𝟙.𝟙

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zgniotłam kolejną kartkę i z jeszcze większą irytacją niż dotychczas rzuciłam nią w kąt, mając nadzieję, że tym razem trafiła do kosza. Nic bardziej mylnego. Skrzywiłam się, dostrzegając, że papierek wylądował tuż obok kilku innych, które już wcześniej zdawały się ze mnie jawnie kpić, gdy tak zalegały na podłodze. Miałam do wymyślenia nową kampanię reklamową dla jednego z większych klientów naszej agencji i nic nie szło po mojej myśli. Wręcz przeciwnie — im bardziej chciałam, tym trudniej było mi wymyślić coś świeżego, niepowtarzalnego.

    W mojej pracy nie mogłam pozwolić sobie na powielanie schematów. Klienci nie chcieli płacić za coś, co mógłby mieć każdy. Oni byli żądni nowości, a do moich obowiązków należało spełnianie ich wszelkich życzeń — w granicach rozsądku, oczywiście.

    Umówiłam się z pracownikami, że później zrobimy burzę mózgów. To był nasz stały element gry. Stanowiliśmy drużynę, w której liczyło się zdanie jednostki. Właśnie dlatego nasza agencja odnosiła sukcesy. Zajmowaliśmy się każdym drobiazgiem. Chociaż doskonale widziałam, że najpóźniej po południu wspólnie pomyślimy nad projektem, lubiłam sama kontrolować wszystko i jeśli istniała szansa, żebym zrobiła coś samodzielnie, korzystałam z niej. Zwłaszcza że miałam świadomość, jak bardzo wygranie tej sprawy pomogłoby finansom rodzinnej firmy. Nie mieliśmy kłopotów. Radziliśmy sobie naprawdę świetnie, ale nowe umowy, dbanie o dotychczasowych, stałych klientów i ich zadowolenie było sprawą kluczową. Nie musiałam być marketingowcem, żeby wiedzieć, jak cenna może być opinia innych. Cieszyłam się, gdy ktoś obdarzał nas zaufaniem i wracał, by skorzystać z naszych usług ponownie, choć za każdym razem martwiłam się, że mogę wszystko zniszczyć.

    Wystarczył jeden błąd, by pozycja naszej agencji ucierpiała, a ja nie mogłam na to pozwolić. Chciałam w ten sposób podziękować rodzinie Harringhtonów, za to, że otworzyli swoje serca na tyle, by przyjąć mnie do siebie.

    Miałam wobec nich ogromny dług wdzięczności, którego zwyczajnie nie dało się spłacić.

    Zmarszczyłam brwi, spoglądając na fotografię, która stała na moim biurku. Srebrna ramka połyskiwała zachęcająco i ciągle przyłapywałam się na tym, że zatrzymywałam na niej wzrok. Opuszkami palców dotykałam tak znajomych mi twarzy. Wszyscy uśmiechaliśmy się niedorzecznie — ja, Blanka, jej rodzice, a właściwie i moi, ponieważ po tragicznym zdarzeniu, w którym zginęli moi rodzice, Harringhtonowie przygarnęli mnie do siebie.

    Okazali mi więcej miłości i serca niż ktokolwiek inny. Byłam im wdzięczna za to, że mnie adoptowali, za szansę, którą od nich otrzymałam. Dlatego też starałam się być najlepszą z najlepszych — w każdym przypadku — byleby tylko im się odwdzięczyć. Nie oczekiwali tego ode mnie, nigdy, ale ja czułam, że tak musiało być.

    Szczególnie teraz, gdy Kenneth i Tracey zamierzali wyruszyć w kilkumiesięczny rejs i oddać stery firmy Blance i mnie. Miałyśmy zadbać niemal o wszystko. Byłyśmy przygotowywane do tego od lat, a właściwie od momentu, gdy przekroczyłyśmy próg tego budynku. Kenneth chciał przekazać swoją agencję córkom i choć wielu było gotowych podważać jego zdanie w tej kwestii, sugerując, że to kuzyn George był bardziej odpowiednim kandydatem na jego miejsce, nasz szef nie zamierzał zmienić swojego postanowienia. Za każdym razem wybierał nas. Byłam o tym święcie przekonana.

    Tuż za srebrną ramką, która symbolizowała swego rodzaju odrodzenie, stały dwie czarne. Każda z tych fotografii była dla mnie równie cenna, ale te zdjęcia sprawiały, że czułam w swoim sercu niewyobrażalny smutek.

    Na jednym z nich prezentowała się kompletna rodzina Reedów. Moja rodzina. Tata dumnie obejmował mamę ramieniem, a ta trzymała mnie w stalowym uścisku, choć moja mina wyrażała oburzenie. Nie byłam fotogenicznym dzieckiem. Choć wcale nie należałam do brzydkich dziewczyn, nie przepadałam za zdjęciami, więc przybierałam na nich najgorsze z możliwych min. Moja mama wręcz przeciwnie. Chciała mieć uwieczniony każdy moment z naszego życia, by potem móc wyciągać te kompromitujące obrazki przy każdej możliwej sposobności.

    Nieważne, że minęło osiem lat od śmierci moich biologicznych rodziców. Dla mnie wciąż to była świeża sprawa. Gdy zamykałam oczy, na nowo zalewały mnie wspomnienia i wyobrażenia o tym, jak odchodzili z tego świata. Beze mnie. Wybuch gazu. Właśnie to usłyszałam, gdy próbowałam zrozumieć, co się tak naprawdę stało i choć poznałam przyczynę, nie potrafiłam się z tym pogodzić. Nie mogłam. Załatanie dziury, która powstała w moim sercu po tym wydarzeniu, nie było możliwe.

    Ostatnie zdjęcie długo zalegało w szufladzie mojego biurka, aż w końcu parę miesięcy temu odważyłam się je stamtąd wyciągnąć. Nie było to łatwe. Bradley i ja stanowiliśmy idealny duet. Nic nie powinno nas rozdzielić. Nic. Niestety po raz kolejny los sobie ze mnie zadrwił. Boleśnie. Wydawało mi się, że przekroczyłam limit bólu na jedną dekadę życia, ale to były tylko moje mrzonki. Strata rodziców pozbawiła mnie praktycznie całego serca, a śmierć przyjaciela obdarła mnie z jego resztek. Rozpadłam się, od nowa i na nowo. I nic ani nikt, nie mógł tego poskładać. Nawet ja, zwłaszcza ja.

    Powstrzymałam się od cichego przekleństwa, które cisnęło się na moje usta, gdy tylko poczułam pod powiekami znajome pieczenie i sięgnęłam po kolejną, czystą kartkę. Nie zamierzałam rozkleić się w miejscu pracy.

    Miałam być silna. Miałam być twarda. Opadłam na fotel, tracąc resztki cierpliwości i przymknęłam powieki.

    Zamierzałam poszukać weny, łudząc się, że do mnie wróci, gdy usłyszałam pukanie.

    — Proszę — odparłam automatycznie. Poprawiłam się, co było już moim odruchem. Wyprostowana uniosłam brodę, zatrzymując wzrok na drzwiach, zza których wyłoniła się Amanda.

    Ciemnowłosa, szczupła, elegancka dziewczyna tuż po studiach, wyglądająca dokładnie tak, jak cała reszta pracowników. Nikt tutaj się nie wyróżniał, każdy trzymał się zasad i wiedział, jak wiele zależy od odpowiedniej prezencji. Za każdym razem, gdy poświęcałam tej myśli dostatecznie długą chwilę, odnosiłam wrażenie, że cały personel wybiera swą garderobę w tym samym sklepie. Tacy byli do siebie podobni.

    — Witam, panno Reed — zaczęła od progu. Jej głos chyba pierwszy raz brzmiał tak pewnie. — Pan Harringhton chce się z panią zobaczyć — oznajmiła, a kąciki jej ust lekko drgnęły, jakby chciała się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili porzuciła ten pomysł.

    Pokiwałam głową, na znak, że przyjęłam do wiadomości tę informację i odłożyłam ołówek, podnosząc się z miejsca.

    — Dziękuję. Proszę przekazać panu Harringhtonowi, że będę za kilka minut — odpowiedziałam, poprawiając niesforne kosmyki włosów, które opadły na moją twarz i oddelegowałam ją, kierując się do kosza, by zebrać kartki, które leżały dookoła. Nie mogłam zostawić takiego bałaganu tutaj, we własnym biurze.

    Dziewczyna nie powiedziała nic więcej, po prostu wyszła, a ja wypuściłam powoli powietrze spomiędzy warg, powstrzymując się od uśmiechu.

    Miałam opinię królowej lodu. Byłam przeciwieństwem uroczej i uprzejmej Blanki. Ją lubili wszyscy, dyskutowali z nią, mnie natomiast się bali, ale nie przeszkadzał mi ten układ. Nie chciałam udawać przyjaciółki wszystkich ani nie interesowało mnie ich życie prywatne. Zależało mi na ich efektach w pracy, liczyło się tylko to, czy dawali radę, czy byli w stanie podołać obowiązkom, które na nich ciążyły. To było ważne. Nie chciałam znać imion ich dzieci, pupilów ani drugich połówek. Tak było łatwiej. Im mniej ludzi było dookoła mnie, tym większe szanse miałam na to, że nie będzie mnie to bolało, gdyby znowu coś poszło nie tak.

    A musiało, ponieważ wiedziałam, że życie nie było łatwe, szczególnie moje. I prędzej czy później, traciłam bliskich. A to bolało tak, że każdy kolejny oddech zdawał się nie mieć sensu.

    Pokręciłam głową, chcąc otrząsnąć się z rozmyślań, które wcale mi nie służyły i poprawiłam materiał obcisłej, czerwonej sukienki, którą miałam na sobie. Skoro Kenneth wzywał mnie do siebie, to musiało być coś ważnego.

    Złapałam w dłoń komórkę, bez której nigdy się nigdzie nie ruszałam i opuściłam przeszklony gabinet, udając, że nie dostrzegam spojrzeń pracowników, którzy mimowolnie odrywali wzrok od swoich stanowisk.

    Przeszłam całą długość holu, aż dotarłam pod właściwe drzwi.

    Cała agencja mieściła się na jednym, dwudziestym drugim piętrze wieżowca w centrum Nowego Jorku, a jej wystrój był nowoczesny. Mnóstwo bieli, szarości i szkła. Każdy gabinet wyglądał podobnie, a różniła je tylko wielkość, no i może wystrój, ponieważ Blanka na przykład urządziła swój we własnym, kolorowym i radosnym stylu. Tylko ja nie dodałam nic, nie licząc fotografii.

    Zapukałam i nie czekając na reakcję, nacisnęłam klamkę, wchodząc do środka. Posłałam uśmiech w kierunku mojego przybranego ojca, dostrzegając go za biurkiem. Pomimo upływu lat, wciąż był przystojnym mężczyzną. W idealnie dopasowanym garniturze, z firmowym uśmiechem na ustach... Gdy wstał ze swojego ulubionego, skórzanego fotela, górował nade mną wzrostem, ale ani trochę nie byłam tym onieśmielona.

    Podziwiałam go. Od samego początku.

    — Cześć, Ken — zaczęłam, kierując się w stronę fotela, na który opadłam dosłownie po momencie. — Co jest? — zapytałam, wiedząc, że gdyby nie chciał nic ważnego, nie wzywałby mnie w godzinach pracy do siebie.

    Każde z nas miało przydzielone zadania i się ich trzymało. Ja odpowiadałam za dział kreatywny, Blanka finansów, a Kenneth czuwał nad całą firmą. Kuzyn George natomiast zajmował się marketingiem.

    — Cześć, słoneczko — odpowiedział, uśmiechając się do mnie przyjaźnie, odkładając pióro, zaraz po tym, jak złożył ostatni podpis na jakimś dokumencie. — Mam prośbę, umówiłem się dzisiaj z jednym klientem, ale zapomniałem, że obiecałem Tracey, że pojadę z nią za miasto. Mogłabyś pójść za mnie? Wysłałbym Blankę, ale to ty znasz lepiej tę kampanię, pamiętasz Damiena Dallasa?

    — Właściciel sieci lotniczych. Projekt dla niego został skończony niedawno. Przeze mnie — wyjaśniłam, przypominając sobie, o kim mówił.

    — Właśnie, właśnie. — Pokiwał głową z aprobatą. — Dlatego uważam, że możesz iść za mnie i podpisać z nim umowę. Kto lepiej obroni projekt jak nie jego twórca, prawda? — Spojrzał na mnie wymownie, a ja wiedziałam, że nie mogłam mu odmówić. Nie było takiej opcji.

    — O której? — spytałam, przeglądając w pośpiechu telefon. Nie zamierzałam tracić czasu i udawać, że nie było takiej możliwości. Cieszyłam się, że za pomocą sprytnej aplikacji, mogłam w każdej chwili kontrolować swój terminarz. Dla Kennetha byłam skłonna przeorganizować własny grafik.

    — O piętnastej. Zatrzymał się w apartamencie w Four Seasons. Będzie czekał w hotelowej restauracji — odpowiedział, posyłając mi kolejny, pełen wdzięczności uśmiech.

    Odwzajemniłam go, czując się nieco zakłopotana, bo to ja zawdzięczałam mu niemalże wszystko. Płacił za moje utrzymanie, za moje studia, a nawet kupił mi mieszkanie po ich zakończeniu. Traktował mnie na równi ze swoją rodzoną córką. Kochał mnie on, kochała mnie jego żona, a ja kochałam ich wszystkich. Na swój sposób. Nie łączyły nas więzy krwi, ale byli moją rodziną.

    — W porządku. Poprosisz Amandę, by przekazała mu, że to ja się pojawię? — Podniosłam się z miejsca, mając zamiar odejść.

    — Dziękuję, słoneczko. Jak zawsze jesteś niezastąpiona — podsumował, uśmiechając się do mnie nieco szerzej.

    Obszedł swoje biurko i zatrzymał się przy mnie, opierając dłoń na moim ramieniu.

    — Od tego są dzieci, co nie? — zażartowałam, robiąc dziwną minę.

    — Tak, cieszę się, że zaakceptowałaś mnie jako rodzica — przyznał, trącając palcem wskazującym mój nos.

    Zaśmiałam się cicho i pokiwałam głową, przytakując. Nie zawsze było tak łatwo i przyjemnie.

    — Nie mogłabym trafić lepiej, nigdy. Muszę wracać do pracy, no i uprzedzić drużynę, że mnie nie będzie, gdy oni będą szukać pomysłów na nową kampanię — wyjaśniłam, uśmiechając się delikatnie, samymi kącikami ust.     — Widzimy się w weekend, na pożegnalnym przyjęciu.

    — Zdecydowanie tak! Dzięki, słońce, do zobaczenia — odparł, cofając swoją dłoń z mojego ramienia.

    Ucałowałam jego policzek i posłałam mu ostatni uśmiech, nim na dobre opuściłam jego gabinet.

    Za drzwiami przyjęłam moją standardową, poważną minę i wróciłam do pozy królowej lodu.




Cześć, Pchełki!
Rozdziały będą pojawiać się raz w tygodniu, w poniedziałki!
Pamiętajcie, że nie gryziemy i chętnie poczytamy Wasze opinie.
Ściskamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro