𝟠.𝟛

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Siedział spokojnie, jakby jego niezapowiedziana wizyta w moim biurze,  była czymś normalnym; jakbyśmy oboje nie starali się unikać siebie nawzajem. Wpatrywał się we mnie intensywnie, potęgując gonitwę myśli, która na dobre rozszalała się w mojej głowie. 

    Miałam ochotę odwrócić się i uciec. Wydawało mi się to rozsądnym posunięciem. Obawiałam się, że wyczerpałam swój limit zniewag, które mogłam znieść, jeśli chodziło o tego mężczyznę. Nie byłam gotowa na kolejne ciosy z jego strony. 

    Ostatecznie zwalczyłam w sobie chęć ucieczki. Nie byłam aż takim tchórzem, więc wypuściłam powoli powietrze spomiędzy warg i przetarłam dłońmi policzki, kierując się do biurka.

    On w tym samym czasie podniósł się i odwrócił, stając mi na drodze. 

    Niemalże natychmiast przerwałam nasz kontakt wzrokowy, więc dopiero, gdy zbliżyłam się do niego, zauważyłam rozwaloną wargę. Rana była niewielka, jeszcze świeża. Wciąż sączyła się z niej krew.

    Mimowolnie uniosłam rękę, dotykając go. Syknął z bólu, krzywiąc się przy tym i zrobił unik, odsuwając się. Nie był zadowolony ze swojej obecności w moim biurze na równi ze mną. 

    Skrzywiłam się, dostrzegając to. Momentalnie poczułam się gorzej.

    Wyminął mnie, niedbałym gestem ścierając ślady krwi z kącika ust, jakby to miało cokolwiek pomóc. Dotarł do przeszklonej ściany, zatrzymując spojrzenie na sąsiadujących budynkach. Nie sądziłam, by ten widok go fascynował, ale najwyraźniej i on miał problem z patrzeniem mi w twarz. Może wszystko inne było dla niego przyjemniejsze od mojego widoku. Wiele nieprzyjemnych słów padło między nami w ciągu ostatnich lat, ale w minionym tygodniu pobiliśmy wszelkie rekordy. Potrafiliśmy się ranić, czasami celowo, ale nigdy nie przekroczyliśmy pewnej granicy, aż do pamiętnego poranka w pokoju hotelowym. 

    Choć bardzo tego chciałam, nie mogłam cofnąć czasu. Zresztą niewiele by to zmieniło. Miałam wrażenie, że ciążyła na mnie cholerna klątwa. Prędzej, czy później odchodzili ode mnie wszyscy, na których mi zależało.

    Bradley Harrison nie żył. I nawet jeśli ludzie dookoła zapewniali mnie, że to nie była moja wina, ja wiedziałam swoje. Ponosiłam za to odpowiedzialność. To ja namawiałam go przez wiele tygodni na tę wycieczkę. To było ogromne wyzwanie, ale każde z nas potrzebowało adrenaliny. Intuicja podpowiadała mi, że choć mój pomysł odrobinę go przerażał, to jednak zazdrościł mi go. Po raz pierwszy przejęłam inicjatywę i wymyśliłam coś, co miało być dla nas ogromnym wyzwaniem. Byłam stanowcza w swojej decyzji i wiedziałam, że podąży za mną. Być może pozwalał mi na to płaszczenie się przed nim tak długo, głównie dla swojej własnej przyjemności, ale czułam, że naprawdę spodobał mu się ten pomysł, mimo że bardzo dbał o to, by tego nie okazywać. 

    Mechanicznie przybliżyłam się do przeszklonej ściany, choć wciąż utrzymywałam bezpieczną odległość od Thomasa. Był zdeterminowany, by na mnie nie patrzeć. 

    Czekałam na jego ruch, w myślach przywołując Bradleya. Łapałam się na tym, że często to robiłam, gdy starszy z Harrisonów był w pobliżu. Nie potrafiłam przestać. To dodawało mi otuchy, choć jednocześnie sprawiało niewyobrażalny ból. 



    Bradley uniósł sceptycznie brew i pokręcił z niedowierzaniem głową, upijając spory łyk piwa ze swojej butelki. Wiedziałam, że nie podzielał mojego entuzjazmu, jeśli chodziło o tę wycieczkę, ale miałam pewność, że potrafiłam go do niej przekonać. Wydawało mi się nawet, że już osiągnęłam swój cel, choć nigdy by się do tego nie przyznał.

    W końcu, w imię przyjaźni obydwoje ciągle coś sobie udowadnialiśmy. A nawet wyświadczaliśmy sobie przeróżne przysługi. I tę ostatnią, którą mu wyświadczyłam, zamierzałam użyć jako najmocniejszy argument.

    — Riri, ptaszyno, osiem dni to za długo. Co więcej, rzeka, kajak, serio? — wyliczał po kolei, chcąc uświadomić mi, że to nie była jego bajka. 

    Wolałby wspinać się na Mont Everest, ale na to akurat ja się nie pisałam. Nie chodziło nawet o sam wysiłek, aklimatyzację i czas, a o zimno. Wszystko byłam gotowa znieść, naprawdę, ale nie mróz. 

    — Nie słuchałeś mnie — mruknęłam z niezadowoleniem, szturchając go łokciem w bok. 

    Odstawiłam alkohol na stół i się przekręciłam. 

    — Mówię ci o wycieczce do Las Vegas — oznajmiłam, uważnie mu się przyglądając.

    Siedziałam bokiem do niego, ale on to zignorował. Nadal wykładał nogi na stolik i wgapiał się w ekran telewizora. Wprawdzie mieliśmy oglądać film, ale żadne z nas nie było nim zainteresowane. Typowo.

    — Słuchałem. Las Vegas, Kanion Marble, Redwall Cavern, ta cudowna, piękna jaskinia, wyrzeźbiona przez rzekę — wyliczał, co jakiś czas na mnie zerkając.

    — Jesteś dupkiem — warknęłam, wywracając teatralnie oczami. — A pamiętasz, że mi też nie podobał się pomysł, żeby powiedzieć Monice, że jesteśmy parą, by dała ci spokój. A mimo to udawałam, że jestem zakochana w tobie po uszy. Nie miałam na to ochoty! Ale to zrobiłam, bo jesteś moim przyjacielem, pamiętasz? — dodałam, wypominając mu aferę, która wcale nie wyszła nam najlepiej.

    Obsesja tamtej kobiety z niego przeniosła się na mnie. Jego chciała zaliczyć, a mnie zabić. Dosłownie. Pokręciłam głową, chcąc pozbyć się tych obrazów z głowy.

    — Riley, grasz nieczysto — zauważył, celując we mnie palcem wskazującym.

    — Wiem, ale spływ rzeką Kolorado to coś, co mi się wymarzyło. To punkt, który sobie zapisałam na liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią. I chcę, byś tam ze mną był. Bo jesteś moją osobą, pamiętasz? — powiedziałam, mrugając pospiesznie powiekami, mając nadzieję, że ten trzepot rzęs jakoś na niego zadziała. Jeśli nie, zawsze mogłam się rozpłakać na zawołanie. Cios poniżej pasa, ale jakże skuteczny.

    — Kocham cię, idiotko. — Wywrócił oczami. — Niech ci będzie. Skoro chcesz się utopić, muszę tam z tobą być — dodał, wybuchając śmiechem.

    Zerwał się z kanapy, chwycił poduszkę, którą miał pod ręką i cisnął ją we mnie energicznie. Planowałam odwet. Ruszyłam na niego, ale nie  udało mi się wykonać żadnego ruchu.

    Przerzucił przeze mnie ramię i docisnął mnie mocno do swojego boku, jednocześnie, wolną dłonią czochrając moje włosy.

    Pozwoliłam mu na to.

    Miałam swoją wymarzoną wycieczkę. 




    Ból w piersi przywrócił mnie do rzeczywistości. 

    To była nasza ostatnia wyprawa. 

    I nie wrócił z niej; nie o własnych siłach. Długie tygodnie wierzyłam, że się obudzi ze śpiączki, ale z każdym kolejnym dniem ta nadzieja ulatywała i zmuszała mnie do zderzenia się z szarą rzeczywistością.

    Nie pozwolono mi się z nim nawet pożegnać. Bradley odszedł w obecności rodziny, która nie potrafiła mi tego wybaczyć. Ja też nie umiałam. 

    Zamrugałam gwałtownie powiekami, chcąc pozbyć się spod nich znajomego szczypania, które oznaczało tylko jedno — płacz — a ja nie byłam gotowa na wylewanie łez. 

    Nie musieliśmy być przyjaciółmi, ale konfrontacja była nam potrzebna. I prawda, której obydwoje unikaliśmy, chociaż wiedziałam, że w tamtym momencie ważniejsze było to, co tak właściwie się wydarzyło.

    Miliardy słów obijało się o ściany mojej czaszki, chcąc ujrzeć światło dzienne. To nie był jednak dobry czas na babranie się w prywatnym gównie. Przede wszystkim byłam szefową, nawet jeśli tylko udawaną i musiałam dowiedzieć się, co się wydarzyło. Miałam pewność, że Thomas nie wszedł w drzwi ani nic z tych rzeczy.

    — Powiesz mi, co się stało, czy mam wezwać kogoś, by pokazał mi nagranie z kamer? — zapytałam, krzyżując dłonie na wysokości klatki piersiowej.

    Prychnął, uparcie na mnie nie patrząc. Wywróciłam teatralnie oczami, westchnęłam ciężko i podeszłam do niego. 

    Mogłam czekać w nieskończoność, ale prawdą było, że nie należałam do najbardziej cierpliwych osób. I Thomas doskonale o tym wiedział. Postukałam palcem wskazującym w jego bark, licząc na to, że się odwróci.

    Nie zrobił tego. Zamknęłam oczy, policzyłam w myślach do dziesięciu, chociaż nic mi to nie dało i skierowałam się do biurka.

    Wybrałam jedynkę, łącząc się automatycznie z Asli. Ta jednak nie odebrała, co rozzłościło mnie jeszcze mocniej. Potrzebowałam informacji, a tylko ona mogła mi ich udzielić. Zawsze wiedziała o wszystkim. 

    — Thomas — zaczęłam od nowa, starając się panować nad tonem. Martwiłam się i jednocześnie złościłam, co wcale nie było dobre. — Obydwoje wiemy, że nie jesteś tutaj pracownikiem i nie traktujesz mnie jak szefa, więc nie mogę ci grozić utratą posady ani nic z tych rzeczy. Jednocześnie odnoszę wrażenie, że pomysł poproszenia cię o pomoc był naprawdę kiepski. Nie potrafimy być przyjaciółmi. Chyba nawet nie potrafimy ze sobą zwyczajnie porozmawiać — dodałam na jednym wydechu, dość chaotycznie ubierając własne myśli w słowa. — Ale tutaj chodzi też o moją firmę. Więc albo powiesz mi prawdę albo...

    — Co? — Odwrócił się gwałtownie, unosząc cynicznie brew. 

    — Sama nie wiem, sęk w tym, że sama nie wiem — przyznałam szczerze, kręcąc z rezygnacją głową. Opadłam na krzesło, tracąc resztkę sił. — Chciałam wierzyć, że mamy za sobą te złe rzeczy, wspomnienia, ale najwyraźniej... Kurde, nie zamierzam się tu uzewnętrzniać, to bez sensu. Jestem szefową, muszę wyciągać konsekwencję, a żeby to zrobić, muszę wiedzieć, co się stało, więc z łaski swojej powiedz mi prawdę! — zażądałam, uderzając otwartą dłonią w blat.

    Ból rozszedł się po całej mojej ręce, kierując się do opuszków palców. Syknęłam, zaczynając nią machać. 

    — Nie potrafimy być przyjaciółmi — przyznał, kiwając powoli głową.

    Wykorzystał moje słowa, a chłód przeniknął przez moje ciało. Sama zdążyłam to wcześniej powiedzieć, ale fakt, że i on się z tym zgadzał, sprawił, że poczułam się nieswojo. 

    Zagryzłam do wewnątrz dolną wargę, zwilżając ją koniuszkiem języka.

    Zamierzał powiedzieć coś więcej, ponieważ otworzył usta, ale Asli nam przerwała. Wpadła do gabinetu niczym burza, w dłoniach trzymając jakąś mrożonkę. Bez słowa podeszła do Thomasa i przytknęła opakowanie do jego twarzy, najpewniej chcąc, by nie pojawiła się opuchlizna.

    Chwilę przyglądałam się im z niedowierzaniem. Była od niego sporo niższa. On miał ponad metr dziewięćdziesiąt, więc dosłownie każdy czuł się przy nim niczym krasnal, ale dopiero wpatrując się w nich, odkryłam, jak absurdalnie to wyglądało. Co więcej Asli była zdeterminowana, by wygrać potyczkę z Thomasem, który ewidentnie nie chciał pomocy, nawet od niej.

    — Asli, skoro już tu jesteś, powiedz mi, co się stało, bo najwyraźniej Thomas ma problemy z pamięcią — poprosiłam, wykorzystując obecność asystentki.

    — Dostał w twarz od George'a — odpowiedziała, zerkając na mnie z dumnym uśmiechem, który zdobił jej wargi.

    Zamrugałam pospiesznie powiekami, starając się przetrawić te słowa.

    — Od George'a? — powtórzyłam, nie bardzo wiedząc, czy dobrze usłyszałam. — Dlaczego?

    — Czy to nie logiczne? — zaśmiała się. — Ponieważ George dostał od niego, mocno — zauważyła z zadowoleniem.

    — Ale dlaczego? — powtórzyłam, podnosząc się z miejsca.

    — Ty jesteś szefową, domyśl się — odparła z rozbawieniem, łapiąc dłoń Thomasa. Wcisnęła mu mrożonkę i odsunęła się, mierząc go złowrogim spojrzeniem. — Trzymaj to przy twarzy, dobrze ci radzę! — ostrzegła i skierowała się do wyjścia.

    — Asli! Nie skończyłam — oznajmiłam, chcąc zatrzymać ją z nami.

    — Ale ja tak. Teraz musicie sobie radzić sami, dzieciaki — skomentowała, uśmiechnęła się niewinnie i jak gdyby nigdy nic wyszła.    

    Gdy uświadomiłam sobie, że przekręciła klucz w zamku i nas tak zostawiła, zamkniętych i zdanych na własne towarzystwo, opadła mi szczęka. Wyhodowałam żmiję na własnej piersi.

Cześć, Pchełki!
Dawno nas tutaj nie było, wiem, przepraszamy. Niestety na ten moment dokładnie tak będą wyglądały publikacje. Będziemy się starać, ale koniec roku przyniósł nam mnóstwo pracy, dodatkowych obowiązków i zdecydowany brak czasu. Przepraszamy i liczymy na to, że nam to wybaczcie. Standardowo czekamy na Wasze opinie.
Ściskamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro