𝟜.𝟚

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Przez kolejne godziny nie zrobiłam kompletnie nic, nie licząc wypicia jakiegoś dziwnego wywaru przygotowanego przez Asli, z zapewnieniem, że postawi mnie on na nogi. Smakował źle, naprawdę fatalnie, ale przełknęłam go, aż do końca, z wielkim grymasem na ustach.

    Nie mogłam mieć pewności co do niego dodała, ponieważ oznajmiła, że to rodzinna receptura, ale poczułam się troszkę lepiej, więc mogło to oznaczać tylko jedno — działało. Ewentualnie uwierzyłam jej w jego magiczne moce i wmówiłam sobie, że działa. 

    Przestałam kichać, a przynajmniej nie robiłam tego niemalże co sekundę, jak jeszcze nad ranem, co było swoistym sukcesem. W końcu potrzebowałam siły, by pracować i nie wzbudzać litości w pracownikach czy też chęci ucieczki. Osobiście zwiałabym, gdyby szef sprawiał wrażenie takiego, który ledwo trzyma się na nogach.

    Postukałam ołówkiem w białą, pustą kartkę, nadal udając, że jestem strasznie zajęta. Mimowolnie zaczęłam kreślić jakieś niezidentyfikowane kształty, nawet nad tym nie myśląc. 

    Chwilę później usłyszałam pukanie, więc uniosłam głowę i zatrzymałam spojrzenie na drzwiach, w których po sekundzie pojawiła się moja asystentka. 

    — Riley, słonko. — Weszła do środka, uśmiechając się do mnie w swój charakterystyczny, pełen ciepła sposób. — Wszyscy czekają w konferencyjnej — dodała, przypominając mi o spotkaniu, które sama zwołałam.

    Nicnierobienie czasami było tak absorbujące, że ciężko szło mi nadążenie za kalendarzem spotkań. Rzadko zdarzały się takie dni, ponieważ przede wszystkim byłam profesjonalistką. 

    Pokiwałam powoli głową, jakbym informowała Asli, że przyjęłam ten fakt do wiadomości i podniosłam się zza biurka, zbierając potrzebne mi rzeczy. 

    — Asli, mogłabyś podać mi kawę? — spytałam, wylogowując się z własnego konta. Ostrożności nigdy za wiele. — Proszę — dorzuciłam, widząc jej niezadowolony wyraz twarzy.

    Zdarzało mi się zapominać o grzeczności, ale przy niej, momentami czułam się niczym uczeń karcony przez nauczyciela. Wywoływała we mnie poczucie winy równie dobrze, jak cała rodzina Harringhtonów. I Thomas. Choć on właściwie osiągnął w tej dziedzinie poziom mistrza.

    Zamknęłam laptop i rzuciłam pytające spojrzenie asystentce, unosząc jedną z brwi.

    — Nie — odpowiedziała niemalże natychmiast. — Musisz dużo pić, ale kofeina odwadnia. Proponuję herbatę, wodę z cytryną albo sok wyciskany ze świeżych owoców — dodała, uśmiechając się do mnie w uroczy, trochę matczyny sposób.

    Ciężko mi było się wtedy na nią złościć, chociaż miałam do tego prawo.

    Pracowała dla mnie, płaciłam jej i mogłam wymagać, by zachowywała się profesjonalnie. Ona jednak nic sobie z tego nie robiła, niemalże od samego początku. I najpewniej właśnie dlatego tak ją ceniłam. Nie bała się mnie, co bardzo mi się podobało. Potrafiła sprzeciwiać mi się, gdy uznawała to za słuszne. Lubiłam to, że nie pozwalała wejść sobie na głowę. Dzięki temu miałam pewność, że i inni nie mogli nią pomiatać.

    — Jesteś moją asystentką, nie matką — zauważyłam nieco oschle, kręcąc z niedowierzaniem głową.

    — Czyli sok, przyjęłam, przyniosę go za kilka minut — obiecała, zupełnie nie zrażając się moim tonem. Decyzja została podjęta.

    Uśmiechnęła się, zasalutowała mi w żartobliwym geście i odwróciła się, wybierając kierunek wind. Zazdrościłam jej, najchętniej też uciekłabym z tego miejsca, jak najszybciej.

    Nie dlatego, że nie kochałam własnej pracy, ale z powodu Thomasa, który zdawał się skażać każdą znaną i uwielbianą przeze mnie powierzchnię. 

    Nie chciałam o nim myśleć, naprawdę. Miałam całe mnóstwo ważniejszych spraw na głowie, a mimo to nie umiałam pozbyć się go z myśli. Jego i pomysłu Stanleya związanego ze ślubem. Naprzemiennie dwaj mężczyźni mnie dręczyli. 

    Zaklęłam pod nosem i przyspieszyłam, zaciskając palce na komórce.

    Wzięłam kilka głębszych wdechów i pchnęłam drzwi, wchodząc do sali konferencyjnej, w której zebrało się już kilkanaście osób. 

    Wysiliłam się na lekki, wstrzemięźliwy, ale przyjazny uśmiech i skierowałam się do fotela, który zajmował się na samym końcu. Zazwyczaj to miejsce zajmował Kenneth, a inni go otaczali, ale z czasem zwyczaje się zmieniły. Lubiłam robić burze mózgów na bieżąco, rzucać pomysłami i wyłapywać te najlepsze. Byłam w tym naprawdę niezła. 

    Czasami, a właściwie dość często pracownicy porzucali pomysły, które według mnie zmierzały w dobrą stronę. Nie chciałam tego przegapić.

    Zignorowałam odczucie pustki, które pojawiło się na moment w moim sercu. Brakowało mi taty. Jego obecność, nawet jeśli nic nie mówił była pomocna i często motywowała mnie do tego, by dać z siebie wszystko i jeszcze trochę więcej.

    — Dzień dobry — zaczęłam, odkładając rzeczy na blat dębowego, długiego stołu. Dokumenty już leżały przed wszystkimi, chociaż były one również dostępne w wersji online, na naszych serwerach. — Jak wszystkim wiadomo, pewna marka sportowa chce wejść na rynek, ale jeszcze nie zdecydowała się na agencję reklamową, trwa konkurs i nie będzie to dla was zaskoczeniem, jeśli powiem, że musimy go wygrać, prawda? — zapytałam retorycznie, siadając.

    Przysunęłam do siebie dokumenty, których zawartość znałam już niemalże na pamięć.

    — I wygramy. — Usłyszałam zgodny chórek pracowników.

    Powstrzymałam się od pełnego zadowolenia uśmiechu i potarłam palcem wskazującym skórę nad ustami.

    — Z tego, co mi wiadomo marka ta należy do człowieka, który jest pani znajomym — dodał Chandler, zwracając tym samym na siebie moją uwagę. — Wygraną mamy w kieszeni.

    Zmarszczyłam delikatnie brwi, kręcąc głową. Nie chciałam, by ktokolwiek, kiedykolwiek pomyślał, że zawdzięczamy cokolwiek znajomością. Byliśmy najlepsi nie przez to kogo znaliśmy, ale przez to jak pracowaliśmy. Solidnie i z zapałem. 

    — Nie mamy — zaprzeczyłam. — Wprawdzie zgłosili się tylko do kilku najlepszych agencji, w tym do nas, ale wybiorą projekt, który im się spodoba, dlatego musimy zwalić ich z nóg. Moja znajomość z ich prezesem nie ma żadnego znaczenia. I wolałabym, by nikt nie powtarzał tych plotek — dodałam, rzucając mu wymowne spojrzenie.

    Ciemnowłosy mężczyzna wyraźnie się spiął, wyprostował plecy i pokiwał głową, nie mając innego wyjścia. Musiał się ze mną zgodzić.

    — Wygramy, bo jesteśmy najlepsi — wtrąciła Rachel z szerokim uśmiechem na ustach.

    Była młoda, ambitna, a świat korporacji jeszcze nie pożarł jej entuzjazmu. 

    Normalnie skupiłabym się na pracy, ale wtedy nie potrafiłam. Byłam rozkojarzona, rozdrażniona i właściwie zła. 

    Nie mogłam w tym stanie przebywać z innymi, ponieważ nie chciałam, by zobaczyli, że sobie nie radzę. Musiałam coś szybko wymyślić i dlatego pospiesznie ułożyłam plan awaryjny.

    — Jestem przekonana, że każdy z was zapoznał się z dokumentacją, dlatego nie chcę przedłużać. Dzisiaj nie będę brała udziału w waszej pracy. Zorganizujemy mini konkurs. Chciałabym byście podzielili się na zespoły — zaczęłam, przesuwając spojrzeniem po każdym po kolei. — Albo możecie pracować w pojedynkę, nie zamierzam w to ingerować. Zależy mi jednak na tym, byście stworzyli projekt kampanii, slogan i całą resztę. Wybiorę najlepszy i wtedy rozpoczniemy właściwą pracę — dodałam, spoglądając na wyświetlacz komórki, który rozświetlił się tuż po tym, jak usłyszałam dźwięk wiadomości. — Nagrodą będzie premia, do końca dnia chciałabym dostać od was listę grup, kto z kim pracuje, kto pracuje sam i tak dalej. Do piątku chcę mieć gotowe projekty, jakieś pytania? — zakończyłam, przesuwając dłońmi po blacie stołu.

    W pomieszczeniu zapanowała cisza. Uśmiechnęłam się pod nosem, wiedziałam, że nawet jeśli mieli jakieś pytania, nikt ich nie wypowiedział na głos, ponieważ zdawali sobie sprawę, że nie lubiłam zbędnych dyskusji. W teczkach mieli wszelkie potrzebne materiały. 

    — Fantastycznie, w takim razie bierzcie się do pracy, a gdybyście mieli jakieś pytania, wiecie gdzie mnie szukać. — Podniosłam się z miejsca, powoli wypuszczając powietrze spomiędzy warg.

    Jeszcze nigdy nie zakończyłam tak szybko spotkania z pracownikami i czułam się trochę winna, chociaż nie miałam wyjścia. Nie potrafiłam skupić się na pracy. 

    Gestem głowy pożegnałam się z ludźmi zebranymi w sali konferencyjnej i opuściłam ją, wpadając za progiem na Asli. Była jak zjawa — zupełnie nieuchwytna. Pojawiała się znikąd. 

    — Twój sok — oznajmiła, podając mi szklaną butelkę. — Skończyłaś? Tak szybko? — zapytała, wcale nie ukrywając podejrzliwości w swoim tonie.

    Zaśmiałam się bez wesołości.

    — Tak wyszło, muszę coś załatwić, zorganizowałam im konkurs, by ich zmobilizować, pamiętam, że gdy byłam na stażu, tata też tak robił — oznajmiłam, przypominając sobie własne początki.

    Wbrew pozorom wcale nie traktowano mnie inaczej, możliwe, że nawet gorzej ze względu na spowinowacenie z szefem. Nigdy nie liczyłam na taryfę ulgową i każdy w firmie o tym wiedział, więc szanowano decyzję Kennetha. 

    — Tata? — powtórzyła po mnie, uśmiechając się z dumą. — Długo ci to zajęło, ale cieszę się, że tak o nich mówisz. Oni od samego początku traktowali cię niczym własne dziecko.

    — Wiem, dziękuję, pójdę do Blanki, muszę z nią porozmawiać, mam coś do zrobienia w najbliższym czasie? — zapytałam, chcąc upewnić się, że nie ominie mnie żadne ważne spotkanie.

    — Ptaszyno, kolejne kilka godzin miałaś spędzić z działem kreatywnym, więc nie, do rady nadzorczej masz wolne — odpowiedziała, nie chcąc brzmieć oskarżycielsko.

    Nigdy nie zdarzało mi się opuszczać pracy, więc nie umknęło mi jej zaskoczenie, ale nie skomentowałam tego. Nie było sensu prowadzić dyskusji w tym temacie. 

    — Świetnie, więc idę. — Uśmiechnęłam się i nie czekając na jej reakcję, oddaliłam się, kierując się do biura przyjaciółki, jednocześnie odblokowując telefon, by sprawdzić, kto do mnie pisał.

    Kenneth. Informował, że są na miejscu. Uśmiechnęłam się pod nosem, wysłałam w odpowiedzi emotikonę z serduszkiem i skupiłam się na dotarciu do celu.

    Zapukałam energicznie w drzwi i weszłam do środka, od razu, co było moim zwyczajem. I zatrzymałam się zaraz za progiem, odkrywając, że Blanki nie było w środku.

    Zaklęłam pod nosem, przypominając sobie o jej randce z Thomasem. Na samą myśl zrobiło mi się zimno. Chciałam, by była szczęśliwa, naprawdę, ale nie mogłam pogodzić się z myślą, że to on miał być obiektem jej westchnień, każdy, tylko nie on.

    Jęknęłam cicho, mrugając pospiesznie powiekami, chcąc pozbyć się spod nich znajomego szczypania, które zwiastowało nadejście łez. 

    Szlag, by to!

    Normalnie nie czułabym takiej wściekłości z powodu jej nieobecności, ale nie potrafiłam zareagować inaczej. Wycofałam się, wróciłam do biura i spakowałam rzeczy do torebki, biorąc ze sobą swój płaszcz. Wysłałam Asli wiadomość, że wychodzę, więc gdybym była potrzebna, powinna szukać ze mną kontaktu telefonicznego.

    Złapałam taksówkę, podałam odpowiedni adres i po niespełna czterdziestu minutach stałam przed grobem najlepszego przyjaciela.

    Kto Cię poznał, kochał. Kto Cię kochał, opłakuje. 

    Zatrzymałam wzrok na epitafium, dłuższy moment się w nie wpatrując. Zimno otaczało mnie z każdej strony, ale to chłód, który przenikał do mojego serca był najdotkliwszy. Zamrugałam powiekami i jęknęłam cicho.

    Tekst ten najlepiej oddawał to, co szalało w mojej rozdartej duszy. Pamiętałam, że Thomas wybrał go osobiście. 

    — Wiesz, Brad, chyba nigdy ci tego nie powiedziałam, ale nadal nie potrafię ci wybaczyć, wiesz? — wymamrotałam cicho, pocierając dłonią twarz. — Nie potrafię wybaczyć ci tego, że mnie zostawiłeś. Obiecałeś mi, po śmierci moich rodziców, obiecałeś, że będziesz na zawsze i na pewno. Dlatego nie potrafię ci tego wybaczyć, dlatego moje życie jest takim bagnem, bo nie potrafię — dodałam, walcząc z chęcią płaczu. — Przepraszam, ale mimo upływu czasu, nie umiem. 

    Pokręciłam głową, chcąc pozbyć się z głowy wspomnień związanych z nim. Wspomnień związanych z najciemniejszym etapem mojego życia, w którym to właśnie jego obecność pozwoliła mi go przetrwać. 

    Zacisnęłam mocno powieki, z trudem łapiąc kolejny oddech.

    Niemalże każdy kogo znałam poruszał się wokół mnie według pewnego schematu. Na palcach, bezszelestnie i bez słowa, jakby mój smutek mógł być zaraźliwy, jakby był chorobą zakaźną. Chciałam móc się tym przejmować, ale było mi wszystko jedno. Zupełnie.

    Po raz kolejny przekręciłam się na łóżku, zaciskając palce na materiale bluzki, która należała do mojej mamy i jęknęłam cicho, płacząc, chociaż brakowało mi już łez.

    Nie wydawałam z siebie już żadnych dźwięków. Leżałam, oderwana od rzeczywistości, zupełnie obojętna na otaczający mnie świat.

    — Ptaszyno. — Usłyszałam znajomy tembr głosu, a po chwili poczułam również jego dotyk. 

    Położył się za mną, objął ramieniem w pasie i docisnął moje ciało do swojego, przybierając pozycję na tak zwaną łyżeczkę.

    Jego znajomy, jakże kojący zapach dotarł do moich nozdrzy, zakłócając ten, który wdychałam z materiału przyciśniętego do mojej twarzy. Zamrugałam gwałtownie, ale nie odważyłam się na niego spojrzeć.

    Nie miałam na to siły. Brakowało mi nawet jej na to, by wziąć kolejny, pełny oddech. Dusiłam się.

    — Wiem, że jest ciężko, wiem, że jest do dupy i nie mogę obiecać ci, że będzie lepiej albo łatwiej, nie mogę i nie potrafię — zaczął cicho, szepcząc wprost do mojego ucha. Poczułam jego oddech na skórze karku. — Ale obiecuję, że ja będę. Na zawsze. Na pewno. Zawsze z tobą, dlatego musisz żyć, okej? Musisz się pozbierać i obiecać mi, że sobie poradzisz, bo ja nie poradzę sobie bez ciebie, Ptaszyno. Musisz to zrobić. Dla mnie... — dokończył, zacieśniając swój uścisk.

    Jęknęłam cicho, poczułam jak nowe łzy spływają po moich policzkach, wsiąkając w materiał poszewki i nie odezwałam się. Oparłam tylko dłoń na jego i zacisnęłam na niej moje palce, w geście niemej obietnicy. 

    Na tyle było mnie stać, albo na aż tyle.

    Mogłam pozwolić, by to on oddychał za mnie, w momencie, gdy brakowało mi tchu.


Cześć, Pchełki!
Jak wrażenia? Kto czekał na rozdział? Przyznawać się. Miałam dodać go wcześniej, bo Madzia mimo weselnego szału znalazła czas, by zatwierdzić ostateczną wersję, ale... mi uciekł wieczór, jak zwykle! Dlatego liczę na Was, na komentarze, opinie, wszystko. Liczymy, o!
Ściskamy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro