𝟝.𝟙

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Kolejne dwa tygodnie upłynęły w naprawdę ekspresowym tempie. 

    Miałam mnóstwo pracy, a cała agencja przez ten czas oswajała się z myślą, że to ja dzierżyłam władzę. Od samego początku pracowałam ciężko, ale dopiero jako szef zrozumiałam, że momentami łatwiejszym wyjściem byłoby nocowanie w biurze. Miałam całkiem wygodną kanapę. Przekonałam się o tym już kilka dni po oficjalnym ogłoszeniu decyzji taty. Zawsze dawałam z siebie maksimum, ale w ostatnim czasie uświadomiłam sobie, że to już nie było wystarczające. 

    Zatraciłam się w pracy, a Stanley w odkrywaniu powodu, dla którego jego brat wrócił do Nowego Jorku. Według niego musiał jakiś istnieć i starał się ze wszystkich sił, by go odnaleźć. I szybko pozbyć się Blake’a, który wyraźnie mu przeszkadzał. Nie mówiłam tego na głos, ale czułam wdzięczność do nieoczekiwanego gościa. Skutecznie odciągał uwagę Stanleya od naszego problemu wspólnego mieszkania. 

    — Riley. — Głos Asli wyrwał mnie z zamyślenia. Uniosłam głowę znad dokumentów, których nawet nie przeglądałam i spojrzałam na nią. — Dzwoniła asystentka pana Hetfielda. Chce się z tobą jak najszybciej spotkać. Podobno to bardzo ważne — poinformowała mnie, jednocześnie przesuwając palcem po ekranie tabletu, z którym się nie rozstawała.

    Moja asystentka była naprawdę ciekawym okazem. Tuż po wielkim zebraniu dotyczącym bieżących zmian w firmie podarowała mi uroczą bluzkę z napisem „Ja tu rządzę”. Wciąż zastanawiałam się, kogo miała na myśli, skoro z taką łatwością rozstawiała mnie po kątach. 

    Zmarszczyłam brwi, powstrzymując się od cichego westchnienia. Wolałam unikać spotkań z Jamesem, zwłaszcza że w ciągu kilku następnych dni miała zostać podjęta decyzja dotycząca kampanii reklamowej, a właściwie w sprawie konkursu, w którym braliśmy udział. Liczyłam na sukces. Wygrana pozwoliłaby mi utrzeć nosy tym wszystkim wątpiącym we mnie osobom. Skoro moi ludzie zdawali sobie sprawę z naszej znajomości, rywalizujące firmy też mogłyby to odkryć. Gardziłam plotkami, ale nie mogłam ich ignorować. Tym bardziej nie chciałam stać się ich ofiarą. Łatwo było wyobrazić sobie, jak po jednym moim spotkaniu z Jamsem zostaję posądzona o korzyści wynikające z tej znajomości. Nawet nie chodziło o mnie. Najbardziej ucierpiałby na tym wizerunek firmy. Szczyciliśmy się tym, że walczyliśmy ostro, ale uczciwie. Chciałam, żeby tak już zostało.

    — Naprawdę nie możemy tego przełożyć? — spytałam, pocierając palcami wskazującymi skronie.

    Byłam zmęczona i jedyne, o czym marzyłam, to łóżko.

    Zerknęłam na ekran laptopa i jęknęłam cicho, powstrzymując się od wywrócenia oczami. Dochodziła dziewiętnasta. I chociaż moja obecność w biurze nie była niczym dziwnym, to już fakt, że i Asli została dłużej w pracy, był niepokojący.

    — Nalegał. Umówiłam was. Za dziesięć minut jego kierowca zabierze cię spod budynku — odpowiedziała, wzruszając ramionami w ramach odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie zadałam.

    Nie wiedziała, co było powodem. Byłam ciekawa, więc podniosłam się z miejsca i poprawiłam kosmyki włosów, które opadły na moje czoło. Cokolwiek ma mi do powiedzenia, planowałam załatwić to szybko i wrócić do pracy. Miałam jeszcze sporo do zrobienia. 

    — Dziękuję, Asli, jesteś niezastąpiona, ale idź już. Nie możesz marnować wolnego czasu na pracę. Aż tak dobrze ci nie płacę — dodałam, posyłając w jej kierunku pełen wdzięczności uśmiech.

    — Zdziwiłabyś się, jak dobrze mi płacisz — zaśmiała się, kiwając głową. — Do zobaczenia jutro. Jakby coś, dzwoń — dorzuciła i odwróciła się, by wyjść. — Pa! — rzuciła, znikając za szklanymi drzwiami.

    Wyłączyłam laptop, pozbierałam rzeczy, ułożyłam je na biurku w równy stos i napisałam do Blanki, informując ją, że odwołuję szybką kolację, którą miałyśmy zjeść w małym bistro niedaleko firmy. 

    Pusty żołądek nie był dobrym powodem, by zignorować nieznośny głosik w głowie, który informował, że coś musiało być nie tak. Głód mogłam zaspokoić później, a ciekawość zdawała się bardziej spragniona. 

    Z ciężkim westchnieniem opuściłam budynek.

    Zapięłam guziki w płaszczu, rozglądając się nerwowo dookoła.

    Nie znałam kierowcy Jamesa, ale spodziewałam się, że będzie wyglądał jak każdy inny człowiek z agencji, która ich udostępniała. Dlatego szukałam wzrokiem czarnego samochodu z przyciemnianymi szybami. Prywatność była bardzo ceniona w naszych kręgach.

    Zerknęłam na wyświetlacz telefonu, słysząc jego dźwięk i wyciszyłam go, dostrzegając na ekranie numer asystentki Stanleya. Dzięki obecności Blake’a mogłam odwlekać udzielenie odpowiedzi na pytanie, które mi zadał. Przerażała mnie wizja wspólnego mieszkania, ale bardziej bałam się tego, że go stracę. I chociaż chciałam się tym przejmować, to w tamtym momencie niepokoił mnie fakt, że James Hetfield koniecznie musiał się ze mną spotkać.

    Dosłownie minutę później przy krawężniku, tuż przede mną zatrzymał się wściekle czerwony samochód.

    Ferrari F8 Tributo. 

    Wiedziałam o tym, ponieważ taki model, ale w szarej wersji, stał w garażu Stanleya. 

    Szyba od strony pasażera została opuszczona, a ja zauważyłam Jamesa. Nie uśmiechał się, gestem głowy nakazując mi, bym wsiadła. Tak też uczyniłam, wzdychając ciężko.

    Nie znaliśmy się zbyt dobrze, ale widywaliśmy się przy różnych okazjach. Poznałam go jeszcze na studiach, dzięki Bradowi. Oczywiście później James złapał dobry kontakt ze Stanleyem i jakoś tak poszło, że nie pozbyłam się go z mojego życia i bliskiego otoczenia.

    Nie należał jednak do grona bliskich przyjaciół Stana. 

    — Cześć — powiedziałam automatycznie, zapinając pasy.

    Mężczyzna rzucił mi nieprzychylne spojrzenie, przez które poczułam się nieswojo. Odpalił silnik, szybko dołączając do ruchu.

    Milczałam, czekając na jakiekolwiek słowa z jego strony. Nigdy wcześniej to mi się nie zdarzyło, ale miałam świadomość, że w końcu będzie musiał coś powiedzieć.

    Z głośników rozbrzmiewała jedna z symfonii Beethovena, dziewiąta, o ile się nie myliłam. Zmarszczyłam brwi, ale nie skomentowałam tego. Miałam ważniejsze rzeczy na głowie, zwłaszcza że jego chęć spotkania, kilka dni przed ogłoszeniem wyników była niepokojąca. I ta przeciągająca się, złowieszcza cisza. 

    Wpatrywałam się w niego, podczas gdy on pewnie i szybko prowadził, jadąc w tylko sobie znanym kierunku. Gdybym nie była przyzwyczajona do brawurowej jazdy Bradleya, bałabym się, ponieważ mijał kolejne samochody dosłownie na milimetry, wciskając się pomiędzy nie, nie zdejmując nogi z gazu. 

    Wciąż milczał, więc i ja się nie odzywałam. Wyjęłam telefon z kieszeni, przeglądając wiadomości. Emily przypominała mi o wernisażu, na który miałam iść ze Stanem. Blanka groziła, informując, że mój pracoholizm robił się nudny. Uśmiechnęłam się pod nosem, odpisałam na to, później sprawdziłam maile. Zignorowałam kilka nieodebranych połączeń od mojego chłopaka. 

    Właśnie tak minęło kolejne piętnaście minut, po których James zatrzymał samochód. Na podziemnym parkingu wieżowca, którego nie kojarzyłam. 

    Spojrzałam na niego pytająco, unosząc jedną z brwi.

    — Jak rozumiem, chcesz mi coś powiedzieć, więc słucham — zaczęłam, zachęcając go do mówienia.

    Skoro był tak poważny, nie zamierzałam tracić więcej czasu na zbędne uprzejmości.

    — Co ty odpierdalasz, Riley, co? — zapytał, atakując mnie.

    Nie był miły. Jego ton sugerował, że ledwo nad sobą panował, a dłonie, które zacisnął na kierownicy, robiły za kolejną wskazówkę. Wściekły. Zdecydowanie taki właśnie był.

    — Nie bardzo wiem, o czym ty mówisz, wiesz? — odpowiedziałam szczerze, nie dając się zastraszyć. Nie byłam ofiarą. Potrafiłam się bronić.

    Odpięłam pasy i przekręciłam się, by móc swobodniej się mu przyglądać.

    — O projekt, który twoja agencja mi przedstawiła. O to, że kradniesz czyjeś pomysły i się pod tym podpisujesz! — wyjaśnił zły. — Liczyłaś, że ze względu na naszą znajomość przymknę na to oko? Że to zbagatelizuję? Riley, lubię cię, jesteś naprawdę niezwykłą osobą, dlatego nigdzie tego nie zgłosiłem, ale musisz wycofać się z konkursu, bo w innym wypadku będę zmuszony...

    — Czekaj! — wtrąciłam, unosząc dłoń, przerywając mu. — O czym ty mówisz? 

    Jego słowa nie miały sensu. Oskarżał mnie, a jego zarzuty napawały mnie obrzydzeniem. Nasza agencja miała swoją renomę. W życiu nie naraziłabym dobrego imienia Kennetha w ten sposób. I fakt, że ktokolwiek mógłby tak myśleć, był paskudny.

    — Riley, zgłosiłaś do nas projekt kampanii, którą przedstawiła nam inna agencja dosłownie dzień przed wami. Nie wiem, dlaczego robisz coś takiego, czy nie radzisz sobie z władzą, którą dostałaś, ale...

    — James! Skończ pieprzyć! — warknęłam, ponownie się wtrącając. — Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz. Nie oszukuję, znasz mnie! W życiu nie ukradłabym projektu. Nigdy świadomie nie podpisałabym się pod cudzą pracą. Jeśli faktycznie nasze projekty się pokrywają... Szybciej uwierzę w to, że mam kreta wśród swoich ludzi, niż w to, że celowo skopiowaliśmy czyjeś pomysły. Ktoś najwidoczniej sprzedaje poufne informacje, cholera. Nadzorowałam prace. To był naprawdę świetny pomysł. Wyłonił się z największej burzy mózgów, w jakiej brałam kiedykolwiek udział — kontynuowałam ze złością. 

    Musiałam mu wierzyć, choć łamało mi to serce. Miałam tylko sekundy, by się pozbierać. James nie był dla mnie zbyt łaskawy. Nie dziwiłam mu się. Musiałam schować własną dumę do kieszeni i szybko działać. Później będę szukać winnych. 

    — Jest szansa, że mogę zgłosić nowy projekt? Za dwa dni? Osobiście się nim zajmę, zależy mi na tym. Wiem, że o wiele proszę, ale nie mogę zawieść taty. Zdążę przed ostatecznym terminem.

    — Chcesz mi powiedzieć, że nie masz pojęcia, o czym mówię? — spytał, nieco łagodniej.

    Na jego wargach pojawił się uśmiech pełen ulgi. Palcami przeczesał swoje krótkie, ciemne włosy i odetchnął cicho.

    — Naprawdę nie mam pojęcia. Daję ci moje słowo, że nic nie ukradłam, ale jeśli się to rozniesie, jestem skończona — dodałam, krzywiąc się przy tym.

    — Postaram się, by to zniknęło, tyle mogę ci obiecać.

    — Dziękuję, jestem twoją dłużniczką, a teraz przepraszam, ale muszę rozpocząć wojnę, podrzucisz mnie do biura? — spytałam, pocierając dłońmi twarz.

    Priorytetem był nowy projekt, który musiałam przygotować osobiście. Od samego początku, aż do końca. I potrzebowałam pomocy, potrzebowałam kogoś, kto będzie mógł mi pomóc schwytać zdrajcę. Bo, że ten istniał w naszej agencji, było już pewne.

    Ktoś chciał się mnie pozbyć.

    Czułam się tak, jakbym w chwilę postarzała się o kilka, jeśli nie kilkanaście lat.

[...]

    Plagiat.

    Łapczywie wdychałam powietrze, próbując opanować własne zdenerwowanie. Za każdym razem, gdy przymykałam oczy i myślami powracałam do rozmowy z Jamesem, czułam się tak, jakby ziemia usuwała się spod moich stóp. Wciąż od nowa. Próbowałam w pamięci przywołać nazwiska osób odpowiedzialnych za przygotowanie projektu, ale wiedziałam, że sprawa ma większy rozmach. Nikt o zdrowych zmysłach nie podpisałby się pod czymś takim. To zawodowe samobójstwo. 

    I wielka, bolesna zdrada. Nigdy nie myślałam o tym, że mogłoby mnie coś takiego spotkać. Jako szefowa byłam chłodna, nie zachowywałam się jak przyjaciółka, ale liczyłam na lojalność. Ceniłam ją ponad wszystko i potrafiłam wynagradzać. Dlatego rozczarowanie było tak bolesne, bo wierzyłam bezgranicznie w zespół, który osobiście zatwierdzałam. Ludzie, którzy ze mną ściśle współpracowali przeszli przez moją selekcję. 

    Czekały mnie długie i przykre rozmowy. Nie mogłam sobie tego odpuścić. Musiałam uzbroić się w cierpliwość. Odnaleźć w sobie spokój, którego mi brakowało, gdy siedziałam wieczorem w biurze i popijałam tequilę. 

    Nie miałam nic innego w barku, a nie znalazłam w sobie dość odwagi, by wkraść się do biura Kennetha. Mimo wszystko było ono świątynią, której nikt nie mógł skalać.

    Każde z nas miało swoje własne gabinety i ten miał pozostać pusty, aż do jego powrotu. Taka była moja decyzja. Nawet jeśli tata wybrał emeryturę, wiedziałam, że nie odpuści sobie całkowicie i będzie pojawiał się w biurze.

    Rodzina była jego życiem, ale praca kochanką. Każdy, kto go znał, doskonale o tym wiedział. Uśmiechnęłam się pod nosem i potrząsnęłam głową. 

    Wspominanie rodziny zdawało się mieć kojące właściwości, ale wtedy ważne było skupienie. 

    Miałam do przygotowania nowy projekt kampanii reklamowej. Za dwa dni upływał termin składania ofert. Nie wiedziałam, kto był kretem, więc całą pracę musiałam wykonać sama. Bo chciałam wierzyć, że za tym wszystkim stoi jedna, słaba osoba, która dla kasy zrobiła największe głupstwo na świecie. Nie chciałam szukać innych opcji.

    Obiecałam sobie, że gdy nastanie świt, będę przygotowana, by zmierzyć się z trudną rzeczywistością, ale w tamtym momencie pozwoliłam sobie na chwilowe załamanie. 

    Mój pierwszy projekt po przejęciu władzy okazał się wielką klapą.

    Nie byłam głupia. Domyślałam się, że ktoś z naszej załogi podłożył mi świnię, najpewniej licząc na korzyści materialne. Wiedziałam, że wielu osobom nieszczególnie przypadła do gustu moja nowa rola, ale zawsze byliśmy zespołem. Mimo wszystko. 

    Byli tacy, którzy skrupulatnie patrzyli mi na ręce, wypatrując porażki. Niemal czułam ich oddech na plecach, ale znałam to grono. Nie kryli się ze swoim sceptycznym podejściem do mnie, jako szefa. Zbyt młoda, za bardzo impulsywna. W dodatku kobieta. W ich mniemaniu nie mogłam osiągnąć sukcesu. Towarzyszyli tacie od dawna. I zatrzymali się na pewnym etapie. Pozostali w firmie bardziej z sentymentu niż potrzeb kadrowych. Brakowało im świeżego spojrzenia, które jest tak istotne w branży reklamowej. 

    Nie potrafiłam wytypować nawet kilku nazwisk.

    Zgniotłam pustą kartkę papieru i spróbowałam wrzucić ją do kosza, bezskutecznie. 

    Powstrzymałam się od przekleństw, które cisnęły się na moje usta od dłuższego czasu. Miałam na to wielką ochotę, ale wiedziałam, że ulga mogłaby być tylko tymczasowa, a z tyłu głowy tłukłoby się poczucie winy. Moja mama nienawidziła, gdy wyrażałam się wulgarnie i chociaż nie żyła, nie potrafiłam pozbyć się jej ostrzeżeń z pamięci.

    Projekt, który oddaliśmy, był naprawdę świetny i ciężko mi było pozbyć się go z głowy. Dłoń automatycznie wykonywała kolejne ruchy, więc kreśliłam, niemalże na pamięć, licząc na cud.

    Co jakiś czas rozlewałam alkohol do kieliszka i go wypijałam. Brakowało mi soli i limonki, ale musiałam zadowolić się okrojonym zestawem ratunkowym. 

    Alkohol był ostry, zupełnie jak jego zapach i wcale mi nie smakował, ale ignorowałam to. Długie lata uczyłam się tej umiejętności niemalże w każdej dziedzinie życia.

    Spojrzałam na kartkę i jęknęłam cicho. Odłożyłam ołówek i sięgnęłam po tablet graficzny. Miałam momenty, gdzie wolałam standardowy rysunek, ale chciałam też dbać o środowisko i cała agencja korzystała już z technicznych udogodnień. Nawet jeśli za nimi nie przepadałam.

    Przesunęłam rysikiem po ekranie i napisałam nazwę firmy, szukając odpowiedniego sloganu. Wymyślenie całej kampanii nie byłoby tak skomplikowane, gdybym go odnalazła.

    Potarłam dłonią twarz, walcząc z chęcią rzucenia tabletem w kąt. Był drogi. I potrzebny, dlatego musiałam się powstrzymać. Odłożyłam go, wzięłam butelkę alkoholu do ręki i upiłam spory łyk z gwinta.

    Byłam w czarnej dupie. Głęboko.

    Spojrzałam na zegarek, orientując się, że dochodziła już północ, a ja nie zrobiłam kompletnie nic.

    — Nosz kurwa — zaklęłam, wznosząc oczy do nieba. — Przepraszam, mamo — mruknęłam, zaczynając się nerwowo śmiać.

    Zaczynałam wątpić w słuszność decyzji Kennetha, może faktycznie inni mieli rację i wcale się do tego nie nadawałam. Jęknęłam ponownie, chowając twarz w dłoniach, walcząc z chęcią płaczu.

    Nie byłam beksą, ale miałam wielką ochotę wyć z bezsilności. Położyłam się na biurku, zamknęłam oczy i po prostu tak leżałam. Liczyłam na cud.

    — Nie pomyliły ci się budynki? — Usłyszałam znajomy tembr głosu, który wyrwał mnie z chwilowego zawieszenia.

    Gwałtownie zerwałam się z miejsca, żałując tego od razu, gdy poczułam mdłości. Zmrużyłam oczy, rzucając wściekłe, nieprzychylne spojrzenie w kierunku mężczyzny.

    Miał talent do pojawiania się w najmniej odpowiednich momentach, szczególnie tych, w których byłam bliska załamania.

    — Mnie nie, pracuję tutaj, ale tobie na pewno — odparłam złośliwie, poprawiając zbłąkane kosmyki włosów z twarzy.

    Thomas wszedł do biura, zamykając za sobą drzwi i podszedł bliżej, nie ukrywając, że zauważył do połowy pustą butelkę oraz ogólny chaos, który panował w pomieszczeniu. 

    — Blanka się o ciebie martwi — oznajmił, niemalże od razu zdradzając powód swojego przybycia.

    Skrzywiłam się, powstrzymując się od jęku. Nie miałam siły na takie dyskusje, zwłaszcza z nim. Czułam się nieswojo, gdy tak zawłaszczał swoją obecnością całą przestrzeń mojego biura. Jednocześnie miałam wielką ochotę na to, by się rozpłakać i szukać ukojenia w jego ramionach. Ale nie był Bradleyem, był jego starszym bratem. Tym, który krytykował, nie ukrywał złośliwości i wcale mnie nie lubił. Tolerował, tylko ze względu na moją zażyłość z Bradem. 

    — Blanka może powiedzieć mi to osobiście, nie potrzebuje mediatora, wiesz? — odpowiedziałam złośliwie, sięgając po butelkę, by rozlać trochę jej zawartości do kieliszka. — Poczęstowałabym cię, ale wiem, że nie pijesz takich rzeczy — dodałam, widząc jego pełną dezaprobaty minę. 

    Wypiłam alkohol, wpatrując się w Thomasa wyzywająco. 

    Nawet jeśli twierdził, że przejmował się słowami mojej siostry, wiedziałam, że to nie był wystarczający powód, by mnie szukać. 

    Mężczyzna zajął miejsce w fotelu, przeznaczonym dla gości i oparł łokcie o blat biurka, podpierając brodę na złączonych dłoniach. Jakby przygotowywał się do przesłuchania, więc pospieszyłam się i opróżniłam kolejny raz kieliszek. 

    — Omińmy ten moment złośliwości i wspólnego dogryzania i przejdźmy od razu do końca, dobrze? — zaproponował, krzyżując ze sobą nasze spojrzenia.

    Uśmiechnął się prawym kącikiem ust, czekając na moją reakcję. Nie odwzajemniłam tego gestu, mimo szczerych chęci.

    Coraz trudniej przychodziło mi udawanie, że wszystko jest w porządku.

    — A jaki jest koniec? — spytałam, przechylając głowę.

    — Taki, że mówisz mi, co się dzieje, a ja zdecyduję, czy będę mógł ci pomóc, więc? 

    Zaśmiałam się bez wesołości, podnosząc się z miejsca. Zachwiałam się, czując wpływ alkoholu na moją koordynację i podeszłam do okna, krzyżując dłonie na wysokości klatki piersiowej.

    Mój własny koniec był tak blisko.

    — Lata temu powiedziałam ci, że nie ma tutaj dla mnie miejsca — zaczęłam, decydując się na pełną szczerość. — Ktoś próbuje mi o tym przypomnieć, to wszystko — zakończyłam, wzruszając bezradnie ramionami.

    Oparłam czoło na chłodnej powierzchni szyby i przymknęłam oczy, walcząc z zawrotami głowy. Przesadziłam z ilością tequili.

    — Pieprzenie — skomentował, pojawiając się tuż za mną. 

    Poruszał się bezszelestnie, ale moje ciało zareagowało na jego obecność niemalże automatycznie. Spięłam się. 

    — Nic nie rozumiesz, Thomas, nic — wymamrotałam cicho. — Moje pieprzone życie to nie bajka, utknęłam w horrorze i nie mogę się z niego wydostać, naprawdę nie mogę i nie potrafię. To mnie przerasta — dodałam. — I jeszcze zwierzam się tobie. — Odwróciłam się gwałtownie, chwiejąc się. — Do czego to doszło?!

    Thomas zareagował instynktownie, objął dłońmi moje ramiona, podtrzymując mnie.

    — Potrzebujesz mojej pomocy? 

    Spojrzałam wprost w jego oczy, wzdychając ciężko.

    Stał przede mną, naprawdę blisko i czekał na moją odpowiedź, a w moim sercu panował chaos. Nikomu nie mogłam ufać, właściwie każdy mógł być w to zamieszany i pomoc kogoś z zewnątrz mogła być naprawdę konieczna, ale z drugiej strony to nadal był Thomas.

    Mężczyzna, który przez długie lata sprawiał, że miękły mi kolana, a na język pchały się same złośliwości, tylko po to, by ukryć moją słabość względem jego osoby.

    — Oczywiście, ktoś musi pomóc mi wypić alkohol, nie może się zmarnować — skłamałam, wymijając go.

    Uścisk jego palców był na tyle lekki, że bez trudu się z niego uwolniłam i podeszłam do biurka. Usiadłam na nim, upijając kilka łyków prosto z butelki.

    I tyle pozostało z damy... 

    Kaszlnęłam, czując pieczenie w gardle. To nie był najlepszy pomysł. 

    — Chodź, zabiorę cię do domu — zaproponował, wyciągając dłoń w moim kierunku.

    — Nie mogę, mam do zrobienia całą kampanię i zostało mi niewiele czasu. Muszę, Thomas, tak wiele muszę zrobić, a mam tak niewiele czasu — mruknęłam, pocierając dłońmi twarz. — Dwa dni. Mam tylko pieprzone dwa dni, żeby to wszystko naprawić.

    — Musisz się wyspać, rano będzie lepiej, a teraz chodź — odparł, ignorując mój sprzeciw.

    Złapał moją dłoń, przyciągnął mnie do siebie i pociągnął w stronę drzwi.

    Chwilę się szamotaliśmy, aż w końcu przerzucił mnie przez swoje ramię, nie licząc się z moim zdaniem.

    Po kolejnych kilku minutach, podczas gdy go obrażałam w dość niewybredny sposób, pozwolił mi się ubrać i dosłownie siłą wyciągnął mnie z niemalże pustego budynku, by wpakować do samochodu.

    Uparł się, że odstawi mnie do domu i chociaż ani trochę mu tego nie ułatwiałam, postawił na swoim.

    Z rezygnacją oddałam mu klucze do mojego apartamentu, gdy nie udało mi się wcelować w dziurkę. 

    Niech sobie będzie tym rycerzem, co to przybywa na ratunek zagubionym niewiastom, czy coś w tym rodzaju. Gdy wytrzeźwieję, zadbam o to, żeby jego ego nieco się skurczyło.

    Cała sytuacja wydała mi się nagle naprawdę komiczna, więc zachichotałam pod nosem. 

    Przestałam się śmiać, gdy drzwi zostały otworzone, a w korytarzu stał nie kto inny, jak Stanley. 

    Nie wyglądał na zadowolonego.

      

Cześć, Pchełki!
Rozdział jest długi, ma ponad trzy tysiące słów, więc życzymy miłej lektury i liczymy, że podzielcie się z nami wrażeniami.
Kto się cieszy z obecności Thomasa? A kto woli Stanleya? Aa i kto domyśla się, kto zawinił?
Ściskamy!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro