𝟚.𝟙

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Powstrzymałam się od cichego westchnięcia i podniosłam do siadu, podpierając się na łokciach. Przekręciłam głowę i spojrzałam na ciemnoskórego mężczyznę, który nadal spał w najlepsze obok mnie.

    Zerknęłam kątem oka na zegarek, dochodziła dopiero szósta rano. Postanowiłam go nie budzić. Zsunęłam się z łóżka i sięgnęłam po błękitną koszulę, która leżała na podłodze. Naciągnęłam ją na siebie i skierowałam się do kuchni, gdzie od razu włączyłam ekspres, wcześniej upewniając się, że jest w nim odpowiednia ilość kawy. Nie był to najzdrowszy sposób na witanie dnia, ale nie byłam w stanie zjeść niczego o tak wczesnej porze bez odpowiedniej dawki kofeiny. Ponowna próba zaśnięcia była bez sensu.

    Pozornie nic mi nie było, funkcjonowałam normalnie, żyłam dalej, ale nieoficjalnie śmierć moich rodziców i przyjaciela spustoszyła resztki mojej duszy. Poruszałam się według pewnych schematów, które sprawiły, że moja codzienność była nieco łatwiejsza. Ograniczałam się do prostych czynności. Żyłam tym, co tu i teraz, a moje myśli zaprzątała jedynie praca. Nie pozwalałam sobie na zbyt długie rozmyślanie o tym, co straciłam lub co by było, gdyby. Skupiłam się na karierze i cieszyłam z tego, co osiągnęłam.

    Rozejrzałam się dookoła, ale w mieszkaniu Stanleya nic się nie zmieniło w ciągu ostatniego roku. Wszystko było na swoim miejscu, a dominującymi kolorami były stalowo szary i biel. Nowocześnie, bezosobowo, chłodno. Dokładnie tak można było opisać to miejsce. I właśnie to mi pasowało.

    Właściciel mieszkania był taki sam. Nie wymagał ode mnie pełnego zaangażowania, godził się na to, co byłam w stanie mu dać, a dodatkowo sam cieszył się swobodą, którą otrzymywał w ramach naszego związku. Każdy był świadomy tego, że jesteśmy ze sobą. Pokazywaliśmy się razem na wszystkich imprezach czy też w miejscach, w których było to wymagane, a jednocześnie rozumieliśmy to, jak wiele znaczyły dla nas nasze kariery.

    Nie bywałam zła, gdy odwoływał spotkanie z powodu swojej pracy, a on nie wściekał się, gdy ja musiałam zostać dłużej w biurze i nie mogłam zjeść z nim późnego obiadu albo wyjechać na weekend.

    Nasz związek był układem idealnym. Byliśmy tego świadomi i cieszyliśmy się, że stworzyliśmy coś, co działało, dlatego też żadne z nas nie szukało niczego więcej. Nie liczyliśmy na miłość. Ja nie liczyłam i nie sądziłam, by Stanley Allen myślał inaczej.

    Wciąż nie czułam potrzeby, by pozbywać się własnego mieszkania. Cieszyła mnie opcja wyboru. Bezpieczna alternatywa.

    Usłyszałam charakterystyczny dźwięk ekspresu, więc wyjęłam z szafki biały kubek i nalałam do niego kawy. Potrzebowałam jej, a miałam niewiele czasu, jeśli chciałam złapać panią Stellę na korytarzu.

    Stella Bomer była uroczą, starszą kobietą, która posiadała równie urokliwego i pięknego jacka russela. Wabił się Zeus i miał całe mnóstwo energii. Dlatego też to ja wyprowadzałam go na spacery co sobotę, gdy tylko miałam ku temu okazję. Staruszka nie była w stanie biegać z nim po parku i bawić się tak, jak lubił, a dla mnie była to świetna forma rozrywki.

    A jeśli mam być szczerą, to po prostu była tradycja, którą zapoczątkował Bradley, lata temu, gdy wpadł po raz pierwszy po mnie do mieszkania Stanleya i natknął się na Stellę przed windą. Mój przyjaciel był takim typem osoby, którą kochali wszyscy, dlatego też i pani Bomer szybko oddała mu serce i powierzyła psa.

    Brad nie żył, ale tradycje pozostały.

    Dopiłam ostatni łyk kawy, pospiesznie się zebrałam i bezszelestnie opuściłam mieszkanie, wiedząc, że mój partner nie obudzi się przed moim powrotem.

    Sobota była jedynym dniem, w który Stanley Allen nie zrywał się bladym świtem z łóżka. Co więcej, spał do oporu, dlatego też wszystkie spotkania umawiał na późniejszą porę. Tak też było tym razem. Miał lecieć dzień wcześniej, by spotkać się z klientem, ale ten w ostatniej chwili poprosił o przesunięcie spotkania. Zgodził się, lecz sam wybrał następny dzień, a właściwie wieczór.

    Zeus dostrzegł mnie niemalże natychmiast, gdy tylko pojawiłam się na korytarzu. Wyrwał się swojej pani z uchwytu i podbiegł do mnie, domagając się pieszczot. Przykucnęłam i zajęłam się głaskaniem go.

    — Dzień dobry — rzuciłam wesoło, posyłając w kierunku staruszki uśmiech. — Idę właśnie biegać i jeśli pani chce, chętnie zabiorę ze sobą Zeusa — zaproponowałam, pamiętając, że oficjalnie nigdy nie zostało powiedziane, że specjalnie wstawałam po to, by wyprowadzić psa.

    — Naprawdę? — zapytała, odwzajemniając mój gest. — Świetnie się składa, bo miałam piec jabłecznik, ale ten mały diabeł potrzebuje długiego spaceru. Ja upiekę ciasto, które zjemy później razem, a wy możecie sobie iść. Młoda krew, to młoda krew — podsumowała, machając lekceważąco dłonią, jakby faktycznie odpuszczała sobie jakąś wielką przyjemność na moją rzecz.

    Zaśmiałam się i pokiwałam głową.

    — Więc mogę go zabrać?

    — Oczywiście, o ile obiecasz mi, że jak wrócicie, wypijesz ze mną herbatkę i zjesz kawałek ciasta — ostrzegła, celując we mnie swoim nieco pokrzywionym, kościstym palcem.

    — Nie mogę tego obiecać, bo dzisiaj mam przyjęcie pożegnalne moich adopcyjnych rodziców, ale obiecuję, że wezmę kawałek do domu i z przyjemnością go zjem — powiedziałam, przykładając dłoń do klatki piersiowej, chcąc zyskać na wiarygodności.

    Pokręciła z niedowierzaniem głową, wyraźnie niezadowolona.

    — Mam nadzieję, że nie jesteś na diecie — mruknęła i oddała mi smycz, którą trzymała w dłoni. — Sama skóra i kości, jak Boga kocham — dodała i nie czekając na moją reakcję, wróciła do mieszkania i zniknęła za drzwiami. Jej ciężkie westchnienia wciąż były wyraźnie słyszalne.

    Wzruszyłam lekko ramionami, spoglądając na psa.

    — Chodź, łobuzie, idziemy trochę pobiegać — powiedziałam, uśmiechając się do zwierzaka.

    Na co dzień przybierałam maskę królowej lodu, ale istniały sytuacje, gdy wcale nie musiałam jej nosić. Zeus nie miał wielkich wymagań. O nic nie pytał, niczego nie kwestionował. Wystarczyło dać mu odrobinę czułości i pozwolić na porządny bieg.

    Wsiadłam do windy, zapinając psa na smycz i wcisnęłam odpowiedni przycisk, by jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Stałymi punktami naszych sobotnich spotkań był slalom wokół drzew w pobliskim parku, aportowanie największych patyków, jakie udało się Zeusowi w ogóle podnieść, a potem cmentarz. Odwiedziny naszego wspólnego przyjaciela były rytuałem, o którym wiedziałam jedynie ja i ten słodki psiak.

    Wiedziałam, że częste wizyty na cmentarzu potęgują ból po stracie najbliższych mi osób, ale nie potrafiłam przestać. Nie mogłam ich nawet ograniczyć. Bradley Harrison nie żył, a ja byłam temu częściowo winna. Nie mogłam o tym zapomnieć.

    Ten sobotni poranek nie różnił się od innych. Szliśmy tą drogą niemal co tydzień. Ja i ten beztroski psiak, który czerpał ogromną radość z naszych wypraw. Trasa była prosta i krótka. W normalnych okolicznościach pokonanie jej zajmowało najwyżej dwadzieścia minut. Ale moje nogi nie potrafiły iść dostatecznie szybko. Poza tym to był też czas dla Zeusa. Musiał się wyszaleć i porządnie zmęczyć, a ja miałam chwilę, by znaleźć w sobie odpowiednią dawkę motywacji do działania i w końcu przekroczyć mury cmentarza. Nie było to łatwe.

    Im bardziej zbliżałam się do grobu, tym szybciej ulatywała ze mnie cała odwaga. Nie mogłam tego zatrzymać. Czułam, jak emocje, które na co dzień dusiłam w sobie, szukają ujścia. Nie chciałam do tego dopuścić. Obiecałam sobie, że tym razem będę dostatecznie silna i nie rozkleję się nad grobem. Bradley wcale by tego nie chciał. Nie znosił łez i słabości. Ja też nie.

    Kochałam go niczym brata. Po stracie rodziców, był dla mnie najbliższą osobą. Przez długi czas był właściwie tylko on. Jako jedyny potrafił wtedy do mnie dotrzeć. Nie pozwolił mi się poddać, pogrążyć w mroku, a Bóg mi świadkiem, że było blisko. Szczególna więź jaka nas łączyła, sprawiała, że był mi bliższy niż Blanka. A przynajmniej był mi bliższy w inny sposób. Mniej mnie krytykował, oceniał. Często podjudzał i prowokował. Kiepskie decyzje to nasza specjalność. Nie był rozważny, ale na pewno odważny, a momentami lekkomyślny.

    Moja bratnia dusza.

    Jęknęłam cicho, zaciskając palce na uchwycie smyczy i zatrzymałam się w miejscu, sparaliżowana strachem.

    Nie lubiłam cmentarza, zdecydowanie nie, ale to obecność starszego z Harrisonów skutecznie wytrąciła mnie z równowagi. Przez długi czas udawało mi się go unikać, aż tu nagle: łup! Wyglądało na to, że wszystkie gwiazdy sprzysięgły się przeciwko mnie, bo ostatnio ciągle na niego wpadałam.

    Stał nad mogiłą brata. Skurczony, wyraźnie zrezygnowany. I chociaż  dzieliło nas jakieś czterysta metrów, byłam pewna, że to on.

    Nie potrafiłabym pomylić go z nikim innym. Nie dało się.

    Thomas Harrison był jedyny w swoim rodzaju.

    Zacisnęłam usta w wąską linię, czując, jak moje serce rozpoczęło niespokojną gonitwę w klatce piersiowej i przyciągnęłam do siebie psa, który radośnie merdał ogonem, zupełnie nieświadomy dramatu, jaki rozgrywał się wewnątrz mnie.

    Poczucie winy wypalało piętno w mojej duszy, z każdym kolejnym dniem. Byłam winna. Bezapelacyjnie.

    Przełknęłam cicho ślinę, która stworzyła gulę w moim gardle i ścierając zdradzieckie łzy z policzków, odwróciłam się.

    Musiałam uciec. To było jedyne wyjście.

    W przeciwnym razie wystarczyłoby mi jedno spojrzenie tego mężczyzny, rzucone od niechcenia, bym się załamała. Miał coś takiego w oczach, że nie musiał się nawet odzywać, bym czuła jego gniew. Wzrok Thomasa wyrażał więcej niż słowa.

    Nienawidził mnie.

    I ja też siebie nienawidziłam.

    Nie próbowałam być cicha. Nie myślałam o tym, czy Thomas się odwróci i zobaczy mnie w takim stanie. Nie zważałam na gałęzie, które trzaskały pod moimi butami. Biegłam. W mojej głowie zapaliła się magiczna czerwona lampka z napisem: UCIEKAJ! Tak też zrobiłam. Gdzieś po drodze porzuciłam kwiatki, które zerwałam dla Bradleya, ale tym również nie zawracałam sobie głowy. Przyniosę mu inne. Później. Dużo później.

    Zdyszana dotarłam do mieszkania Stelli i głośno zapukałam. Wciąż nie mogłam złapać tchu, jakbym przebiegła cały maraton, a nie kilka przecznic. Z trudem utrzymywałam się na nogach. Zgięta w pół, z dłońmi opartymi na kolanach, próbowałam złapać oddech. Nawet Zeus nie wytrzymał mojego tempa. Biedactwo padło, gdy tylko zatrzymaliśmy się pod drzwiami.

    Ponownie zapukałam.

    — Zaraz! Nie pali się przecież! — Usłyszałam w odpowiedzi krzyk Stelli. Wiedziałam, że starowinka nie poruszała się już jak dawniej, bo okropnie doskwierało jej lewe biodro, ale marzyłam o tym, żeby rzucić się na jej niewygodną kanapę, a potem zjeść obiecane ciasto. — Okropnie wyglądasz, ptaszyno. Nieźle cię ten mój Zeus wymęczył — rzuciła z uśmiechem, gdy tylko otworzyła drzwi.

    Gdyby tylko wiedziała, co tak naprawdę mnie dręczy.

    Ptaszyno.

    Dla jednego brata byłam ptakiem, dla drugiego pchłą, utrapieniem.

    Z trudem opanowałam oddech i drżenie kolan. Chwyciłam za smycz i podążyłam w głąb korytarza za właścicielką mieszkania. Zeus spoglądał na mnie z wyrzutem, jaki można dostrzec tylko w psich oczach. Uśmiechnęłam się do niego w nadziei, że przyjmie moje nieme przeprosiny. On jednak postanowił mnie zignorować. Nerwowo szarpnął za smycz, dając mi znać, że już najwyższa pora, bym uwolniła go z niej. Widocznie nawet pies miał dosyć mojego towarzystwa.

    — Ciasto i kawa, Stella! Oddam wszystko za odpowiednią dawkę kofeiny i słodyczy — przypomniałam staruszce, a chwilę potem zaległam na starej sofie, ukrywając twarz w poduszce. — Czeka mnie ciężki wieczór. Nie mogę zostać tu zbyt długo. Muszę szykować się na imprezę pożegnalną moich rodziców adopcyjnych — wybełkotałam na tyle głośno, żeby Stella mnie usłyszała.

    Kolejny raz przyłapywałam się na tym, jak przypominam całemu światu, że rodzina Harringhtonów nie była ze mną złączona więzami krwi. Nie wiem czemu czułam taką potrzebę. Zawdzięczałam im naprawdę wiele, niemal wszystko. Kochałam wyjątkowo mocno. Być może bałam się, że jeśli będę pomijać fakt związany z adopcją, ktoś uzna mnie za totalną oszustkę. Albo też — co uważałam za bardziej prawdopodobne i niesamowicie bolesne — w jakimś stopniu zapomnę o rodzicach biologicznych. Oddalę się od nich.

    Dopiero gdy mój wzrok powędrował w stronę najbliższego zegara ściennego, odkryłam, że zrobiło się niesamowicie późno. Jęknęłam zrezygnowana i przewróciłam się na plecy.

    Stella położyła tacę z ciastem na stoliku i przyjrzała mi się dokładnie, marszcząc przy tym czoło. Nie lubiłam być oceniana, jednak aromat kawy, który unosił się w maleńkim salonie, sprawił, że nie miałam ochoty wściekać się o coś takiego.

    — Mój wybawca — powiedziałam z uśmiechem.

    — Ktoś musi postawić cię na nogi, ptaszyno. 



Cześć, Pchełki!
Cieszę się, że nadal z nami jesteście i że nadal Was przybywa. Dziękujemy. Nadal czekamy na Wasze opinie i jesteśmy ciekawe, co myślicie o Stanie? Jak wrażenia po rozdziale?
Ściskamy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro