadającą nieco na błękitne oczy o niewinnym spojrzeniu. Nigdy nie zwracał na siebie uwagi, gdy nie było to konieczne, a w tłumie stawał się po prostu jego częścią. Dzięki temu teraz nikt za nim nie podążył i mógł spokojnie zejść do podziemi, które oficjalnie były zbyt niestabilne, żeby je zwiedzać. Kto się tam zapuścił, w najlepszym wypadku wychodził w plastikowym worku.

Chyba że był członkiem Saphira i wiedział, którędy iść, by nie wpaść z jedną z wielu pułapek. To był ich teren, którego zazdrośnie strzegli, czuli się tu doskonale, a rozległe podziemia nie miały przed nimi tajemnic.

– Michelle.

W cieniu stała postać, której w pierwszej chwili nie zauważył. Nie drgnął jednak ani nie chwycił noża, rozpoznając głos przewodniczki.

– Lizette.

– Spóźniłeś się.

– Wybacz, rodzice Liz mnie zatrzymali. Chodźmy.

Kobieta zapaliła latarnię, którą do tej pory trzymała wygaszoną, by nie zwracać uwagi. W jej blasku można było dostrzec wyraźne kształty i ciemny warkocz Lizette, a przez moment nawet paskudną bliznę ciągnącą się przez prawą stronę jej twarzy.

W milczeniu dotarli do lochów. Tylko przy jednym postawiona była straż. Zasalutowali na widok przywódcy gildii, Michelle odpowiedział skinięciem i podszedł do kraty.

– Podobno trzymasz się całkiem nieźle, Sebastianie – powiedział.

– To już pora odwiedzin? – zapytał zachrypnięty głos z kąta celi. – Czy może jednak postanowiłeś się zemścić we właściwy sposób?

– Nie zrobię ci tej przyjemności, łajzo. Przecież obiecałem, że będziesz gnić w tej celi przez resztę nic niewartego życia.

Słodycz w głosie Michelle'a ukrywała wściekłość. Nie potrafił pozbyć się tego uczucia, gdy tylko stawał twarzą w twarz ze zdrajcą. Było tak samo gorące jak w dniu, kiedy zrobił porządek z gildią.


Cztery lata wcześniej

Rodzinny dom pogrążony był w ciszy, gdy przyjechał, choć rodzice mieli na niego czekać. W końcu był to dzień, kiedy on i Elizabeth zostaną oficjalnie zaręczeni, więc z pewnością nie wzięli żadnego zlecenia, nie informując go o tym. To byłoby dla wszystkich bardzo problematyczne.

Zatrzymał się w progu, czując wyraźny zapach świeżej krwi. Sięgnął po noże i dopiero wtedy ruszył dalej, lecz dużo ostrożniej i w kompletnej ciszy. Cokolwiek się wydarzyło, wróg mógł na niego nadal czekać. Nie da mu tej satysfakcji.

Pierwsze ciało znalazł w salonie – jego matka w czarnej sukience leżała z poderżniętym gardłem w kałuży własnej krwi. Nadal spoglądała na coś szeroko otwartymi oczami, jakby się czegoś wystraszyła. A może to tylko zaskoczenie, bo przecież Amelię Saphire ciężko było zastraszyć. Nawet Tovarro się to nie udało, choć mieli jej dziecko w rękach.

Ojca znalazł na schodach z licznymi ranami kłutymi świadczącymi o walce. Z jego dłoni ktoś zdarł sygnet z szafirowym oczkiem – symbol przywództwa gildii. Dzięki temu Michelle zrozumiał. To nie była zemsta czy zwyczajne morderstwo, ale zamach stanu. Ktoś próbował zmienić układ sił w gildii za pomocą brutalnej siły bez zachowania absolutnie żadnych zasad. Tego młody Saphire nie mógł puścić płazem. Nie chodziło o samą gildię, bo tę w sumie miał w nosie, stanowisko w Rabbii wystarczało mu aż nadto, ale o potraktowanie jego rodziców jak zwykłe śmieci, które można zostawić byle gdzie.

Dawno nie czuł takiego gniewu. Michelle nie należał do ludzi, których łatwo doprowadzić do wściekłości, to raczej on był przyczyną złości innych. Wystarczyło spojrzeć na Furpię – jego było tak łatwo wkurzyć, że dla Michelle'a był to niemal sport. Sam się ze sobą zakładał, ile czasu potrzebuje do rozzłoszczenia jasnowłosego Włocha i nigdy mu się to nie nudziło.

Dziś to on przypomniał sobie, co to znaczy wściekłość. Nie daruje wszystkim zamieszanym w sprawę i udowodni, że nie bez powodu nazywa się Saphire. Zlekceważyli go i teraz za to zapłacą.

Usłyszał, jak ktoś wchodzi do domu. Wcześniej odłożony nóż znów znalazł się w jego dłoni, a on sam skrył się w kącie tak, aby intruz był nieświadomy jego obecności, nim nadejdzie na to czas.

Rudy mężczyzna przeszedł obok niego, nie zauważając Michelle'a, który przyłożył nóż do jego gardła gotowy skrócić życie.

– Kto zamordował moich rodziców? – zapytał Saphire.

– Nie jestem twoim wrogiem, Michelle. Przyszedłem ostrzec Richarda, ale najwyraźniej się spóźniłem.

– Jaki masz na to dowód?

– Jestem bez broni. Poza tym myślisz, że przychodziłbym tutaj tak beztrosko, gdybym był jednym z tych, którzy szykowali przewrót?

Michelle dobrze znał Antoine'a – mężczyzna należał do jednych z najbardziej lojalnych ludzi jego ojca – choć nie wyzbył się wszystkich wątpliwości. Opuścił jednak nóż.

– Mów, co wiesz – polecił.

– Zapewne wiesz, że przed twoim porwaniem przez Tovarro byliśmy niezależną grupą. Jednak Richard stał się bardziej lojalny mafii i nie wszystkim się to podobało. Sądzili, że teraz, gdy nie masz już statusu zakładnika, Saphir znów stanie się niezależny, ale tak nie jest.

– Kto?

– Dowodzi nimi Sebastian Courdove.

– Ten szczur?

– Dokładnie. Z tego, co wiem, sprzymierzyło się z nim piętnaście osób, ale to niekoniecznie wszyscy.

– Zbierz lojalnych wobec mojego ojca. Złożycie mi przysięgę, a potem weźmiemy odwet.

Michelle był ciekawy, jak tak naprawdę wygląda sytuacja w gildii. Słowa to jedno, czyny drugie. Doskonale wiedział, że można mówić o lojalności i zapewniać o najlepszych intencjach, a jednocześnie knuć za plecami z wrogami. Przekonał się o tym wielokrotnie w czasie pracy dla Tovarro. Ten świat nie był czarno-biały, lecz pełny szarości, czasami niewidocznych na pierwszy rzut oka.

Sam zajął się ciałami rodziców, nim zrobi to koroner i zaczną się przygotowania do pogrzebu. Nie chciał, żeby leżeli tak porzuceni, wystarczy sama świadomość, że ich zdradzono. Nikt nie przybył, gdy tego potrzebowali. On sam gdyby tylko wiedział, co Courdove szykuje, już dawno skróciłby jego marny żywot. Że też taki kiepski nożownik ośmielił się pogryźć rękę, która go ocaliła. Bez nich byłby nikim, niewdzięcznik.

Siedział na szczycie schodów, gdy przyszli pierwsi członkowie Saphira – rodzina Elizabeth. Przez moment zastanawiał się, czy wiedzieli. O niepokojach z pewnością, ale czy podejrzewali, że dojdzie do zamachu stanu? Nie był pewny.

– Michelle, przyjmij nasze kondolencje – odezwał się ojciec Liz, Oliver.

– Dziękuję. Jednak z radością przyjmę waszą przysięgę wierności jako nowy lider Saphira – oznajmił beznamiętnie Saphire.

– Dasz nam gwarancję, że zwyciężysz?

– Gdybym nie miał pewności, że zmiażdżę tego szczura i jego bandę, nie powiedziałbym tego. Poza tym nadal mam zamiar ożenić się z twoją młodszą córką, choć zaręczyny będą musiały poczekać. Przykro mi, Liz.

Elizabeth uśmiechnęła się ze zrozumieniem. W tej chwili Michelle miał ważniejsze cele do spełnienia i nie mogła narzekać. Poza tym właśnie stracił rodziców i potrzebował czasu na żałobę.

Pierwsza uklęknęła przed przyszłym narzeczonym i przyłożyła prawą dłoń do serca.

– Ja, Elizabeth Sennette, przysięgam ci lojalność, Michelle'u Saphire, nowy przywódco Saphira. Powierzam ci swoje ciało i duszę. Prowadź je do zwycięskiego boju – wyrecytowała.

Znała słowa przysięgi, miała obowiązek ją złożyć nawet, jeśli nigdy nie zostanie nożownikiem. Rzadko bowiem zdarzało się, aby rodziny w gildii miały więcej niż jedno dziecko. Żyli we własnym gronie i to wśród ludzi z wioski wybierano sobie partnera na całe życie. Nikt nikogo do tego nie zmuszał, nikogo nie swatano, gdy dzieci się rodziły – ten zwyczaj został zniesiony tuż po wojnie – ale nie zdarzało się, żeby przyjmować kogoś spoza społeczności. Aby wyeliminować ryzyko chorób genetycznych, które zdarzały się w tak małych i zamkniętych wspólnotach, co jakiś czas porywano dzieci i wychowywano je w duchu gildii. Wybierano na tyle młode, że łatwo zapominały o swoich prawdziwych rodzicach, więc od razu eliminowano ryzyko ucieczki czy zdrady. Zresztą nawet jeśli któreś z dzieci podczas treningu w ruinach narobiło rabanu przy turystach, nikt nie zorientował się jeszcze, że dochodzi do takiego procederu.

Rodziny zazwyczaj wychowywały jednego dziedzica. Pozostałe dzieci z małżeństwa, jeśli się pojawiły, poznawały podstawy, ale nie zajmowały się zabijaniem. Prowadziły normalne życie, dostarczając mieszkańcom wioski wszystkiego, czego potrzebowali.

Elizabeth zamierzała zostać lekarzem. Nie była jeszcze pewna, jaką specjalizację chce wybrać, ale leczenie tych, którzy narażają swoje życia, wydawało jej się właściwą decyzją. Cieszyła się też, że Michelle wspiera ją w tym postanowieniu zamiast stwierdzić, że nie musi niczego robić, bo on może jej zapewnić dostatnie życie bez zmartwień codzienności.

Chwilę później przysięgę złożyli pozostali członkowie jej rodziny. Wszyscy, którzy przyszli do domu Saphire'ów, postanowili zawierzyć Michelle'owi. Z zadowoleniem przyjął fakt, że zjawiła się spora większość gildii. Owszem, mogło tu być kilku krzywoprzysięzców, ale z nimi szybko się rozprawi. Na razie zamierzał utopić we krwi buntowników.

– Z pewnością jesteście świadomi, że podążając za mną, podążacie ścieżką rodziny Tovarro – powiedział Michelle. – Nie będę tolerował działania przeciwko nim. Każdy przejaw nielojalności w stosunku do Don Lorenza oznacza śmierć.

– O szczegółach nowych rządów porozmawiamy, gdy twoi rodzice zostaną pochowani i pomszczeni – odezwał się Oliver Sennette. – Najpierw musisz udowodnić, że masz tę władzę.

Michelle uśmiechnął się diabelsko. Był jednym z siedmiu diabłów Rabbii i nikomu niczego nie musiał udowadniać. Po prostu miażdżył wrogów Tovarro, a nimi byli Sebastian Courdove i jego poplecznicy.

Nie czekał, nie przygotowywał żadnego planu. Gildia nie była na tyle duża, by nie był w stanie zorientować się, kto jest kim. Wiedział, kto nie złożył mu przysięgi, więc był przeciwko niemu. I nie było dla nich litości.

Saphir nigdy dotąd nie stanął w obliczu tak krwawego wydarzenia wewnętrznego. Nazwano je powodzią krwi, a była ona tym straszniejsza, że dokonana przez jedną osobę. Michelle nie oczekiwał od nikogo pomocy, nawet jej nie chciał. To był jego problem i zamierzał rozwiązać go samodzielnie. Don Lorenza poinformuje o wszystkim, gdy skończy czystkę.

Nie minęła godzina, gdy dotarł do ruin, w których czekał na niego Sebastian Courdove z kilkoma ocalałymi z rzezi sojusznikami. Nie wyglądał na kogoś, kto przejmowałby się śmiercią własnej rodziny. Obchodziła go tylko władza.

– Proszę, proszę, mały szafirek przyszedł się zemścić – zakpił.

– W żadnym wypadku nie jest to zemsta. Zagrażasz rodzinie Tovarro i nie zamierzam ci na to dłużej poznawać. – Michelle uśmiechnął się anielsko. – Zostaliście tylko wy.

– Jesteś pewien?

– Ci, którzy złamią przysięgę, są żywymi trupami. – Wzruszył ramionami. – Ale dość gadania.

Nie czekał na ich ruch, ale zaatakował sam. Trzech pierwszych położył w ciągu kilku sekund, dwóch kolejnych nawet uniknęło jego ciosów, ale nie pomogło im to na długo. Został już tylko Sebastian.

Michelle uśmiechnął się rozbawiony. To nie stanowiło dla niego żadnego problemu, a dla tego durnia nie było już żadnego wyjścia.

– Jakby cię tu ukarać? – Zastanowił się głośno. – Śmierć to dla takiego śmiecia trochę zbyt łagodna kara.

– A może nie masz odwagi? – zakpił Sebastian. – W końcu załatwiłem twoich starych, a to nie byle jaki wyczyn.

– Nie zrobiłeś tego sam, pewnie nawet nie osobiście, bo jesteś dupa nie nożownik.

– Ty mały chuju – warknął przeciwnik. – Zaprzedałeś się mafii i chcesz to samo zrobić z gildią. Nie myśl, że ci się to uda.

– Świetny pomysł – stwierdził Michelle z dziecięcą radością. – Daruję ci życie. Będziesz gnić w lochach i obserwować, jak Saphir staje się częścią rodziny Tovarro. Idealna kara dla takiego śmiecia.


Michelle pojawiał się u Sebastiana kilka razy w roku, żeby opowiedzieć mu, jak dobrze radzi sobie rodzina Tovarro i jakie zlecenia przekazują gildii. Widział, jak bardzo go to złości. To lepsze tortury niż jakikolwiek fizyczny atak. Uwielbiał to. Może i świetnie się bawił przy cięciu przeciwników i wrogów na kawałeczki, ale uderzenie w ich psychikę sprawiało jeszcze większą frajdę. Lubił wkurzać innych, to taka fajna rozrywka.

Minęła godzina, a Sebastian zaciskał zęby ze złości, słysząc o kolejnych sukcesach rodziny Tovarro, której nienawidził bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. Michelle za to uśmiechał się anielsko, co w niestałym świetle starego oświetlenia dawało demoniczny efekt.

– Nigdy ci się to nie znudzi, gówniarzu? – warknął Sebastian.

– Nigdy. Ale nie będę nieuprzejmy i zapytam, co u ciebie? Dobrze ci tu? Nie podgryzają cię szczury? Podobno założyły tu niedaleko gniazdo.

Gdyby nie kraty, więzień rzuciłby się na Saphire'a i udusiłby go gołymi rękoma. Dopiero teraz Michelle mógł zobaczyć jego zarośniętą twarz. Jak na więźnia był dość czysty – na rozkaz przywódcy dostarczano mu zarówno posiłki, jak i możliwość doprowadzania się do porządku. Jednak na golenie nie było przyzwolenia w obawie, że wykorzysta ostrze do ucieczki i narobienia bałaganu, choć równie dobrze mógłby popełnić samobójstwo i oszczędzić sobie słuchania Michelle'a na resztę życia.

– Pewnego dnia pożałujesz, gówniarzu. Tovarro nie zawsze będą na szczycie – warknął.

– Nie dopuścimy do sytuacji, w której jest inaczej niż teraz – odparł spokojnie Michelle. – Jeszcze wiele pokoleń po nas będzie obawiało się rodziny Tovarro. Opowiedzieć ci coś jeszcze?

Sebastian wrócił do swojego ciemnego kąta, starając się ignorować radość na twarzy Michelle'a. Ten zaczął się śmiać zadowolony z kolejnej części kary. Nie zamierzał mu odpuścić aż do śmierci. Nikt, absolutnie nikt nie będzie podważał władzy rodziny Tovarro.

– No nic, posiedziałbym dłużej, ale obowiązki wzywają. Sam rozumiesz.

– Kundel Tovarro.

Michelle nie zareagował. Już dawno przestało mu to przeszkadzać, skoro pod tą obelgą gościł strach przed jednym z diabłów Rabbii. Raczej go to bawiło. Wiedział, że sam Saphir pod rządami jego ojca był potęgą, której się obawiano. Właśnie dlatego Tovarro postanowili wykorzystać go jako zakładnika i zmusić gildię do uległości. Zmiana dowódcy – nieco wymuszona przez sytuację – sprawiła, że Saphir stał się częścią Tovarro i zyskał jeszcze gorszą sławę. Takie połączenia zawsze wzbudzały strach i nienawiść wroga. I właśnie to sprawiło, że Michelle czuł satysfakcję ze swoich decyzji.

Lizette wyprowadziła przywódcę z lochów bez ani jednego słowa. Zwykle była milczkiem, więc Michelle nie wciągał jej w niepotrzebną dyskusję. Tak było lepiej dla obojga. Saphire ufał swoim podwładnym na tyle, na ile powinien. Może nie bywał tu zbyt często, ale znał ich wystarczająco dobrze.

Skinął Lizette głową i opuścił ruiny, kierując się do wioski. O tej porze pojawiało się tu tylko kilka osób – turyści już zeszli na posiłek – więc nikt nie zwracał na niego uwagi. Bawiło go, jak bardzo ślepi są ci ludzie. Nikomu z nich nawet nie przyszło do głowy, że mieszkańcy mogą być niebezpieczni. W końcu w wiosce mieli nawet niewielki posterunek policji – tak żeby turyści czuli się bezpiecznie – który zajmował się głównie drobnymi wykroczeniami. Prócz kilku niewyjaśnionych morderstw zbyt ciekawskich turystów było tu dość spokojnie, żadnych kradzieży, gwałtów, oszustw. Czasami zdarzy się bójka jak wszędzie, gdzie alkohol łączy się ze sportem, ale nic poza tym. A jednak była to wioska pełna zawodowych morderców, którzy z nożem potrafili robić prawdziwe cuda.

W Le Feuille Bleu wiecznie był tłum ludzi spragnionych wspaniałej kawy, więc pracownicy kawiarni nie mogli narzekać na brak pracy. Mimo to Mimi zawsze miała chwilę, żeby przygotować kawę poza kolejką dla Michelle'a.

– Dzięki – powiedział, gdy podszedł do baru, na którym stał już papierowy kubek z aromatycznym napojem. – Jesteś niezawodna.

– Dla ciebie wszystko, Michelle. – Uśmiechnęła się właścicielka kawiarni.

– Lepiej nie mów tego przy Liz. Drażliwa się ostatnio zrobiła.

– Miała ciężki czas. Poza drażliwością jak się czuje?

– Lepiej – westchnął.

Nadal ciężko mu się rozmawiało o utraconym dziecku. Naprawdę nie chciał, żeby skończyło się to w ten sposób. Owszem, bardziej obawiał się o życie Elizabeth, które przez ciążę było zagrożone, ale to, co się stało, odbiło się na nich obojgu. Byli tym przybici, choć symboliczny pogrzeb trochę pomógł. Michelle'owi dało to sporo do myślenia. Był zabójcą, ze śmiercią obcował cały czas, ale były takie odejścia, z którymi nie potrafił się pogodzić.

– A ty?

– Staram się żyć dalej i wspierać Liz. W końcu mamy założyć rodzinę. Może nie stanie się to w najbliższym czasie, ale gdy przestanie boleć, staniemy się silniejsi.

– Liz jest prawdziwą szczęściarą. No nic, nie zatrzymuję cię. Pewnie chcesz jeszcze odwiedzić rodziców, nim wrócisz do Włoch.

– Dzięki za kawę.

Z kubkiem wyszedł z lokalu, nie przejmując się kilkoma niezbyt przychylnymi spojrzeniami turystów, którzy nadal czekali na swoje zamówienia. No cóż, on miał tu przywileje.

Wiązanka polnych róż już na niego czekała w kwiaciarni. To był jego zwyczaj, którego nie zmienił ani razu. Amelia kochała te kwiaty i Michelle miał nadzieję, że nadal sprawiają jej przyjemność, gdziekolwiek teraz jest. O ile istnieje jakieś życie po życiu.

Cmentarz był niezbyt wielki, ale za to stary, choć wiele grobów sprzed wojny zostało w jej czasie zdewastowanych przez wrogie wojska. Niektórych nie dało się ocalić i tylko dzięki księgom parafialnym dało się zorientować, kto tu leżał. Trzy pamiątkowe tablice będą o tym przypominać jeszcze przez wiele lat.

Grobowiec rodziny Saphire był widoczny z daleka. Nie tylko dzięki swej wielkości, ale także dzięki kwiatom, które zawsze ktoś przynosił. Dawni przywódcy nadal byli kochani i szanowani, co mogło nieco przerażać Michelle'a. Nie czuł jednak presji, nie był swoim ojciec i nigdy nim nie będzie. Szedł własną drogą i wierzył, że dla niego jest najwłaściwsza.

Wyrzucił zwiędnięty bukiet i wypalone znicze, własne kwiaty położył na wolnym miejscu. Szeptem opowiedział o wszystkim, co mu się przytrafiło od ostatniej wizyty. Jako dziecko zazwyczaj tak robił, gdy rodzice zjawiali się u Tovarro. Na początku nie rozumiał tych dziwnych min i spojrzeń pełnych emocji, bo i szybko zapomniał, że został porwany przez ludzi ojca chłopców, z którymi bawił się na co dzień. Gdy dostał się do Rabbii, przestał być tak wylewny. Teraz, gdy rodzice byli martwi, wrócił do tego zwyczaju. Chyba to pomogło mu zaakceptować ich nagłą śmierć. Czasami zastanawiał się, czy byliby dumni z jego decyzji. Ojciec ugiął się do woli Don Lorenza w obawie o życie swego jedynego syna, lecz utrzymywał Saphira jako odrębne ugrupowanie. Michelle wprost powiedział, że pod jego rządami gildia staje się częścią Tovarro. Jednak było tak też z Rabbią – działali w imię rodziny, ale rządzili się sami i mogli nie przyjąć zlecenia. Żadna z pomniejszych organizacji podlegających Tovarro nie była do niczego zmuszana. To, co robili, robili z własnej woli. W imię rodziny.

Początkowo nie zareagował na pojawienie się Elizabeth. Nic nie powiedziała, jedynie wzięła go pod rękę, czekając aż skończy swoją „małą modlitwę", jak to zawsze nazywała. Wiedziała, jakie to dla niego ważne. Może nie spędził z rodzicami zbyt wiele czasu, ale kochał ich i musiał czuć się samotny z wiedzą, że ich zabrakło.

– Chciałbyś, żeby tu byli – powiedziała, gdy zamilkł.

– Gdyby nie ich śmierć, dawno bylibyśmy małżeństwem.

– Michelle, ja to rozumiem. Nie martw się o to. – Uśmiechnęła się lekko.

– Czy ty nadal chcesz zostać moją żoną? – zapytał poważnie.

– Oczywiście. Skąd pomysł, że nie?

– Nie myślę, że nie. Po prostu chcę się upewnić. Ostatnio wiele się wydarzyło.

– I dzięki temu jesteśmy silniejsi, głuptasie.

– Więc chciałbym jeszcze w tym roku zostać twoim mężem. – Uklęknął przed Liz, której policzki nabrały czerwonego koloru. – Uczynisz mi ten zaszczyt?

W oczach Elizabeth stanęły łzy. Od czasu tej poronionej ciąży dużo łatwiej było sprowokować ją do płaczu z byle powodu.

– Tak, bardzo tego chcę – powiedziała drżącym głosem i wtuliła się w niego. – O niczym innym nie marzę.

Michelle wstał ostrożnie, unosząc narzeczoną do góry. Zaśmiała się radośnie, nie bacząc na to, że nadal są na cmentarzu. Chociaż ich zmarli raczej byli szczęśliwi, widząc, że im się układa.

– Gdy wrócimy do Włoch, wybierzemy datę ślubu – postanowiła, gdy ją postawił.

– Liz, chciałbym, abyś na razie tu została.

– Dlaczego?

– Sytuacja robi się nieciekawa i nie chciałbym, abyś się niepotrzebnie narażała. Jeśli tu zostaniesz, nie będę się tak bardzo martwił.

– Ale ja będę – oświadczyła.

– Wiem, Liz. Proszę, zrozum. Nie chcę cię stracić, a ja sobie poradzę. Jestem diabłem Rabbii i przywódcą Saphira. To nie są czcze przechwałki.

Elizabeth spojrzała na grobowiec rodziny Michelle'a. Zamieszkała we Włoszech, żeby być bliżej niego, żeby mogli się częściej spotykać, a on i tak odsuwał ją na bok. Oczywiście rozumiała ryzyko, miała tylko podstawowe wyszkolenie, ale nadal nie podobał jej się ten pomysł.

– No dobrze. Zostanę u rodziców na jakiś czas, ale nie każ mi zbyt długo czekać. Rozumiemy się?

– Też mam nadzieję, że to się szybko skończy.

Dopiero gdy samolot wystartował, Michelle zrozumiał sens powiedzenia „tam dom twój, gdzie serce twoje". Wiedział, że jego jest przy Elizabeth, której chciał dać prawdziwą rodzinę. I zamiast przejrzeć dane nowego zadania, zaczął rozglądać się za idealnym domem, mając nadzieję, że to nie będzie musiało zbyt długo czekać.


Rozdział 29. - 2.6.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro