𝟟.𝟚

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


    Wyniki konkursu ciążyły mi niczym potężne kamienie. Wiedziałam, że powinnam zorganizować zebranie i podzielić się informacjami z zespołem, ale to oznaczało, że musiałam powiedzieć pracownikom o nowej wersji projektu. Mieliśmy go wspólnie realizować. Odkładałam to jednak. Chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się stresować spotkaniem z pracownikami. Nie wiedziałam, ile powinnam im zdradzić. Spodziewałam się też, że będę zmuszona zmierzyć się z ich zaskoczeniem. Reakcje mogły być różne. Właśnie dlatego chciałam najpierw przeanalizować sprawę z Thomasem, a on wciąż mnie unikał. Zaczynałam podejrzewać, że nasza dalsza współpraca nie miała sensu.

    Z jednej strony rozumiałam dystans, który starał się między nami utrzymać, a z drugiej wkurzał mnie tym niemiłosiernie, ponieważ zachowywał się niczym obrażone dziecko. To ja powinnam być zła. Powiedział na głos, że zabiłam mu brata. Wiedziałam, że to była prawda, ale usłyszenie tego tak klarownie, mogłam porównać do solidnego policzka. I jeśli miałam być szczerą, wolałabym dostać w twarz.

    Potrzebowałam chwili dla siebie. Z utęsknieniem wyczekiwałam weekendu i gdy opuściłam biuro w piątkowy wieczór, czułam ulgę. Mogłam wreszcie odpocząć chociaż przez krótki moment.

    Planowałam skupić się na przeprowadzce. Niezrażona wątpliwościami Blanki, zabrałam się do działania w sobotni poranek. 

    Każdy miał jakieś mądre rady, ale to życie należało do mnie i to ja musiałam być konsekwentna w swoich decyzjach. Kilka lat wcześniej dałam szansę Stanleyowi i jej nie zmarnował. Przez cały ten czas udowadniał, że był tego wart. Mogłam na niego liczyć i polegać na nim w każdej sytuacji. Oczekiwanie na więcej byłoby nieludzkie i głupie. Miałam ideał, więc żadne więcej tutaj już nie istniało.

    Zeszłam do holu, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu Rowana, ponieważ nie było go w jego standardowym miejscu. Musiałam przekazać mu informację, że spodziewałam się kogoś, a właściwie to firmy od przeprowadzek. 

    Nie zamierzałam wynosić mebli, ale miałam dość sporo rzeczy, a żadne z nas nie posiadało na tyle dużego samochodu, by to wszystko przewieźć za jednym razem. Dlatego poprosiłam Asli o zatrudnienie jakichś ludzi. 

    — Pani Reed. — Usłyszałam za sobą głos należący do portiera. — Mogę w czymś pomóc? — zaproponował.

    Odwróciłam się i od razu zauważyłam jego serdeczny, przyjazny uśmiech. 

    — Spodziewam się dzisiaj gości, więc jeśli ktoś do mnie przyjdzie, proszę, wpuść ich od razu na górę, dobrze? — poprosiłam, odwzajemniając jego uśmiech.

    Od razu uderzyła we mnie myśl, że będę mi tego brakować. Jego serdeczność była zaraźliwa.

    — Oczywiście, żaden problem — odparł niemalże natychmiastowo, podchodząc do windy, by ją wezwać.

    Naprawdę był niezawodny i wiedziałam, że będę za nim tęsknić. Zdążyłam przyzwyczaić się do jego obecności oraz tego, że wręcz czytał mi w myślach, jeśli chodziło o moje potrzeby. Potrafił łapać dla mnie taksówkę podczas największej ulewy tylko dlatego, bym nie zmokła. Znał listę osób, których nie musiał anonsować. Z nim na straży wszyscy mogli czuć się bezpiecznie. Wielu mieszkańców naszego budynku go nie doceniało i niestety momentami się do nich zaliczałam.

    — Dziękuję. — Wyminęłam go, weszłam do windy i wcisnęłam przycisk z odpowiednim oznaczeniem piętra. — Do zobaczenia — dodałam, gdy drzwi zaczęły się zamykać.

    — Do zobaczenia — odpowiedział, kiwając mi głową w ramach pożegnania.

    Spędziłam w windzie dosłownie kilka minut, w międzyczasie przeglądając media społecznościowe. Weszłam na korytarz i zatrzymałam się przy oknie, podziwiając widok z dwudziestego trzeciego piętra.

    Z tej wysokości Nowy Jork wyglądał naprawdę niesamowicie. Nie miałam jednak czasu, by stać w miejscu. Czekało mnie pakowanie, ponieważ już dzisiaj miałam przenieść rzeczy do apartamentu Stanleya. Robiło się oficjalnie.

    Spojrzałam na wyświetlacz komórki. Miałam dokładnie godzinę do przyjazdu partnera. Obiecał mi pomóc z pakowaniem.

    Otworzyłam drzwi, weszłam do mieszkania i zsunęłam botki ze stóp. 

    Dookoła panował chaos. Wszędzie stały kartony, które spakowałyśmy razem z Blanką. Nie znosiłam się pakować, ale musiałam przyznać, że moja przyjaciółka okazała się być w tym świetna. Pomijając całe mnóstwo wyrzutów, które zrobiła mi po drodze, bardzo mi pomogła. 

    Z jednej strony wiedziałam, że to był właściwy i jedyny możliwy krok, a z drugiej odkładałam go najdłużej, jak tylko mogłam. 

    Rozejrzałam się dookoła. 

    Właściwie wszystko, co należało do mnie, nie licząc mebli, było już zapakowane. Pozostały jedynie ubrania i kosmetyki. I cała ściana zdjęć, z którymi nie wiedziałam, co zrobić.

    To znaczy: wiedziałam, ale nie umiałam ich zdjąć. To miejsce było im przypisane, a jednocześnie nie mogłam ich tak po prostu zostawić. Należały do mnie. Bradley, rodzice, Blanka, Harringhtonowie, a nawet Thomas. 

    Chwilę stałam przed tym kolażem ramek i wpatrywałam się w niego, mrugając pospiesznie powiekami. Z trudem powstrzymywałam łzy, które próbowały wydostać się z moich oczu. Przesunęłam palcami po twarzy Bradleya, zaciskając usta w wąską linię. Moje życie byłoby o wiele łatwiejsze, gdyby był obok, gdyby żył. 

    Potrzebowałam wspomnień, uchwyconych na fotografiach, ale byłam boleśnie świadoma tego, że w nowym miejscu nie będzie drugiej takiej ściany. 

    Po chwili usłyszałam charakterystyczny odgłos pukania, więc zmarszczyłam brwi. Czekałam wprawdzie na Stanleya, ale wydawało mi się, że czasy, kiedy pukał, dawno mieliśmy za sobą. Z drugiej strony, na ekipę od przeprowadzek było po prostu za wcześnie.

    — Proszę — krzyknęłam, biorąc pierwszą z ramek w dłoń.

    Odłożyłam ją do kartonu z bólem serca. 

    — Cześć, dziewczyno. — Usłyszałam za sobą znajomy głos. Przestraszyłam się, więc podskoczyłam i przekręciłam głowę, spoglądając na Blake'a.

    Standardowo na jego ustach gościł zawadiacki, uroczy uśmieszek.

    — Cześć — odpowiedziałam automatycznie.

    Pozwoliłam mu na to, by ucałował mój policzek i zmarszczyłam lekko brwi. To nie tak, że nie lubiłam go widywać, ale nie spodziewałam się jego odwiedzin. Zwłaszcza że rzadko bywał w mieście, a nawet jeśli, to zazwyczaj zostawał na kilka dni i znikał.

    — Nie bądź taka zaskoczona, bąbelku — poprosił, uśmiechając się złośliwie. — Czekałaś na Allena, co za różnica, który będzie ci towarzyszył? 

    Przechyliłam głowę i potarłam palcem wskazującym miejsce nad górną wargą, chwilę analizując jego słowa. 

    — Stanley został w pracy? — zapytałam, wyciągając odpowiednie wnioski.

    — Wypadło mu coś ważnego, więc zmusił mnie, bym ci pomógł. Cieszysz się, prawda? — przytaknął, rozglądając się dookoła. — Dziś trafił ci się ten lepszy z braci — zażartował. — Widzę, że niemalże wszystko już spakowane.

    — Tak, zostały zdjęcia i ciuchy — odpowiedziałam, sięgając po kolejną ramkę.

    — Zostaw. U Stanleya nie zrobisz takiej ściany, a tutaj pasują. — Przeszkodził mi, nieświadomy tego, że podobne myśli towarzyszyły mi od samego rana.

    Co więcej, wyciągnął z kartonu zdjęcie, które wcześniej tam umieściłam, i odwiesił je na właściwie miejsce. 

    — Pasują tutaj. To element, bez którego to miejsce nie byłoby już takie samo — wyjaśnił, uśmiechając się nieznacznie.

    Wiedziałam, że Blake lubił pozować na dupka i rzadko pokazywał swoje bardziej przystępne, ludzkie oblicze. Dlatego powinnam się cieszyć i nie komentować. 

    Odetchnęłam cicho, z ulgą. Podświadomie wiedziałam, że nie byłam gotowa na to, by spakować zdjęcia do kartonu, ponieważ Blake miał rację. Nie było miejsca na te zdjęcia w apartamencie Stanleya. Nawet nie dlatego, że nie pozwoliłby mi ich powiesić, a z powodu poczucia dyskomfortu.

    Stanley i Bradley tolerowali się tylko ze względu na mnie. I tak samo było w przypadku drugiego brata. Thomas i Stanley, nawet jeśli ledwo się znali, nie pałali do siebie miłością.

    — Więc zostały ubrania — mruknęłam, poprawiając jedną z ramek. Wisiała krzywo.

    — Super! Ja pakuję bieliznę! — oznajmił nieco zbyt głośno Blake i wyminął mnie, kierując się do mojej sypialni. Nie zdążyłam go zatrzymać. Nie dał mi na to szansy.

    — Ej, ani się waż dotykać moich majtek! — oburzyłam się, ruszając za nim. — Masz zanieść walizki do samochodu! — ostrzegłam, licząc na to, że mnie posłucha.

    Nic bardziej mylnego. Nie zdążyłam mu przeszkodzić. Dosłownie w ciągu kilku sekund wpadł do garderoby i odnalazł właściwą szufladę. 

    — Ładna, wiedziałem, że jest powód, dla którego na ciebie lecę. Masz temperament — oświadczył, mrugając do mnie. W dłoni trzymał komplet koronkowej, bardzo kusej bielizny.

    Wywróciłam teatralnie oczami, ignorując jego słowa i wyrwałam mu to z ręki.

    — Dorośnij! — poprosiłam, odsuwając przesuwne drzwi. — Tam są walizki, podaj. — Gestem głowy wskazałam na najwyższą półkę. Nie byłam w stanie tam dosięgnąć.    

    Z uśmiechem wykonał moje polecenie, a potem rozbawiał mnie za każdym razem, gdy zawieszałam się na dłużej przy składaniu jakiegoś ubrania. Jego wesołe usposobienie sprawiło, że nie skupiałam się za bardzo nad tym, co robię. Tak było łatwiej. Bez zbędnego roztrząsania sytuacji.

    Nie wiedziałam, co zrobię z mieszkaniem. Nie mogłam go sprzedać, ale dziwnie było myśleć, że ktoś obcy miałby patrzeć na moich bliskich. Musiało więc pozostać puste. Przynajmniej dopóki czegoś nie wymyślę. Nie chciałam pozbawiać się możliwości, by zaglądać do niego, kiedy tylko będę miała na to ochotę.

    Blake nie omieszkał stoczyć ze mną walki na poduszki, które zostawiałam na sofie, zanim zaczęliśmy znosić lżejsze rzeczy do samochodu. Był jak dziecko. Beztroski, lekkomyślny, momentami porywczy. Wydawało mi się, że nigdy nie widziałam go poważnego. Miał w sobie jednak to ciepło, które ogrzewało mnie za każdym razem, gdy spędzałam z nim czas. Sprawiał, że chciałam sobie odpuścić. Udawałam, że mogę być równie beztroska, co on.

    W międzyczasie pojawili się dwaj mężczyźni z firmy zajmującej się przeprowadzkami. Spakowali wszystkie cięższe rzeczy, które im wskazałam w ekspresowym tempie. Podałam im właściwy adres. W całą akcję zamieszana została również pani Bomer, ponieważ uparła się, że będzie przytrzymywać im drzwi i czuwać nad przebiegiem zdarzeń do naszego przyjazdu. 

    Rozejrzałam się jeszcze dookoła, chcąc upewnić się, że nic ważnego nie zostało.

    — Spakowałaś dokumenty? Wszystkie istotniejsze papiery? — spytał Blake.

    Uśmiechnęłam się do niego i pokiwałam głową w ramach potwierdzenia. 

    — Wiem, że to głupie, ale...

    — Ciężko się wynieść, prawda? — dokończył moją myśl, podchodząc do mnie.

    Objął mnie ramieniem i uderzył biodrem o mój bok. Zaśmiałam się cicho, chcąc ukryć własne emocje.

    Dostałam to mieszkanie od adopcyjnych rodziców w ramach prezentu. Zdążyłam przyzwyczaić się do tego miejsca i traktowałam je jak dom. Miejsce, do którego należałam. Przywoływało wiele wspomnień. 

    — Nieważne, już dawno powinnam się wprowadzić do Stanleya. Po prostu ciężko było mi się rozstać z tym miejscem, chodźmy — poleciłam, wyrywając się z jego uścisku.

    Ostatni raz obejrzałam się dookoła. Nie przewidywałam szybkiego powrotu. Znałam siebie. Wiedziałam, że znajdę milion powodów, by odwlec przeprowadzkę. Nie mogłam tak traktować Stanleya. 

    — Nie byłaś gotowa. Każdy ma swój własny czas, bąblu — oświadczył pewnie, mrugając do mnie okiem.

    Zignorowałam określenie, którego użył, wiedząc, że jeśli będę puszczała takie uwagi mimo uszu, w końcu przestanie. Lubił, gdy się złościłam i celowo mnie prowokował. Taki już był. Ale nie mogłam powiedzieć, że nie darzyłam go sympatią. Właściwie, mimo że pozował na kogoś, kogo niewiele rzeczy może obchodzić, Blake był osobą, na której można było polegać. Po prostu nie brał wszystkiego na serio. Przypominał mi w tej swojej lekkości Bradleya. I z jednej strony to bolało, ale z drugiej działało jakoś tak pokrzepiająco.

    — Chodźmy, muszę się jeszcze rozpakować — postanowiłam, łapiąc płaszcz.

    Ubrałam go na siebie. Blake również się zebrał i opuściliśmy mieszkanie w ciszy. W międzyczasie wzięłam torebkę z najlepszą szkocką, jaką kiedykolwiek piłam. Kupiłam ją dla Rowana. Przez lata dzielnie mi służył. Pomocą, radą, czy miłym słowem.

    W windzie również się do siebie nie odzywaliśmy. Mój towarzysz wyczuwał bezbłędnie, że nie miałam ochoty na rozmowy.

    — Rowan — zawołałam pracownika, uśmiechając się do niego szeroko. — Nie wiem, kiedy jeszcze się tu pojawię, ale na pewno nie będę już tutaj ciągle, więc dziękuję. Nie mogłam marzyć o lepszym portierze — powiedziałam, wręczając mu prezent.

    — Pani Reed, ale...

    — Riley. Dzisiaj jestem już Riley — poprawiłam go, machając lekceważąco dłonią i objęłam go na krótką chwilę.

    Normalnie się tak nie zachowywałam, ale wtedy mogłam pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa.

    — Dziękuję, Riley. Będzie nam ciebie tutaj brakowało, bardzo — oznajmił, kiwając głową. — Przypilnuję mieszkania.

    Zamieniłam z nim dosłownie jeszcze tylko kilka słów, a następnie udałam się z Blakiem na podziemnym parking.

    — Gdybym cię nie znał, uznałbym, że zwariowałaś — skomentował, odpalając silnik. 

    Spojrzałam na niego, unosząc jedną z brwi, nie do końca rozumiejąc, o czym mówił.

    — Dlaczego? — zapytałam, kątem oka dostrzegając jak mężczyzna płynnie włączył się do ruchu na 5th Ave i skierował się na południowy zachód w stronę E 74th St

    Pora była dość późna, ale liczyłam na to, że te niecałe dwie mile pokonamy dość szybko. Z drugiej strony wiedziałam, że mogliśmy utkwić w korkach.

    — Masz wątpliwości, prawda? — zawyrokował, uśmiechając się złośliwie. — Gdybyś się nie wahała nad wyprowadzką, wiedziałabyś, że mówię o tym, jak potraktowałaś portiera. Uchodzisz za królową lodu, a tu taki przejaw sympatii — wyjaśnił.

    Skrzywiłam się, dosłownie ma moment. Naprawdę nie miałam ochoty roztrząsać tematu wspólnego mieszkania ze Stanleyem. Podjęłam decyzję i wolałam, by nikt jej nie negował. Odnosiłam jednak wrażenie, że każdemu wydaję się, że wiedział lepiej, co czułam i myślałam.

    — Rowan to nie tylko portier. Spędziłam w tym mieszkaniu ostatnie siedem lat, a on w tym czasie udowadniał, że nie tylko jest świetnym pracownikiem, ale także porządnym człowiekiem. Potrafię docenić innych ludzi, Blake — zauważyłam. 

    — O tym właśnie mówię, że gdybym tego nie wiedział, mógłbym paść na zawał. Przecież cię znam, nie od dziś, widziałem cię w kilku różnych obliczach. To nie tak, że jestem tu dlatego, że Stanley mi kazał, sama wiesz, że nie ma rzeczy, do której mógłby mnie zmusić. Lubię cię, dzikusko, naprawdę cię lubię. I chciałbym, byś o tym pamiętała — dodał, ucinając temat.

    Pokręciłam z niedowierzaniem głową i tego nie skomentowałam. Nie było takiej potrzeby.

    We wnętrzu samochodu rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu, więc uśmiechnęłam się przepraszająco.

    — Wybacz, praca — oznajmiłam i przesunęłam palcem po ekranie, by odebrać połączenie.

    Kolejne piętnaście minut dyskutowałam z jednym z pracowników, który miał problem związany z projektem. Powinien już go dopracować.

    Podczas gdy ja dyskutowałam, Blake sprawnie manewrował pomiędzy innymi pojazdami i w ciągu dwudziestu minut zdołał dojechać na miejsce.

    Dopiero gdy zaparkował, zakończyłam połączenie i westchnęłam ciężko.

    — Przepraszam, kiepski ze mnie towarzysz — podsumowałam, uśmiechając się do niego.

    — Pasujesz do Stanleya, żadne z was nie umie cieszyć się życiem — skomentował nieco złośliwie, wysiadając z samochodu.

    Zrobiłam to samo.

    Otworzył bagażnik i wyciągnął karton, który wetknął mi do rąk. Sam wziął dwa kolejne i ruszył za mną do windy.

    Przeszliśmy się tą trasą raptem dwa razy, by wnieść do apartamentu wszystkie rzeczy. Oczywiście, mężczyźni, których zatrudniłam, zdążyli już zniknąć w przeciwieństwie do pani Bomer, która na nas czekała.

    — Teraz, kochaniutka, będziesz musiała częściej wpadać na szarlotkę. Trzeba cię trochę podtuczyć, wyglądasz jak patyk — zauważyła, zacierając z zadowoleniem ręce.

    — Stello, dziękuję za pomoc — oznajmiłam i ucałowałam policzek staruszki.

    Była jednym z powodów, dla których z przyjemnością myślałam o tym miejscu. 

    — Gdzie zgubiła pani psa? — zagaił Blake, wtrącając się do naszej rozmowy.

    — W mieszkaniu, tęsknił za tobą, gagatku — odpowiedziała, mrużąc przy tym oczy.

    Spojrzałam na swojego towarzysza, rzucając mu pytające spojrzenie.

    — Nie wiem, czy wiesz, ale gdy bywam w mieście, czasami podkradam Stelli psa. Kobiety kochają psy, więc wiesz, to element podrywu — wyjaśnił, uśmiechając się szeroko, dumnie.

    Zmarszczyłam brwi.

    — Co? 

    — Nie tylko ty, ptaszyno, szukasz wymówek, by wyręczyć mnie w moich obowiązkach — dodała staruszka, uśmiechając się ciepło.

    Przeniosłam uwagę na nią i rozchyliłam z niedowierzaniem usta.

    — Pani wiedziała? — wykrztusiłam.

    — Ciężko się nie domyślić, że niemalże co weekend wstajesz o świcie tylko po to. Biegać mogłabyś na siłowni, na bieżni, ale nie, ty wolisz udawać, że kochasz biegać w otoczeniu natury — zaśmiała się, machając lekceważąco ręką. — Ten gałgan robi dokładnie to samo. Udaje, że Zeus to jego sposób na podryw. Jakby potrzebował jakiejkolwiek pomocy — zakpiła.

    Stałam więc tak przed kobietą, mrugałam pospiesznie oczami i nie wiedziałam, czy powinnam się śmiać, czy płakać.

    — Jesteśmy zbyt łatwi, piękna — skomentował Blake, przerzucając ramię przez mój pas. — To, co? Herbatki? — zaproponował.

    — Myślałam o kolacji — mruknęłam strapiona. — Zorganizuję coś dla nas wszystkich. 

    Blake obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakby powątpiewał w moje zdolności kulinarne i zastanawiał się, czy przypadkiem nie zamierzam kogoś otruć. Nie taki był plan. Nie chciałam nikomu zaszkodzić.

    Z każdą upływającą minutą odczuwałam coraz większe zmęczenie. Uznałam, że rozsądniej będzie zamówić coś dobrego z dostawą do domu. Znałam kilka fajnych knajp w pobliżu, gdzie jedzenie smakowało, jak domowe, a właśnie na czymś takim mi zależało. Opcja dowozu stanowiła przyjemny dodatek. 

    — Mnie nie bierz pod uwagę, kochaniutka. Czas na drzemkę dla urody. Ale wam życzę miłego wieczoru — oznajmiła Stella radośnie. 

    Nie miałam szansy, by ją namówić, bo szybko wymknęła się do swojego mieszkania. 

    Skupiłam się więc na moim towarzyszu. Mina zdezorientowanego Blake’a bardzo mnie bawiła. Sprawiał wrażenie osoby, która szykowała się do ucieczki.

    — Nie martw się. Doskonale wiem, jak powinnam zachowywać się w kuchni — zapewniłam go, choć nie wydawał się przekonany. 

    — Ostatnio też tak mówiłaś, a jednak wciąż czuję niesmak po twoim popisowym daniu. Tak to wtedy nazwałaś.

    Szturchnęłam go z przyganą i zaciągnęłam do aneksu kuchennego. Może i nie miałam talentu do wyszukanych dań, ale radziłam sobie. Raz lepiej, raz gorzej. 

    To miał być mój pierwszy wieczór w nowym miejscu. To nic, że wcześniej bywałam tu i sypiałam wielokrotnie, miałam zapasowe przybory toaletowe, czy kilka ciuchów na jednej z półek w garderobie. Wszystko z wygody, a nie chęci zajęcia każdej wolnej przestrzeni w mieszkaniu mojego faceta. 

    Teraz to miejsce miało stać się domem. 

    Chciałam porządnie rozpocząć nowy etap.

    — Nakryj do stołu, a ja wyczaruję kolację — zarządziłam i zostawiłam go samego, ponieważ musiałam zlokalizować swoją torebkę i ukryty w niej telefon. — Stanley napisał, że zaraz będzie — krzyknęłam, by dać mu do zrozumienia, że potrzebujemy trzech nakryć i chciałam, żeby się pospieszył. 

    Może i nie byłam mistrzynią w gotowaniu, ale po mistrzowsku zamawiałam dania z dowozem. 

    Kolacja przyjechała w idealnym momencie. Zdążyłam wyłożyć jedzenie na półmiski i rozłożyć je na stole, gdy Stanley do nas dołączył. 

    Przywitał mnie szerokim uśmiechem i jeśli cały dzień zastanawiałam się, czy postępuję właściwie, to wyraz jego twarzy mnie w tym upewnił. Nie chciałam być nigdzie indziej. 

    Na widok brata mina trochę mu zrzedła, ale szybko się rozpogodził, gdy zaprosiłam ich do stołu. 

    Zjedliśmy w przyjemnej atmosferze. Każdy z mężczyzn starał się zachowywać odpowiednio, zapewne dlatego, by nie zrobić mi przykrości. Nie mogłam przestać mówić. Starałam się, by Stanley spojrzał przychylniej na brata. W końcu Blake wcale nie musiał zmarnować całego dnia, by pomóc mi w przeprowadzce. A jednak zrobił to. 

    Cieszyłam się, gdy Stanley mu podziękował.

    Wierzyłam, że mogę im pomóc się do siebie zbliżyć. Obaj liczyli się z moim zdaniem i dla każdego z nich byłam ważna. Chciałam jednak, by spróbowali naprawić swoją relację nie ze względu na mnie, ale na siebie. Życie było bardzo krótkie, kruche i przewrotne. Allenowie urodzili się w szczęśliwej, pełnej, dobrze usytuowanej rodzinie. Sprawiali wrażenie, jakby żadne problemy ich nie dotyczyły. 

    A przecież nie byli niezniszczalni. Nikt nie był.

    Po kolacji Stanley musiał jeszcze przejrzeć kilka służbowych e-maili i na nie odpowiedzieć. Nie przeszkadzało mi to. W towarzystwie Blake’a zajęłam się sprzątaniem. Ja zmywałam, on wycierał naczynia i układał je na odpowiednich półkach. Nie było sensu, by użyć zmywarki, właściwie od samego początku kuchnia w tym mieszkaniu pełniła funkcję pokazową. Bardzo rzadko ktoś tu gotował. Ceniliśmy sobie wygodę i możliwość wyjścia na śniadanie, czy jakikolwiek inny posiłek.

    — Nigdy nie przypuszczałem, że to powiem, ale cieszę się, że Stanley w końcu dopiął swego — wyznał cicho, jakby zawstydzony własnymi słowami.

    Spojrzałam na niego, uśmiechając się nieznacznie. Pokiwałam głową, zgadzając się z tą myślą. Odczuwałam sporo wdzięczności do Stanleya, ponieważ się nie poddał. Ktoś inny na jego miejscu dawno by uciekł, ale nie on. Był wytrwały i cierpliwy.

    — A może to ja wreszcie dorosłam, co? 

    — Może. To był naprawdę miły wieczór dzięki tobie. Zrobiło się niemal rodzinnie, Riri.

    Mogliśmy być dla siebie rodziną. 

    Ta myśl  powoli przestawała mnie przerażać. Co więcej, sprawiała, że na moje wargi wkradał się uśmiech.

    Nawet jeśli nie chciałam, naprawdę miałam rodzinę. Nie tylko tę adopcyjną, ale taką z wyboru. I z każdym kolejnym dniem, łatwiej było mi przyznać, że zawsze tego chciałam.

    Miłości. Rodziny. Ciepła.

    — Dziękuję za pomoc, Blake — powiedziałam szczerze, ściskając jego przedramię. 

    Nie odpowiedział. Kiwnął jedynie głową, dając mi znać, że padło zbyt wiele pompatycznych wyznań w ciągu całego dnia, a potem zapatrzył się w jakiś punkt nad moją głową. Jego spojrzenie się zmieniło. Zniknęły chochliki, które nieustannie czaiły się w jego oczach.

    — Włączyłem film. — Ciszę przerwał donośny głos Stanleya, który porzucił wreszcie pracę, by kontynuować miły wieczór. Rozsiadł się na kanapie na wprost telewizora, ale swoją uwagę skupił na nas. 

    — Zadzwonię do ciebie, Riley. Wciąż masz ten sam numer, prawda? — zapytał cicho Blake. 

    — Jasne.

    — Miłego seansu.

    Ucałował mnie w czoło i wyszedł.

    Coś było nie tak.

   

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro