𝟛.𝟛

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zaklęłam siarczyście, wybiegając z wieżowca, w którym mieściło się moje mieszkanie. Spieszyłam się tak bardzo, że nie zdążyłam nawet pożegnać się z Rowanem, który jak zawsze otworzył przede mną drzwi. Zazwyczaj starałam się być miła dla portiera, który chociaż wyglądał niepozornie, strzegł wejścia niczym Cerber. Wiedziałam o tym, ponieważ zdarzyło mu się raz czy dwa spławić niechcianego gościa na moich oczach. Dlatego miałam pewność, że mogłam na niego liczyć w takich sytuacjach. Nie wykorzystałam tego jeszcze nigdy, ale ta świadomość była pocieszająca. 

    Jestem idiotką.

    Po raz kolejny zatkałam nos, by powstrzymać kichnięcie i opatuliłam się szczelniej kurtką. Do pulsującego bólu głowy, który nieustanie przypominał o popełnionym błędzie, mogłam dopisać również gorączkę i katar. Sama byłam sobie winna. Kto o zdrowych zmysłach przesiaduje w listopadowy poranek na dachu? 

    No właśnie

    Marzyłam o własnym łóżku i rozgrzewającej herbacie, ale miałam jeszcze do odhaczenia najgorszy punkt tego dnia. Pożegnanie.

    Moje samopoczucie po rozmowie z Blanką nie należało do najlepszych, a rozkwitające przeziębienie w połączeniu z kacem powodowały wielki dyskomfort. Zmierzałam na lotnisko, wciąż starając się rozgryźć Blankę. Znałam ją od wielu lat i miałam pewność, że nie jest ze mną do końca szczera. Obawiałam się, że wpakowała się w niezłe tarapaty. Chciałam jej wierzyć, gdy zapewniała, że ma wszystko pod kontrolą, ale bolała mnie świadomość, że nie powiedziała mi prawdy. Oczywiście obiecała, że to zrobi w odpowiednim momencie, ale zamiast mnie uspokoić, udało jej się zasiać we mnie ziarno niepewności.

    Nie lubiłam, gdy zgrywała bohaterkę i pakowała się w kłopoty. Wiedziałam, jak ceniła sobie spontaniczność, ale jednak w tym wypadku nasuwało mi się określenie brawury. A to już nie było w jej stylu, nie. 

    To pasowało do Bradleya. To była jego domena i nie chciałam, by Blanka się w niego zamieniła. On kochał takie życie i tak zginął, ale jej nie mogłam na to pozwolić.

    Jej śmierci bym nie zniosła, ponieważ wtedy umarłabym i ja.

    Zignorowałam piękny widok na okazały budynek MET, który widywany codziennie naprawdę przestawał zachwycać. Jak zawsze, znajdowało się pod nim całe mnóstwo ludzi. Nie tylko turystów, ale i wycieczek szkolnych, co było na porządku dziennym, nawet w niedzielę.

    Gdy miałam chwilę, czasami zatrzymywałam się, by ich poobserwować. Biegali dookoła z aparatami bądź telefonami i robili mnóstwo zdjęć, próbując uchwycić szczęśliwy moment. 

    Przypominało mi to wycieczki, które zdołałam zaliczyć z rodzicami. Raz w miesiącu, w weekend wybierali jedno miejsce, które chcieli mi pokazać. W przeszłości denerwowało mnie to, zwłaszcza w okresie liceum, gdzie wolałam spędzać czas z przyjaciółmi. Nie miałam świadomość tego jak życie było ulotne, że trwało chwilę i nie istniała gwarancja, że kolejna nadejdzie.

    Mama lubiła nasze wspólne weekendy i choć usilnie protestowałam, ciężko było ją przekonać, że byłam dostatecznie duża, by mieć własne plany. Gdy na czymś jej zależało, nie ustępowała – nigdy. Wspólne wyjazdy planowała z niesamowitą dokładnością. Przed podróżą zawsze zapoznawała się z możliwymi atrakcjami, ale także z miejscowymi tradycjami, jeśli tylko zdołała odkryć coś interesującego. Chciała wykorzystać każdą chwilę, którą udało jej się wyrwać z naszego zabieganego życia. 

    Mój nastoletni bunt nie mógł się równać z jej zawziętością. Widziałam jednak, że starała się iść na ustępstwa, więc z biegiem czasu weekendowe wypady zamieniły się w jednodniowe. 

Nie potrzebowaliśmy wielkich wypraw, by świetnie się bawić. Jej sposób bycia rozświetlał nawet prostą wycieczkę do Metropolitan Museum of Art



    — Po co ci ten kapelusz, mamo? — zapytałam z pewnym niedowierzaniem. 

Kobieta od godziny stała przed lustrem i zmieniała stylizacje, jakby wybierała się na miesięczne wakacje w jakimś egzotycznym miejscu, a nie do muzeum, w którym już wcześniej była. Bezsprzecznie zależało jej na wyglądzie typowej turystki. Mój stary aparat dumnie zwisał na jej szyi, choć nigdy nie interesowała się fotografią, a okulary przeciwsłoneczne czekały na odpowiedni moment, by znaleźć się na jej nosie, pomimo tego, że pogoda za oknem nawet nie zachęcała do wyjścia z domu.

    Nigdy nie powiedziałabym tego na głos, ale obserwowanie jej gwarantowało sporo frajdy. Radość emanowała z niej z taką siłą, że jedyną właściwą reakcją był uśmiech.

    — Nie marudź, Ri. Skoro nie masz czasu ani nastroju, żeby wyjechać z miasta na wspaniały weekend z własną matką, postaraj się udawać, że jesteś choć trochę zainteresowana tym wszystkim, czego nie udało nam się jeszcze odkryć w MET. Dobra zabawa nic nie kosztuje.

    Z trudem powstrzymałam się od wywrócenia oczami, wiedząc, że najpewniej zostałabym za to skarcona.

    Modliłam się w duchu, żeby żaden z moich znajomych nie wpadł na nas po drodze. 

    Nie wstydziłam się własnej rodziny, w żadnym wypadku, ale nie miałam ochoty tłumaczyć się, dlaczego zamiast na imprezie, na której byli wszyscy, ja wolałam biegać po Nowym Jorku, udając turystkę.

    Nie wolałam, ale ciężko było odmówić matce. I musiałam przyznać, niechętnie, że w jakiś dziwny sposób mi się to podobało. 

    Skapitulowałam.

    — Niech ci będzie, ten kapelusz jest obciachowy, wiesz?  — spytałam, unosząc sceptycznie brew. Przy okazji założyłam dłonie na wysokości klatki piersiowej i posłałam jej wyzywające spojrzenie.

    — Fantastycznie!  — skomentowała i już po chwili obydwie wybuchnęłyśmy śmiechem.



    Pokręciłam głową, chcąc pozbyć się z myśli wspomnień. To nie był dobry moment, by pozwalać wyrzutom sumienia rozlać się po poharatanej duszy. 

Zmarnowałam  wiele czasu.

    Rzuciłam tęskne spojrzenie w kierunku budek z jedzeniem, w których można było kupić najlepsze hot-dogi w tej okolicy. Nie miałam jednak czasu na takie przyjemności, więc podbiegłam do krawężnika i rozejrzałam się dookoła, modląc się w duchu, by w pobliżu przejeżdżała jakakolwiek taksówka.

    Miałam niesamowite szczęście, bo niemalże po upływie kilku minut, tuż obok zatrzymał się żółty samochód, z którego wysiadł znajomo wyglądający mężczyzna. Nie miałam jednak czasu szukać w pamięci jego imienia, więc posłałam mu przyjazny, aczkolwiek wstrzemięźliwy uśmiech.

    — Proszę zatrzymać taksówkę! — rzuciłam niemalże błagalnie, wznawiając bieg.

Milionowy raz tego dnia pożałowałam tego, że pozwoliłam sobie na wypicie takiej ilości alkoholu. Było mi nie dość, że niedobrze, to szczypanie oczu i nosa nie poprawiło sytuacji. 

Gdybym mogła, zakopałabym się w łóżku z gorącą herbatą i tabletem graficznym. Przeziębienie przeziębieniem, ale praca nie mogła czekać. 

    Mężczyzna bez najmniejszego wahania otworzył szerzej drzwi, które wcześniej zamierzał zamknąć.

    — Cześć, Riley. — Odwzajemnił uśmiech, a ja powstrzymałam się od zmarszczenia brwi.

    Znał moje imię, więc nie myliłam się i musiałam go już wcześniej widzieć. Nie mogłam jednak dopasować jakiegoś imienia do tej twarzy. 

    — Hej, hej — odparłam niemalże automatycznie, nie potrafiąc odnaleźć w pamięci żadnych danych na jego temat. 

W głowie miałam totalną pustkę, nie licząc wyrzutów sumienia z powodu spóźnienia, którego ewidentnie musiałam się dopuścić. 

    Wyglądał sympatycznie, ale niemalże jak każdy inny mieszkaniec tej okolicy. Drogi garnitur, markowy zegarek i włosy ułożone zgodnie z panującą modą. Mijałam setki takich ludzi w ciągu dnia. Nuda.

    — Proszę bardzo, miłego dnia i do zobaczenia, może nie tylko w windzie — oznajmił, czekając, aż wsiądę. 

Nieświadomie odpowiedział na moje nieme pytanie. 

Rzuciłam mu przelotne spojrzenie i skinęłam głową, uświadamiając sobie, że musiał być moim sąsiadem.

    — Dziękuję — podziękowałam uprzejmie, skupiając już całą uwagę na taksówkarzu.

    — Na lotnisko, poproszę — poleciłam, opierając się wygodniej na oparciu fotela, zerkając na ekran komórki.

    Do odlotu samolotu zostało niecałe dwie godziny. Tylko cud mógłby sprawić, że dotarłabym o czasie na miejsce. 

Trasa na lotnisko nie mogła trwać krócej, niż czterdzieści minut, ale moi rodzice adopcyjni wcześniej musieli przejść przez odprawę. 

    Zaklęłam siarczyście pod nosem, w duchu przeklinając własną głupotę. Straciłam tak dużo czasu przez pijacki wybryk, że istniała spora szansa, że przegapię ich pożegnanie.

    Oczywiście, gdyby nie wszechobecne korki, nic takiego nie miałoby miejsca. Miałam gotowe rozwiązanie, ale niestety byłam uparta i nie chciałam wykorzystywać majątku Stanleya dla własnej wygody. Jego helikopter był gotowy, wystarczyłoby jedno polecenie dla pilota, bym mogła skorzystać z tego luksusu.

    Właśnie w takich momentach, jak ten, gdy tkwiłam w fotelu pasażera, żałowałam, że nie wybrałam opcji podróży w przestworzach.

    Starszy kierowca posłał mi karcące spojrzenie za pomocą wstecznego lusterka, najwyraźniej słysząc moje wulgarne mamrotanie pod nosem. Nie miałam siły, by czuć się winna z tego powodu. Zresztą, zdanie innych na mój temat mnie nie interesowało. Tak długo, jak nie była to opinia bliskiej mi osoby. Takich ludzi nie umiałam ignorować, ale mogłam policzyć ich na palcach jednej ręki. 

    — Dorzucę pięćdziesiąt dolców, jeśli zdąży pan dotrzeć na miejsce w pół godziny — poinformowałam go, licząc na cud.

    Wizja dodatkowego zarobku zazwyczaj była odpowiednią motywacją, niemalże dla każdego. Łudziłam się, że w tym wypadku magia pieniądza zadziała.

Mężczyzna odpowiedział mi skinieniem głowy i bez zbędnych słów postarał się wykonać zadanie. Cieszyłam się, że nie trafiłam na kogoś, kto będzie na siłę zabawiał mnie rozmową. Nie miałam nastroju na uprzejme pogawędki o niczym. 

    W moim sercu szalała burza. 

Niespełna dwie godziny dzieliły mnie od kolejnego trudnego doświadczenia w moim życiu. Wyjazd Kena i Tracey był ciężką zmianą, do której nie mogłam się przygotować. Wiedziałam, że kiedyś ja i Blanka będziemy musiały przejąć przynajmniej część obowiązków wujka. Często o tym wspominał. Łatwo jednak było o tym mówić, gdy miałam go w zasięgu wzroku. Gotowego by rozwiać każdą moją wątpliwość. 

    Zasłużył na wymarzony urlop. Oboje na niego zasługiwali. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym go im zakłócać. Żadem powód nie byłby dobry. 

    Z zaskoczeniem zauważyłam, że mój kurs dobiegł końca. Podałam mężczyźnie banknot, od razu sięgając do klamki. 

    — Dziękuję, dziękuję, reszty nie trzeba — rzuciłam, wyskakując z taksówki. — Do widzenia! — dodałam, zatrzaskując drzwi.

    Spojrzałam na wyświetlacz komórki, klnąc pod nosem. Samolot rodziców najpewniej już powoli zapełniał się pasażerami, a co za tym szło, przeszli odprawę.

    Naprawdę chciałam się z nimi pożegnać, zależało mi na tym. Zamrugałam pospiesznie powiekami, czując pod nimi znajome pieczenie. Chciało mi się płakać, a mdłości, które nadal mi nie minęły, wcale nie poprawiały mojego samopoczucia.

    Mimo to, nadal biegłam, zwinnie wymijając kolejne osoby, które stawały mi na drodze. Jednocześnie wybrałam numer Blanki, chcąc upewnić się, że naprawdę się spóźniłam, że nawaliłam.

    Pierwszy raz od dawna. Starałam się, latami starałam się, by ich nie zawieść, by nie zawieść rodziny Harringtonów, ponieważ dali mi szansę. Przygarnęli mnie nie tylko do swojego domu, ale i serc.

    Zaklęłam. Ponownie i znowu, kręcąc głową. Serce galopowało w mojej klatce piersiowej, a ja wyrzucałam sobie w głowie własną głupotę. Powinnam wybrać wygodniejsze buty, a nie botki na wysokim obcasie, które sprawiały, że mój tyłek prezentował się odpowiednio. Gra pozorów była ważna w naszym świecie, ale wtedy potrzebowałam wygody, która zapewniała szybkość.

    Po kilku sygnałach, usłyszałam znajomy głos sekretarki, więc odsunęłam telefon od ucha, rozłączyłam połączenie i wcisnęłam komórkę do kieszeni płaszcza, który na sobie miałam.

    — Przepraszam! — pisnęłam, z trudem wymijając kobietę, sięgającą po szalik, który upadł jej na posadzkę.

    Przeskoczyłam nad jej ręką, z trudem utrzymując równowagę. Na całe szczęście nie nadepnęłam jej. Znałam rozkład lotniska bardzo dobrze, więc po prostu biegłam.

    Przeszklona, stalowa konstrukcja miała dość surowy wygląd, ale nie przeszkadzał mi on. Nie, właściwie był w moim stylu. Szarość, która tak pasowała do mojego życia. I pustka. 

    Jedna, zdradziecka łza spłynęła po moim policzku, więc pospiesznie ją starałam. To nie był czas na okazywanie słabości czy zawroty głowy, które nie opuszczały mnie od chwili przebudzenia. 

    Potrzebowałam tego pożegnania, nawet jeśli ich wycieczka miała trwać tylko pół roku. Tylko albo aż. Z biologicznymi rodzicami nie zdążyłam się pożegnać. Wymknęłam się na imprezę, na którą nie pozwolili mi iść, a później ulatniający się gaz doprowadził do wybuchu.

    Moja niesubordynacja ocaliła mi życie, ale kosztowała mnie utratę rodziny. Czasami bywały dni, w których tego żałowałam. Żałowałam, że nie zginęłam z nimi. Dokładnie tak, jak było mi pisane.

Ból wynikający z tej świadomości potrafił być druzgocący. Powinnam być martwa, nie tylko mentalnie, ale i fizycznie. 

    Biegłam, czując znajome pieczenie w płucach, ponieważ miałam straszliwego kaca i zero siły. Nie byłam gotowa na taki wysiłek, ale musiałam przekonać się na własne oczy, że naprawdę się spóźniłam.

    Zatrzymałam się pod tablicą odlotów. Oparłam dłoń na lewej piersi, łudząc się, że to uspokoi mocny rytm serca i wzięłam kilka głębszych wdechów. Nie pomogło.

    Po chwili skupiłam się na tyle, by zauważyć, że samolot rodziców miał opóźnienie, duże opóźnienie. Odetchnęłam z ulgą i wznowiłam ruch.

    Miałam szansę.

    I po kolejnych kilku minutach dotarłam do wielkiej poczekalni, gdzie w oddali zlokalizowałam ważne dla mnie osoby.

Wciąż tu byli.

    — Mamo, tato, zdążyłam! — krzyknęłam radośnie, zatrzymując się dosłownie przed nimi.

    Nie analizowałam swoich słów. Były takie naturalne. Dopiero cisza, która nagle zapanowała, sprawiła, że zaczęłam to robić. Wprowadzenie ludzie obok nie uspokoili swoich rozmów, ale wśród moich bliskich ona po prostu się pojawiła. 

Kenneth rozchylił lekko usta,  pocierając palcem wskazującym miejsce pod dolną wargą, a Tracey z dłońmi opartymi na kolanach wpatrywała się we mnie z szokiem, który odbijał się na jej pięknej twarzy. 

    Z nadmiaru wysiłku i emocji zgięłam się w pół, pozwoliłam łzom spływać po moich policzkach, nie potrafiąc nad tym zapanować. Ta reakcja była silniejsza, niż gra królowej lodu, którą próbowałam opanować do perfekcji.

    Kilka kolejnych minut każde z nas trwało na swoim miejscu, nawet Blanka, która uśmiechała się z wyraźnym zadowoleniem. 

    Nagle Tracey zerwała się z miejsca, więżąc mnie w mocnym uścisku swoich szczupłych ramion. Poczułam znajomy zapach, który uderzył w moje nozdrza, a który od ośmiu lat kojarzył mi się z domem. Rodziną.

    Uśmiechnęłam się z ulgą, obejmując dłońmi jej pas. Rzadko pozwalałam sobie na to, by mnie dotykano, przynajmniej w początkowych miesiącach mojego pobytu w ich domu, ale później nauczyłam się doceniać te gesty, które świadczyły o miłości. 

Miłości matki do dziecka. Mimo że mnie nie urodziła, od początku właśnie tak mnie traktowała. 

— Ptaszyno. — Ken podniósł się z miejsca, odchrząkując. — Od lat godziliśmy się z tym, byś nazywała nas swoim wujostwem, to było łatwiejsze, dla ciebie, chociaż od początku byłaś naszą córką.

— Kochaliśmy cię od samego początku — zapewniła Tracey, uwalniając mnie ze swoich objęć, chociaż dłonie oparła na moich ramionach, krzyżując ze sobą nasze spojrzenia. 

Błądziłam jednak wzrokiem po całej trójce, próbując się uspokoić. 

    — Ptaszyno, długo czekaliśmy na te słowa, ale było warto. Mam nadzieję, że to nie pierwszy i ostatni raz, gdy tak nas nazywasz — skomentował Ken, ukradkiem ścierając łzę z kącika oka.

    Również mnie objął, wyciągając z uścisku matki.

    — Nie chciałaś nosić naszego nazwiska, ale pamiętaj, że bez względu na wszystko, jesteś naszym dzieckiem, jedną z naszych córek. Piękną, niepowtarzalną i niezastąpioną — dodała Tracey, uśmiechając się do mnie ciepło. 

Pogładziła dłonią mój policzek, by po chwili go ucałować. 

    Mogłam zaprzeczać, mogłam udawać, ale nie mogłam zmienić prawdy.

    Tracey i Kenneth Harrington byli moimi rodzicami. Mamą i tatą.

    Dostałam drugą szansę, co nie zdarzało się zbyt często.

    — Ty to umiesz mnie przyćmić — skomentowała żartobliwie Blanka, poklepując mnie dłonią między łopatkami. — Ale wybaczam ci, w końcu jesteś moją siostrą — dodała, nie przestając uśmiechać się niczym psychopatka.

    Od lat określali mnie mianem córki i siostry, ale ja jeszcze nigdy nie powiedziałam tego na głos, aż do tamtego momentu.





Cześć, Pchełki!
Wiem, że rozdział ma trochę brakujących wcięć akapitowych, ale inaczej nie mam go jak dodać. Mój wtt ze mną nie współpracuje, zupełnie. Jestem odcięta od świata, ponieważ mam awarię internetu. I nie odzyskam go przed poniedziałkiem, więc musicie mi wybaczyć.
Standardowo czekamy na Wasze komentarze. Jesteście niesamowici, poważnie, uwielbiamy Wasze teorie, więc nie wstydźcie się, śmiało.
Ściskamy.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro