𝟙𝟜.𝟚

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"I trudno mi się przyznać, że to wszystko nagle traci sens, gdy Ciebie nie ma.

Na głos nie wypowiem, że tęskniłam, gdy nie było Cię trochę za długo..."


       Dach kojarzył mi się z bezpiecznym schronieniem. Zwłaszcza, gdy nasza firma organizowała przyjęcia w Empire Hotel i rezerwowała jego znaczną część. Mieliśmy pewność, że określone miejsca w obiekcie zostały wyłączone dla innych gości i to sprawiało, że niemal wszystkie ważniejsze wydarzenia przenosiliśmy właśnie tu.

       Sala, w której odbywało się przyjęcie Normana, była ogromna i znajdowała się na samej górze obiektu, ale wcale nie dziwiło mnie to, że część gości przeniosła się na zewnątrz. Cieszyłam się, że pogoda dopisywała i mogliśmy w pełni korzystać z urokliwego dachu, chociaż nie potrafiłam powstrzymać drżenia, gdy minęłam przeszklone drzwi tarasowe.

       Wciąż ściskałam w dłoni telefon z otwartą wiadomością od mężczyzny, którego miałam już więcej nie spotkać na swojej drodze.

       Igrałam z ogniem.

       Nie mogłam skasować tej wiadomości i tak zwyczajnie o niej zapomnieć. Pojawiła się w idealnym momencie. Musiałam odłożyć rozmowę z Tracey na później, bo obawiałam się tego wszystkiego, o czym mi nie powiedziała i co ja powinnam jej wyznać. A może podświadomie przeczuwałam najgorsze i minimalizowałam straty.

       Oczywiście, obiecałam sobie, że będę trzymała się z daleka od tego mężczyzny, ponieważ takie właśnie było jego życzenie, jednak ciekawość i chęć zobaczenia go przeważały. Musiałam się z nim spotkać. Chociażby ten ostatni raz. Nie byłam gotowa na nasze ostateczne pożegnanie. I powoli docierało do mnie, że nigdy tak naprawdę się na to nie przygotuję.

       Wciąż męczyły mnie koszmary. Okropne sny, w których traciłam go na zawsze i nic nie mogłam na to poradzić, wymieszane ze zdarzeniami, które naprawdę wydarzyły się w moim życiu, mąciły mi w głowie. Budziłam się zlana potem i z potwornym ciężarem na piersi. Z trudem łapałam oddech. Powrót z odmętów sennych do rzeczywistości nie przynosił oczekiwanej ulgi, bo chociaż Thomas żył, skreśliłam naszą relację bezpowrotnie.

       Za każdym razem zastanawiałam się, jakby to było, gdybym dokonała innego wyboru i posłuchała serca.

       Schowałam telefon do małej, czarnej kopertówki i rozejrzałam się dookoła. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc mogłam spokojnie się oddalić.

       W samym rogu był specjalny kącik oddzielony od reszty dachu wysokimi roślinami w betonowych donicach, które zapewniały namiastkę prywatności nawet w tak zatłoczonym miejscu.

       Czekał już. Stał w oddali, odwrócony do mnie tyłem. Dłonie wcisnął w kieszenie ciemnych jeansów. Zatrzymałam się na moment, sycąc oczy jego widokiem. Zamrugałam pospiesznie, czując pod powiekami znajome pieczenie, które oznaczało nadejście łez. Nie chciałam płakać, ale naprawdę miałam na to ochotę. Rzucić mu się w ramiona, rozpłakać z bezsilności i... nie mogłam. Podjęłam decyzję, wybrałam życie ze Stanleyem i tego powinnam się trzymać. Przynajmniej przy nim.

       Byliśmy tak samo uparci.

       Kiedyś Thomas był moją codziennością. Nawet jeśli miał dosyć dzieciaków, którzy ciągle się koło niego kręcili, musiał nas tolerować. Często świadomie pakowałam się w kłopoty, które nagminnie ściągał na nas Bradley, żeby jego starszy brat mógł nas uratować.

       Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do tego, że w moim życiu miałoby zabraknąć kolejnego z braci Harrison.

       Sam widok Thomasa w tym miejscu przywoływał wspomnienia...

       Przeniosłam spojrzenie przed siebie, dłuższy moment wpatrując się w horyzont. Ciemne chmury przysłaniały niebo, ale gdzieniegdzie ciemność rozpraszały światła. Nowy Jork nigdy nie spał. Zupełnie tak, jak moje demony.

       — Myślałaś kiedyś o przyszłości? — zapytał Thomas, przywołując moje myśli na właściwe tory.

       Przekręciłam głowę, by na niego spojrzeć i uniosłam kąciki ust, układając wargi w nieco złośliwym uśmiechu. Alkohol zdążył mnie zamroczyć, więc nie czułam się w pełni trzeźwa. Nie przeszkadzało mi to jednak. Trwałam w tak bardzo porządnym przeze mnie błogostanie. Pozwalał uwolnić się od niechcianego rozmyślania, które nie prowadziło do niczego dobrego. Nawet moje radosne wspomnienia mieszały się z ogromnym poczuciem winy. Czasami wydawało mi się, że wolałabym nigdy nie poznać Bradleya, by go nie pokochać i nie stracić. Ganiłam się za to, ponieważ był najbliższą mi osobą, ale ciężko było o tym nie myśleć — że nie kochając, nie mogliśmy stracić. Sama siebie skazałam na ten ból.

       — Ciągle o niej myślę — przyznałam szczerze, nie bawiąc się w żadne złośliwe odpowiedzi. Mogłabym, ale było na tyle późno albo i wcześnie, że po prostu nie chciało mi się już udawać. Alkohol dodawał mi odwagi i wszystko upraszczał. Przeszłość była koszmarem, teraźniejszość trwała, więc myślenie, że wszystko co miało być dalej, mogło zależeć ode mnie, stanowiło przyjemne złudzenie.

       Thomas był dla mnie wyjątkowo ważną osobą. W przeszłości i teraz. Zawsze. Trudniej było to ukrywać, gdy byłam pijana. Właściwie nie było takiej potrzeby, ale uwielbiałam mu dokuczać od dziecka. Upiłam kolejny, spory łyk alkoholu i oddałam mu butelkę, biorąc głębszy wdech. Rzadko tak ze sobą rozmawialiśmy. Zazwyczaj wybierałam opcję złośliwości, by nie pokazać prawdziwych uczuć. Nie okazać, jak bardzo go potrzebuję, chcę, pragnę. Z czasem stało się to moim przyzwyczajeniem, czymś oczywistym. Łatwiej zignorować podszepty serca, niż uwierzyć, że mieliśmy jakąkolwiek szansę.

       A później pojawił się Stanley, więc ukrywałam się za fasadą uczuć do niego, chociaż wiedziałam, że nigdy nie będę potrafiła pokochać go tak, jak Thomasa. Nie było takiej opcji. Taka miłość mogła zdarzyć się tylko raz. O ile miało się szczęście, albo pecha. W moim przypadku było to wielkie nieszczęście — kochanie go.

       — Jak ona wygląda? — dopytywał wyraźnie zainteresowany tym tematem. Może liczył na to, że uwzględniałam go w niej? Może tak naprawdę tylko to chciał wiedzieć. Czy było dla niego miejsce w moim świecie?

       Wzruszyłam lekko ramionami, jakby było mi wszystko jedno. Nie było. Wiedziałam czego chciałam. Do tego dążyłam od lat. Spokoju i stabilizacji. Nie pragnęłam szaleństw i wrażeń. Potrzebna była mi bezpieczna przystań. Pewność, że to się nie zawali — pewność, której brakowało mi przez większą część mojego życia.

       — Normalnie. Jestem szefem własnej agencji. U mojego boku jest Stanley, który również osiągnął sukces — odpowiedziałam po chwili, koniuszkiem języka zwilżając dolną wargę. Nie zamierzałam go prowokować.

       Wyczułam na ustach posmak alkoholu, więc uśmiechnęłam się sama do siebie. Chociaż ten gest był błędem, bo wzrok Thomasa zatrzymał się na moich wargach. Zmrużyłam oczy, przyglądając mu się podejrzliwie. Dosłownie przez ułamek sekundy mogłam dostrzec na jego twarzy szok, który przerodził się w niezadowolenie. Jednakże bardzo szybko to ukrył, tuszując to pod łobuzerskim uśmiechem.

       Przysunął się do mnie, trącając mnie łokciem w bok.

       — A tak naprawdę?

       — Tak naprawdę właśnie tego chcę, spokoju. Sukcesu. Nic innego nie jest mi potrzebne. Miłość to słabość, Thomasie. Nie słyszałeś o tym? Bycie kochanym, to bycie zniszczonym, czy jakoś tak — skomentowałam. — Pięknie jest mówić o miłości, ale ja tak naprawdę niewiele o niej wiem. Chcesz mi powiedzieć, że zamierzasz mieć domek na przedmieściach z gromadką dzieci, biegającą po ogródku? — zapytałam nieco złośliwie, niedowierzając.

       Taka wizja wcale nie byłaby tak bardzo przerażająca. Miłość. Rodzina. Dom. Wspólne szczęście. Pod warunkiem, że nie jest się mną.

       — Dokładnie tak, Pchło. Chcę rodziny. Chcę kogoś, kogo będę mógł kochać i kogoś, kto będzie kochał mnie. Pieniądze i sukces nie są ważne. Ważni są ludzie. Liczę, że kobieta, którą kocham, będzie ze mną, aż do końca — zapewnił z mocą, wpatrując się wprost w moje oczy. — Nie zakładam, że będzie łatwo. Z nami nigdy nie jest łatwo.

       Potrząsnęłam głową, otwierając powieki. W nerwowym odruchu zagryzłam policzek, walcząc z chęcią płaczu. Nie miałam pojęcia, dlaczego akurat to wspomnienie pojawiło się w mojej głowie, ale nie chciałam, by wróciło. Poczucie winy zaatakowało mnie z podwójną siłą. Już wtedy przyznał się, że był ktoś, kogo kochał. Kobieta, którą kochał. Ja. Chociaż nie chciałam dopuścić do siebie tej prawdy. I było już na to za późno. Skrzywiłam się.

       Odchrząknęłam, by dać mu sygnał, że już dotarłam. Nie odpisałam na jego wiadomość, a mimo to czekał. Powoli się odwrócił, a moje serce żałośnie ścisnęło się w klatce piersiowej. Nie miałam pojęcia, że jego widok może być tak okrutnie bolesny. I jednocześnie tak kojący. Brakowało mi go. Tęskniłam za nim. Nawet za naszymi kłótniami, bo prawdą było, że nie potrafiliśmy się nie sprzeczać.

       Skrzyżował ze sobą nasze spojrzenia, a po kilku nieznośnie długich sekundach, które zdawały się trwać w nieskończoność, uniósł kąciki ust, formując swój charakterystyczny, łobuzerski uśmiech.

       — Witaj, Pchło. Tęskniłaś? — zapytał cicho.

       Tyle mi wystarczyło, by zrobić kilka kroków w jego stronę. Zatrzymałam się tuż przed nim, walcząc z pragnieniem, by zminimalizować powstałą między nami odległość. Jeden prosty uścisk. Nie miałam do tego najmniejszego prawa. Zagryzłam wargę do wewnątrz, na tyle boleśnie, że poczułam w ustach posmak krwi.

       Tak dobrze było go w końcu zobaczyć. Cieszyłam się, że pojawił się na przyjęciu pożegnalnym Normana. Wiedziałam, że musiałam pozwolić mu odejść. To była konieczność, jeśli chciał być szczęśliwy. Nie mogłam dać mu szczęścia, nie byłam zdolna, by go uszczęśliwić.

       — Witaj, Tommy — odparłam nieco drżącym głosem. Odchrząknęłam, chcąc odzyskać nad nim kontrolę. — Wydawało mi się, że już ze mną skończyłeś — dodałam z pewną nonszalancją przypominając mu o naszej ostatniej rozmowie.

       Jakby mógł zapomnieć — zraniłam nas oboje.

       — Doskonale wiesz, że to nie jest możliwe. Nie potrafię z tobą skończyć. Nie potrafię. Nic nie poradzisz — odparł szczerze, wzruszając bezradnie ramionami. Wyciągnął dłonie z kieszeni i oparł je na moich ramionach. — Ale odejdę, gdy już rozwiążemy wszystkie sprawy. Odejdę, gdy zyskam pewność, że jesteś szczęśliwa. Zawsze tylko tego dla ciebie chciałem. Byś była szczęśliwa. Zniknę, gdy udowodnisz mi, że naprawdę tego właśnie chcesz. I jesteś na to gotowa.

       Czułość w jego głosie pozbawiała mnie resztek samokontroli. Stąpaliśmy po obcym dla nas gruncie. Musiałam zmienić temat, by nie przyznać się do uczuć, których wciąż się obawiałam.

       — Tracey tu jest­­­. Przyleciała bez Kennetha ­— szepnęłam, przerażona w jego pierś, gdy przyciągnął mnie delikatnie do siebie, bym mogła swobodnie roztopić się w jego objęciach. Nie oponowałam, nie było sensu. Potrzebowałam tego, potrzebowałam Thomasa — nawet bardziej, niż kolejnego uderzenia serca, chociaż chciałam wierzyć, że było inaczej.

       Ten niechciany, ale konieczny detoks od niego uzmysłowił mi, jak bardzo nie potrafiłam bez niego żyć. Przypominał mi o Bradleyu. W tym dobrym i złym sensie jednocześnie. Zawsze udawaliśmy, że tolerowaliśmy się właśnie ze względu na niego, ale prawda była zgoła inna — czekaliśmy na te chwile, które będziemy mogli ze sobą dzielić, chociażby po to, by znowu sobie dogryzać. Właściwie tylko po to. Nie pamiętałam, by nasza rozmowa była pozbawiona nutki uszczypliwości.

       Te silne ramiona, mocy chwyt — to było coś najlepszego na świecie. Zamknęłam oczy, delektując się ciepłem, które gwarantowało mi jego ciało i poczuciem bezpieczeństwa. Zawsze mi je gwarantował, mimo iż tego nie oczekiwałam, a często nawet podważałam jego zdolności w tym zakresie.

       — Wiem — wymamrotał, przyciskając usta do mojej skroni.

       — Tata jest chory, dlatego przyleciała sama. Jest chory, być może umiera, a ja zamiast powiedzieć im prawdę... Boże, dałam ciała, Thomas. Znowu nawaliłam, wybierając samodzielność. To jest silniejsze ode mnie. Nie potrafię przyznać się do porażki. Chciałam odnaleźć Blankę. Chciałam zrobić to sama. Nie chciałam, by się martwili, nie chciałam ich rozczarować... Jestem jedną, wielką, chodzącą porażką — jęknęłam żałośnie, pociągając nosem, będąc bliską płaczu.

       — Cii, Pchło, zajmiemy się wszystkim, razem, obiecuję — zapewnił, zacieśniając nieco swój uścisk. Zacisnęłam dłonie na materiale jego kurtki i wzięłam głęboki wdech.

       — Ty nic nie rozumiesz. Nawaliłam, tak bardzo nawaliłam. Oni mnie znienawidzą. Ich córka zniknęła, a ja to przed nimi ukrywałam, chcąc sama zbawiać świat. Ja...

       — Też jesteś ich córką — uciął szybko mój żałosny wywód. — Pomogę ci. I zacznę od tego, co już rozwiązałem. Wiem, kto jest ojcem dziecka panny Benson — dodał, odsuwając mnie od siebie na tyle, by móc dobrze ocenić moją reakcję.

       To wystarczyło bym poczuła się nieswojo. I wcale nie było to związane z tym, co właśnie usłyszałam. Gdybym mogła, zostałabym w jego ramionach na zawsze — ale nie mogłam. Powiedziałam mu wprost, że wybieram Stanleya. Musiałam to jakoś naprostować. Nie mogłam ciągle wodzić go za nos, dawać mu złudną nadzieję. Nie było dla nas żadnych szans.

       — O czym ty mówisz? Przecież nie prosiłam cię o ustalenie ojcostwa — zauważyłam nieco przytomniej, mrużąc podejrzliwie oczy.

       Poprosiła o pomoc Rydera, ponieważ Thomas sugerował, że można mu zaufać. Tak też uczyniłam. Nie pomyślałam jednak o tym, że wiązało się to również z wtajemniczeniem detektywa. Wolałam, by nie wtrącał się w tę sprawę. Stanley źle reagował na samo wspomnienie o Thomasie, więc chciałam go oszczędzić — zwłaszcza że sprawa ta dotyczyła jego rodziny. A rodzina była dla niego wszystkim, zaraz po firmie. Albo obok.

       — A może trzeba było od tego zacząć, Pchło — zaśmiał się, kręcąc głową. Wcale nie ukrywał tego, że cieszyła go ta sytuacja. Rodzina Stanleya miała kłopoty, a on się świetnie bawił. — Ciekawa ta twoja przyszła rodzinka. Mam nadzieję, że Stanley będzie wierniejszy niż jego ojciec — zakpił, rzucając mi wymowne spojrzenie.

       Jakbym mogła wiedzieć, o czym on mówił.

       Nie zrozumiałam go.

       Nie od razu.

       Najpewniej przez zbyt dużą dawkę emocji.

       Sam jego widok sprawiał, że traciłam zdolność racjonalnego myślenia, a przecież nie widziałam go od dłuższego czasu. Unikałam go, niczym ognia. Z jednej strony wiele mi to ułatwiało, a z drugiej bolało. Nieobecność Thomasa kłuła niczym niechciana drzazga. Niby maleńka, ale potrafiła nieźle uwierać. Tak było z jego osobą. Nieświadomie nauczyłam się na nim polegać, a to prowadziło do mojej zguby. Oduczenie się tego było niezwykle trudne.

       Nie rozumiałam skąd ta nagła ironia z jego strony, ale skutecznie sprowadził mnie na ziemię i ostudził moje rozgrzane serce. Nagminnie to robił i doprowadzało mnie to do szału. Najpierw sprawiał, że miałam ochotę rzucić mu się w ramiona, tylko po to, by po sekundzie chcieć go uderzyć. Mocno!

       — Po to tu przyszedłeś, naprawdę? Znalazłeś jakieś brudy na rodzinę Allenów i rzucasz mi nimi w twarz? W tym momencie? — zapytałam, z trudem panując nad drżeniem głosu. Nie byłam na to gotowa. Nie chciałam kolejnej wojny, gdy znajdowałam się niemalże na dnie.

       Czekała mnie poważna rozmowa z matką i kilka innych problemów, które skutecznie odbierały mi spokój. Nie chciałam kolejnych. Nie byłam w stanie ich znieść.

       — Pomyślałem, że zainteresuje cię fakt, że to nie Blake jest ojcem, a twój przyszły teść, ale widocznie się przeliczyłem.

       — To, że nie jest to dziecko Blake'a wiedziałam od początku — zauważyłam, zakładając dłonie na wysokości klatki piersiowej, jakbym stwierdziła coś oczywistego. I miałam kontynuować, gdy dotarł do mnie sens jego słów. — C...co? — wyjąkałam, rozchylając z niedowierzaniem usta. — Kto jest ojcem?!

       — Senior Allen. Chociaż przez chwilę miałem teorię, że to Stanley. To byłby niezły numer. Zwłaszcza, że i sama zainteresowana próbowała mi to wmówić. Dlatego porzuciłem ten trop. W końcu, jak wszyscy wiemy, Stanley Allen nie widzi świata poza swoją ukochaną narzeczoną, prawda, Riley? — dodał, uśmiechając się sardonicznie. — Zupełnie odwrotnie, niż ona. Bo ona ma na swojej liście priorytetów inne rzeczy i osoby.

       — Jesteś dupkiem, Lucyferze.

       — Dlatego masz do mnie tak wielką słabość — odparł, nie przestając się uśmiechać. — Daruję ci szczegóły. To nie jest odpowiedni moment, ale udało mi się zebrać dla ciebie kilka cennych informacji. Nie musisz tak ochoczo dziękować. Odezwij się, jak już będziesz gotowa poznać fakty, Pchło — dodał. — Prawda nie zawsze jest piękna, ale może łatwiej będzie ci się zasypiało, gdy ją poznasz. Idzie tu twoja matka. Poradzisz sobie, tylko nie zgrywaj niepotrzebnie twardzielki. Znajdziemy się później.

       Ucałował mój policzek, przyciskając wargi nieco dłużej, niż powinien do mojej skóry i nie czekając na moją reakcję, odwrócił się i odszedł, pozostawiając mnie w totalnej rozsypce. 





Cześć, Pchełki!
Jesteśmy z Was dumne, większość z Was nam nie uwierzyła i wierzyła w to, że Thomas żyje. Brawo Wy. Dajcie znać, co myślicie? Czy się cieszycie? Cokolwiek!
Bo my cieszymy się, jak głupie, że Tommy jest z nami znowu, uf!
Ściskamy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro