𝟙𝟙.𝟜

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

          Thomas Harrison nie żył.

          Potężny podmuch wiatru niespodziewanie pchnął mnie w stronę dwóch płyt, zmuszając, bym złapała się jednej z nich dla podtrzymania równowagi. Chłodny granit pod moimi palcami był chropowaty i gdy przesunęłam po nim dłonią, wyraźnie czułam na swojej skórze każdy uszczerbek, co boleśnie sprowadzało mnie do rzeczywistości, o której nie chciałam myśleć. Zamrugałam kilkakrotnie, mając nadzieję, że nagrobek, na który patrzyłam, zniknie, rozpływając się niczym fatamorgana. Niestety, tak się nie stało. Serce chaotycznie obijało się o moją klatkę piersiową, a poczucie winy eksplodowało ze zdwojoną siłą, katując moje myśli.

          Z całych sił zacisnęłam powieki, próbując pozbyć się obrazu, który sprawiał, że ziemia usuwała się spod moich nóg. Nic z tego. Ten sposób był równie nieskuteczny, co poprzedni. Kamienna płyta nie była przywidzeniem. Gdy otworzyłam ponownie oczy, wciąż widziałam dwa identyczne groby braci Harrisonów. Nie potrafiłam w to uwierzyć. Nie mogłam pojąć, jak do tego doszło.

          Słyszałam, że ludzie dyskutowali w firmie o jakimś detektywie, który zginął podczas akcji. Z ich informacji wynikało, że był młody i, że poświęcił swoje życie, by ratować jakieś dziecko. Widziałam artykuły w gazetach, bo o całej akcji było bardzo głośno, ale czytając o Thomasie H., nawet przez myśl mi nie przeszło, że chodziło o Lucyfera.

          Mój Tommy.

           Myślałam, że kilka dni wcześniej pękło mi serce, gdy ostatecznie się ze mną pożegnał, a ja mu na to pozwoliłam. Wiele godzin spędziłam, rozmyślając o tym, jak powinno wyglądać moje życie. Wybrałam Stanleya, ale nawet w najgorszych koszmarach nie sądziłam, że stracę Thomasa tak definitywnie. Nie chciałam tego. Chciałam, by żył, by odnalazł własne szczęście.

          Byłam zbyt poharatana i niestabilna, by przy nim być, ale nie pragnęłam dla niego niczego bardziej niż dobrego życia. I szczęścia właśnie. Zasługiwał na nie.

          Był wspaniałym synem, bratem, a nawet przyjacielem, chociaż bardzo rzadko przyznawaliśmy się do tego, co nas łączyło. Zresztą ostatnie wydarzenia dobitnie pokazywały nam, że nie byliśmy do końca szczerzy, jeśli chodziło o nasze relacje. Najwidoczniej oboje pragnęliśmy czegoś innego i żadne z nas nie potrafiło się do tego przyznać tej drugiej stronie.

          A teraz było za późno na cokolwiek. Odtrąciłam go i okazało się, że nie mogłam mieć kolejnej szansy, by to jakoś naprawić. Nie było takie opcji.

          Thomas Harrison nie żył. Zginął. Oddał własne życie, by ratować kogoś innego.

          Zakryłam dłonią usta, zamrugałam pospiesznie i pozwoliłam łzom płynąć i wyznaczać im bolesną ścieżkę wzdłuż moich policzków. Czułam, jak serce niebezpiecznie szybko bije w mojej piersi i miałam wrażenie, że za chwilę naprawdę się zatrzyma. Z powodu żalu.

          Tak byłoby nawet prościej. Łatwiej.

          To powinnam być ja.

          Świat stracił kolejnego wspaniałego człowieka, podczas gdy ja nadal miałam szansę, by być, by żyć, by szukać szczęścia.

          To cholernie niesprawiedliwe.

          Zgięłam się w pół, nie potrafiąc nad tym zapanować. Zasłoniłam dłonią usta i po prostu wyłam, aż opadłam na świeżą ziemię, tuż przy tablicy.

          Po dłuższej chwili pierwsza fala łez minęła, a mój wzrok wyostrzył się na tyle, że mogłam przeczytać napis, który miałam zapamiętać już na zawsze.

          Mój świat na moment się zatrzymał.

          Bezwiednie błądziłam skostniałymi palcami po wyżłobieniach w granicie, zapamiętując poszczególne litery składające się na sentencję i z trudem tłumiłam szloch. Podniosłam się, walcząc sama ze sobą.

Odszedłeś o całe życie za wcześnie...

          Epitafium było tak boleśnie prawdziwe, że nie sądziłam, by można było znaleźć lepsze zdanie, które opisałoby tę stratę. Za wcześnie. Zupełnie tak, jak w przypadku jego brata.

          Okrutny los odebrał mi ich obydwu. Nie pozostawił nikogo. Nie zasługiwałam na to, by nazywać się ich przyjaciółką. Nie zasługiwałam na ich miłość. I nie zasługiwałam na to, by ich kochać.

          A kochałam. Bradleya inaczej i Thomasa inaczej. Wiedziałam, że zawsze miałam dla niego szczególne miejsce w moim sercu. Okłamywałam nie tylko siebie, ale i jego. Umarł, nie znając prawdy.

          I ja również bym jej nie znała, gdyby nie przypadek.

          Chciałam odwiedzić grób przyjaciela, bo przez ostatnie tygodnie tak bardzo pochłonęło mnie moje życie, że odpuściłam sobie regularne wizyty na cmentarzu. W najgorszych snach nie mogłabym wyobrazić sobie takiej tragedii.

          Thomas powinien żyć, do cholery!

          Naprawdę nie wiem, jak udało mi się zachować równowagę i ponownie nie upaść, bo traciłam kontrolę nad swoim ciałem. Ostatkiem sił złapałam powietrze, walcząc z nadchodzącym atakiem paniki. Byłam bezradna i załamana.

          Pojedyncze łzy pociągnęły za sobą lawinę rozpaczy. Cichy szloch zamienił się w rozdzierający lament. Było mi wszystko jedno, że na cmentarzu oprócz mnie przebywali też inni ludzie i widzieli mój upadek. To wszystko nie miało znaczenia.

          Chciałam umrzeć.

          Za każdym razem, gdy pozwalałam sobie pokochać kogoś zbyt mocno, traciłam go, dlatego po śmierci Brada obiecałam sobie, że to był ostatni raz. Egzystowałam, próbując nie dopuszczać do siebie ludzi zbyt blisko, ale jakimś cudem Thomasowi udało się przebić moją skorupę, choć w ogóle tego nie chciałam. Przerażona tym faktem, odtrąciłam tego upartego mężczyznę. A teraz go straciłam. Bezpowrotnie.

          I nie mogłam tego naprawić.

          Nie mogłam już liczyć na to, że kolejny raz zmieni zdanie i spróbuje o mnie zawalczyć, choć upierałam się, że podjęłam decyzję i nie chciałam go w swoim życiu.

          Nigdy nie pomyliłam się bardziej. Potrzebowałam go. Potrzebowałam chociażby myśli, że gdzieś tam jest, szczęśliwy i żywy.

          Wierzchem dłoni starłam łzy z policzków i podniosłam się, zasłaniając usta dłonią. Nie chciałam znowu płakać. Musiałam sobie z tym poradzić. Musiałam uciec jak najdalej od tego miejsca. I musiałam poznać prawdę, zorientować się, co się tak naprawdę stało.

          Blanka zaginęła, Thomas nie żył. Moje życie zaczynało przypominać koszmar.

          — Co tu robi ta dziewucha?! — Usłyszałam za sobą znajomy głos, więc odwróciłam się i skrzyżowałam spojrzenie ze wściekłym wzrokiem pani Harrison.

          Kobiety, która przez długie lata traktowała mnie niczym przybraną córkę. A później pozwoliłam umrzeć Bradleyowi, więc znienawidziła mnie równie mocno, jak wcześniej kochała.

          Wciąż była piękna, choć na jej twarzy widocznie odbijało się całe cierpienie, do którego się przyczyniłam.

          Nie mogłam winić jej za to, jak na mnie patrzyła, choć nie było to dla mnie łatwe. Spędzałam w jej domu więcej czasu niż z moimi biologicznymi, a potem adopcyjnymi rodzicami.

          Z trudem dostrzegłam, że jej mąż, złapał ją za ramiona, powstrzymując ją przed atakiem. Najpewniej miała ochotę rzucić się na mnie. Rozumiałam to. Sama miałam ochotę sobie przywalić.

          Byłam wielką suką. Skrzywdziłam jej syna. Zawiodłam każdego z nich.

          — Wynoś się stąd! Nie masz prawa go opłakiwać, rozumiesz? Nie masz prawa opłakiwać żadnego z moich synów. Ponieważ to twoja wina! Rozumiesz?! Zabiłaś Bradleya, a później zabiłaś również Thomasa. Gdyby nie mieszał się w twoje życie, gdyby ci nie pomagał, żyłby. To wszystko twoja wina. Każdy, kto kiedykolwiek cię pokochał, nie żyje. Jesteś przeklęta, głupia dziewucho, rozumiesz?! — wrzeszczała, próbując się wyrwać z objęć małżonka.

          — Kochanie, uspokój się — poprosił mężczyzna, posyłając mi pełne współczucia spojrzenie.

          Nie zaprzeczył jednak jej słowom, ponieważ miała rację.

          Miłość do mnie niszczyła ludzi. Każdy, kto mnie kochał, odchodził. Rodzice. Bradley. I w końcu Thomas. Nawet Blanka zniknęła i choć próbowałam nie dopuszczać do siebie czarnych myśli, miałam złe przeczucia.

          — Przepraszam — wymamrotałam, oddalając się.

          Nie byłam godna tego, by przebywać przy ich grobach. Nigdy nie zasługiwałam na żadnego z nich.

          Nigdy. Ani w przeszłości, ani teraz. Nigdy.

          Zamrugałam pospiesznie, czując kolejną falę łez. Miałam wrażenie, że nigdy nie przestanę płakać.

          Thomas Harrison nie żył.

          I to była moja wina.




Cześć, Pchełki!
Nie będziemy tego komentować. Idziemy szukać bunkra.
Ściskamy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro