𝟜.𝟛

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Zacisnęłam drążące dłonie na telefonie, próbując się uspokoić. Wiedziałam, że Ken konsultował się ze swoim prawnikiem tuż przed wylotem. Był praktycznym człowiekiem. Starał się z wyprzedzeniem wszystko planować, szczególnie że jego nieobecność miała trwać minimum pół roku i jak sam twierdził, kontakt z nim miał pozostać ograniczony. Chcieli wraz z mamą nacieszyć się swoim towarzystwem i wolnością. Każdy kiedyś musiał wybrać moment przejścia na emeryturę. Nie znałam bardziej oddanego pracy człowieka niż on. Poważnie. Mimo to była jedna rzecz, którą kochał bardziej — rodzina. 

    Joel nie tylko zajmował się sprawami firmy, ale także wszelkimi innymi, które dotyczyły Harringhtonów. Choć był świetny w swoim fachu, jego wizyty napełniały mnie lękiem. Zawsze obawiałam się złych wieści. Był ich zwiastunem.

    Jego przypomnienie o zbliżającej się radzie nadzorczej i mojej obowiązkowej obecności wytrąciło mnie z równowagi. Skoro on również planował się na niej pojawić, znaczyło to, że Kenneth coś dla nas szykował. 

    Musiałam wziąć się w garść. I to szybko. Powinnam również pozbyć się pesymizmu, co już nie było takie proste. 

    Zbliżała się siedemnasta. Pracownicy powoli opuszczali firmę. Zaskakująco przyjemnie siedziało się w moim biurze, gdy gwar znikał z korytarzy, ustępując ciszy. Lubiłam spędzać tu czas po godzinach. Może nawet dopiero wtedy najlepiej mi się pracowało. Bez obserwującego i hałasującego tłumu.

    Zabębniłam palcami o blat i podniosłam się energicznie z fotela. Thomas miał rację. Oprócz tak cennych fotografii nigdy nie przyniosłam do pracy żadnej osobistej rzeczy. Nie zależało mi na ocieplaniu wnętrza. Przez długi czas uważałam, że nie zagrzeję tu miejsca. Oczekiwałam momentu, w który Ken i Tracey przestaną o mnie walczyć. Myślałam, że w końcu mnie przejrzą i zobaczą we mnie tę pustkę, którą czułam codziennie. Dawałam im mnóstwo powodów, by odpuścili. Wierzyłam w to, że spiszą mnie na straty. Bo nie zasługiwałam na takie życie. Na tych ludzi. 

    Przymknęłam powieki, wzięłam głęboki wdech, a w mojej głowie pojawiło się jedno ze wspomnień, do których niechętnie powracałam.

    Łup.

    Skrzywiłam się, gdy kamień uderzył w okienną framugę. Centymetry dzieliły mnie od wybicia szyby, a przecież nie zamierzałam tego robić. Chciałam tylko, by Brad wyjrzał wreszcie przez to cholerne okno. Najwyraźniej miałam więcej szczęścia niż rozumu.

    Mogłam do niego zadzwonić. Powinnam od tego zacząć. Mój umysł jednak był już dostatecznie zmącony przez alkohol i z łatwością podsunął mi wizję, w której to zakradałam się pod okno przyjaciela w bezgwiezdną noc. Chciałam go zaskoczyć i pozbawić możliwości wymyślania wymówek, by zatrzymać mnie w domu. Ostatnio często tego próbował. O dziwo, odgrywał rolę tego rozsądnego, co wcale mu nie pasowało.

    Bradley był wolnym duchem, niepokornym i niezatrzymanym typem. Od zawsze. Liczyłam, że dzięki temu mnie zrozumie, nie będzie potępiał ani próbował odwieść od podjętej decyzji. 

    Dusiłam się. 

    Nie zasługiwałam na tych ludzi. 

    Byłam podrzutkiem. 

    Musiałam odejść.

    Wszystko przypominało mi o tym, co straciłam. 

    Niebo nie było pozbawione gwiazd, a ja nie miałam w sobie już ani krzty gracji. Gdy ujrzałam rozczochraną czuprynę Bradleya w oknie, wiedziałam, że dopisało mi szczęście. Mogłam obudzić pozostałych domowników. 

    — Znikam stąd, Brad. Daj mi buziaka na do widzenia! — rzuciłam zaczepnie, kończąc swą wypowiedź napadem czkawki. Choć moje słowa nie brzmiały poważne, wiedziałam, że przyjaciel potraktuje je serio. Ostatnio często o tym rozmawialiśmy. 

    Nie powiedział nic, tylko pokręcił głową, a gest ten miał świadczyć o jego dezaprobacie. Zastanawiałam się, jak długo jeszcze będzie tolerował moje szaleństwa. Przecież istniała jakaś granica. Każdy ją miał. Nawet szalony Brad.

    Poprawiłam plecak, który wydawał się zbyt lekki, jak na podróż w jedną stronę. 

    To miała być wyjątkowa noc. Musiałam się pożegnać. Przynajmniej z nim, ponieważ Blance nie mogłam pisnąć słowa na ten temat. Nie zrozumiałaby.

    Przed przyjściem do przyjaciela sporządziłam w myślach listę za i przeciw, a każdy argument, który wydawał się być tym decydującym i ostatecznym celebrowałam porządnym łykiem nie najgorszej whiskey. Byłam pijana i czułam się z tym dobrze. 

    Podjęłam decyzję.

    Zakołysałam się na piętach, gdy drzwi wreszcie się otworzyły, ale zamiast Brada stanął w nich Thomas z tą swoją skwaszoną miną. 

    Jednak nie miałam szczęścia, nawet grama. Wysiliłam się na uroczy, łobuzerski uśmiech i pomachałam do niego. Było już za późno na jakiekolwiek próby ukrywania. 

    — Cześć, słodziaku! — wymamrotałam, poprawiając nieistniejące zagniecenia na mojej ramonesce. Stał taki niewzruszony, jakby rozważał, czy w ogóle rozpocząć ze mną rozmowę. Jego oceniające spojrzenie wciąż mnie prowokowało. — Chętnie bym z tobą pogadała, ale dzisiaj wybieram towarzystwo tego przystojniejszego z was, także wybacz, ale nie ma tu dla ciebie miejsca — dodałam, nie potrafiąc pozbyć się złośliwości ze swojego tonu.

    Zachwiałam się, powstrzymując się od pijackiego śmiechu i z trudem utrzymałam równowagę. Właściwie Thomas znalazł się obok mnie w kilku krokach i złapał moje ramię, pomagając mi. 

    — Chodź, mamy do pogadania — oznajmił twardo, ciągnąć mnie w wybranym przez siebie kierunku. 

    Nawet w pijackim amoku, bez trudu odgadłam, gdzie chciał mnie zabrać.

    Nie protestowałam. Szłam obok niego, gubiąc po drodze plecak, który zsunął się z mojego ramienia. Obydwoje to zignorowaliśmy i szliśmy dalej.

    I po kilku minutach, znaleźliśmy się na miejscu, chociaż miałam lekki problem ze wspinaniem się po drabinie.

    Oparłam głowę na ścianie drewnianego domku i zatrzymałam spojrzenie na gwieździstym niebie. Wzięłam kilka głębokich wdechów, starając się zapanować nad chęcią płaczu. 

    W Thomasie było coś takiego, że nie potrafiłam ukrywać własnych emocji. Wyłaziły na wierzch i nic sobie nie robiły z tego, że chciałam nad nimi panować. 

    Usiadł obok mnie, tak że stykaliśmy się ramionami i milczał. Chciał mi coś powiedzieć, a mimo to się nie odzywał. 

    Zastanawiałam się, jak przekonał Bradleya do tego, by został w domu. Przyjaciel wiedział, że go potrzebowałam, a mimo to posłuchał starszego brata.

    — Co ty wyprawiasz, Pchło? — zapytał cicho, przekręcając głowę, by na mnie spojrzeć.

    Zamrugałam gwałtownie, czując na sobie jego wzrok. Koniuszkiem języka zwilżyłam wargi, żałując, że wypiłam aż tak wiele alkoholu. Przez stan upojenia miałam ochotę mówić, opowiadać, wyrzucać z siebie całą złość. 

    I w sumie to była moja ostatnia noc w mieście, więc mogłam. Nic nie stało na przeszkodzie. Wiedziałam, że później będę tego żałować.

    — Odchodzę, muszę znaleźć swoje miejsce. Nie mam już nic, nie mam rodziny, nie mam domu, nie mam zupełnie nic — wymamrotałam z trudem, biorąc głęboki wdech. Powietrze zdawało się ciężkie, duszące. Odwróciłam głowę, by uciec przed jego wzrokiem.

    Pokiwał głową, uśmiechając się cynicznie. Było ciemno, ale blask księżyca oświetlał nas na tyle, że bez trudu to zarejestrowałam.

    — Nawet jeśli tego nie chcesz, nadal masz rodzinę — zauważył z przekonaniem, przesuwając się. Siadł naprzeciw mnie i złapał pomiędzy palce moją brodę, krzyżując ze sobą nasze spojrzenia. — Czasami więzy krwi to nie wszystko. Pamiętaj o tym.

    Nie odpowiedziałam na to. Milczeliśmy, wpatrując się w siebie.

    I przez jakiś głupi moment, dosłownie ułamek sekundy wydawało mi się, że twarz Thomasa zbliżyła się do mojej. 

    Przełknęłam cicho ślinę, czując niewygodną gulę w gardle i wybuchnęłam śmiechem.

    Myśl, że Thomas mógłby mnie pocałować, była naprawdę nierealna i absurdalnie głupia. 

    Śmiałam się niczym opętana, a on siedział zupełnie opanowany, by po chwili złapać dłońmi moje ramiona i przyciągnąć mnie do siebie. Uwięził mnie w swoim mocnym uścisku, kładąc dłoń na tyle mojej głowy.

    — Pchło, my jesteśmy twoją rodziną. I Harringhtonowie też. Kochamy cię. Musisz o tym pamiętać. 

    Jakaś drobna część mnie chciała mu wierzyć, jednak wątpliwości były tak ogromne, że nie potrafiłam dopuścić do siebie tych słów. 

    — Nie pozwolimy ci zniknąć — szepnął w moje włosy.

    Przez długi czas starałam się być twarda, ale w tamtej chwili nie mogłam powstrzymać łez. 

[...]


   Weszłam do sali konferencyjnej, w której znajdowało się już kilka osób. Nasz prawnik — Joel Larsen, kuzyn George i Amanda. Jej obecność nie była dla mnie jednak wielkim zaskoczeniem, ponieważ odpowiadała za sporządzanie protokołu obrad. 

    — Dzień dobry — powiedziałam, przekraczając próg. — Blanki jeszcze nie ma? — spytałam, rozglądając się, chociaż miałam pewność, że jej brakowało.

    — Najwyraźniej nowa miłość sprawiła, że straciła rachubę czasu — skomentował złośliwie George, nie potrafiąc sobie tego odpuścić. 

    Powstrzymałam się od teatralnego wywrócenia oczami i się uśmiechnęłam, spokojnie, miło, co było swoistym sukcesem.

    Chciał wbić szpilkę pod adresem mojej przyjaciółki, ale to mi zrobiło się słabo na myśl o tym związku. Sięgnęłam jednak po komórkę i wybrałam numer Blanki, chcąc ją pospieszyć. Liczyłam, że pojawi się lada moment. Nie mogła lekceważyć tak ważnego zebrania.

    Musieliśmy przedyskutować strategię na kolejne miesiące, wybrać nową opcję zarządzania, ponieważ Ken wyjechał, a także omówić stan finansów, do czego potrzebna była Blanka. Posiadała dwadzieścia procent udziałów — tak jak i ja. George miał ich dziesięć, a pozostałe pięćdziesiąt procent należało do Kennetha. 

    Po kilku sygnałach połączenie zostało zakończone, a Blanka nie odebrała. Nie zaklęłam, chociaż miałam na to wielką ochotę. Zebranie powinno zacząć się kilka minut temu. A ja nie lubiłam, gdy coś nie szło zgodnie z planem.

    Zwłaszcza że z tyłu czaszki ciągle tłukła mi się informacja o czekającej mnie rozmowie ze Stanleym. Byłam przerażona na samą myśl, że faktycznie mógłby mi się oświadczyć.

    Niestety, był do tego zdolny. 

    Stanley Allen słynął z tego, że zawsze dostawał to, czego chciał. Prędzej czy później. Nie dotyczyło to tylko jego kariery, ale i życia osobistego.

    Pokręciłam głową, chcąc pozbyć się z niej niechcianych scenariuszy i wróciłam do chwili obecnej.

    — Po co ten dramatyzm, co? — zapytałam retorycznie, unosząc sceptycznie jedną z brwi. — Najpewniej coś ją zatrzymało, jakieś spotkanie, może sprawa na mieście — dodałam, nie chcąc pokazać, że mogłoby być inaczej.

    Ufałam jej, musiałam o tym pamiętać.

    Ponownie wybrałam jej numer, mordując ją w myślach. Na głos mogłam ją bronić, ale wewnątrz sama wydawałam na nią wyrok.

    I nim zdołałam usłyszeć, chociażby czwarty sygnał połączenia, drzwi otworzyły się z impetem i do pomieszczenia wpadła zziajana Blanka.

    — Przepraszam! Korki! — rzuciła w ramach wyjaśnienia i odpadła na swoje miejsce, puszczając do mnie perskie oczko. — Cześć, dzień dobry wszystkim. — Machnęła dłonią, witając się z zebranymi. 

    Dodatkowo uśmiechała się przy tym tak serdecznie, że nie mogłam być na nią zła.

    — Możemy zaczynać — zauważyłam, nie chcąc przedłużać spotkania.

    Każde z nas nie znosiło tych posiedzeń, ponieważ znaliśmy swoje role. Przynajmniej tak było do momentu, w którym władzę dzierżył Kenneth. Po jego zniknięciu nic już nie było takie samo. Zostawił nam wytyczne, oczywiście, ale dużo łatwiej było sprawować władzę osobiście, niż na odległość, szczególnie że tata włączył u siebie tryb offline. Dosłownie. Skontaktowanie się z nim stawało się nie lada wyczynem. Rozumiałam to. Chciał urlopu, odpoczynku, a nie wiecznie dzwoniącego telefonu.

    Wiedziałam, że Amanda w ciągu ostatnich kilku minut zdołała uzupełnić początkowe informacje, zawierające listę obecności i nasze role. 

    — Skoro jesteście już tutaj wszyscy, chciałbym zacząć. — Joel podniósł się z miejsca, zapinając guzik w marynarce. Otworzył teczkę, z której wyjął dokumenty i rozejrzał się po zebranych. Nikt mu nie przerwał. — Nim zaczniecie właściwie dyskusje, chciałbym przekazać wam wolę Kennetha, która oczywiście jest już prawnie udokumentowana i nie można jej podważyć — dorzucił.

    Gdy tylko George usłyszał te słowa, sięgnął po teczkę, którą wcześniej wyjął prawnik i otworzył ją, by przyjrzeć się jej zawartości. Ewidentnie mu się nie spodobała, o czym świadczyły jego mocno zmarszczone brwi i żyłka, która pulsowała nad kołnierzykiem jego koszuli. Oraz szpetne przekleństwo, które opuściło jego usta. Rzucił pełne niedowierzania spojrzenie Blance i oddał jej papiery.

    — Wiedziałaś o tym? — spytał, zaciskając dłonie w pięści. Próbował nad sobą zapanować, ale miało to bardzo marny skutek.

    Ta uśmiechnęła się pod nosem, nawet nie patrząc na kartki i pokiwała głową. Zadowolona, ewidentnie była zadowolona, natomiast ja poczułam coś na wzór duszności.

    Puls mi przyspieszył, sprawiając, że i moje serce biło nieco szybciej, nieregularniej. Zaniepokoiła mnie tą reakcją.

    — O czym wy mówicie? — wtrąciłam, domyślając się, że jako jedyna nie byłam wtajemniczona w całą sprawę. 

    Nie podobało mi się to. 

    — Już wyjaśniam — odpowiedział Joel, łącząc ze sobą dłonie.

    Poczułam jeszcze większy niepokój i sama nie wiedziałam, dlaczego. Mężczyzna wyglądał naprawdę przyjaźnie i był nad wyraz opanowany. Jego ciemne włosy były przyprószone siwymi niteczkami, miał kilka kilogramów nadwagi i niebieskie oczy z bardzo ciepłym spojrzeniem. Wyglądał niczym typowy mężczyzna, który dobiegał do pięćdziesiątki. 

    — Tu nie ma czego wyjaśniać, to jakiś absurd! — oznajmił wściekle George, rzucając mi pełne pogardy spojrzenie. — Jesteś zwykłą przybłędą, która omamiła wszystkich! — Wstał, uderzając dłonią w blat długiego stołu.

    Rzucił mi pełne pretensji spojrzenie i wycelował we mnie palcem. Gdyby mógł, zabiłby mnie za pomocą wzroku. Czułam to.

    Spięłam się i wyprostowałam, słysząc jego słowa. Wiedziałam, co o mnie myślał i właściwie przez długi czas byłam gotowa się z tym zgodzić. Wiele godzin terapii zajęło mi zrozumienie, że rodzina Harringhtonów wcale się nade mną nie litowała, a po prostu mnie pokochała. Bezinteresownie. Bez powodu. Otworzyli dla mnie serca i nawet nie szukali miejsca w swoim domu, ono po prostu na mnie czekało. 

    — Mógłbyś mówić jaśniej?! — poprosiłam, wcale nie panując nad tonem własnego głosu, zupełnie jak mój przyszywany kuzyn.

    — Odpieprz się, George! Riley jest moją siostrą, czy ci się to podoba, czy nie. I jest córką moich rodziców, naszych rodziców! I to nie była jej decyzja, o niczym nie wiedziała! — warknęła wściekle Blanka, stając w mojej obronie. — Według prawa to członek rodziny Harringhton, według prawa zasługuje na dużo więcej, niż ty, kuzynie — kontynuowała, nie zamierzając mu odpuścić.

    Blanka była słodką i miłą osobą, do czasu. Jeśli ktoś nadepnął jej na odcisk, bądź wkurzył, cóż, nie miała litości.

    — Proszę państwa, to nie przedszkole i prosiłbym o zachowanie adekwatne do sytuacji — poprosił Joel, zupełnie nie poddając się napiętej atmosferze. — Chciałbym przekazać wolę Kennetha, mogę? 

    Cała nasza trójka zamilkła i skupiła swoją uwagę na najstarszym mężczyźnie. Byłam ciekawa, co mogło aż tak rozwścieczyć George'a, chociaż w głowie pojawiły się już pewne domysły.

    George od lat chciał trzech rzeczy. Firmy, pieniędzy i sławy.

    — Jak już praktycznie wszystkim wiadomo, Kenneth Harringhton przekazał pełnomocnictwo pannie Riley Reed, która na czas jego nieobecności ma kontrolę nad jego pakietem udziałów — wyjaśnił, a ja zamrugałam pospiesznie powiekami, czując się jakbym dostała czymś ciężkim w płat potyliczny.

    Przeszło mi to przez myśl, ale nie potrafiłam w to uwierzyć. Nie chciałam. 

    Ken oddał mi władzę, całkowitą władzę nad agencją.

    Spojrzałam na Blankę, będąc ciekawą jej reakcji, chociaż wyraźnie powiedziała, że wiedziała o tym wcześniej. I nie wydawała się zła, wręcz zadowolona.

    — Dlaczego nie ty? — spytałam cicho, pocierając dłonią mostek.

    Wyglądałam na opanowaną, ale moje serce szalało i gdyby mogło, pozbawiło mnie tchu. Na szczęście długie lata praktykowałam grę pozorów, więc nie dałam po sobie niczego poznać.

    — Bo wszyscy wiemy, że tylko ty kochasz pracę tam samo mocno, jak tata. Nie ja, nie George, ty. Dlatego wybrał ciebie, tylko ciebie. Bo od lat zasuwasz niczym mrówka, by osiągnąć sukces, nie spoczywasz na lurach i do licha, Riley, nikt nie zrobi tego lepiej — podsumowała, uśmiechając się szeroko.

    — To absurd! — powtórzył z wściekłością George i tak jakby nigdy nic, opuścił salę konferencyjną.

    A przynajmniej taki miał zamiar, bo Joel go cofnął, przypominając mu, że zebranie dopiero się rozpoczęło. Niechętnie wrócił na swoje miejsce i zajęliśmy się omawianiem najważniejszych spraw. Zajęło nam to kilkanaście minut, ponieważ ja byłam w szoku i nie widziałam potrzeby, by wprowadzać jakiekolwiek zmiany w polityce firmy, którą uznawał Ken.

   




Cześć, Pchełki!
Chwilę nas nie było, ale już wracamy i obiecujemy poprawę.
Jak wrażenia? Dawajcie znać, czekamy na Wasze komentarze. Potrzebujemy trochę motywacji, więc liczymy na Was, ściskamy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro