27. | Nowy etap w życiu |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mówią, że to, co dobre, wymaga czasu. Mówią, że nie powinniśmy ponaglać spraw, które leżą wyłącznie w gestii przeznaczenia, by pozwolić sprawom toczyć się swoim naturalnym rytmem. Adrien uważał przeciwnie. Zbyt wiele stracił czasu. Zbyt wiele dni oddał bez namysłu w cudze ręce, pozwalając innym ludziom decydować o swoim losie. Do tej pory każdy jego dzień wyglądał podobnie. Codziennie jadł na śniadanie te same płatki owsiane o niskim indeksie glikemicznym przygotowane przez Kagami na beztłuszczowym mleku bez laktozy. Codziennie ze szwajcarską precyzją dopinał każdy kolejny guzik swojej koszuli, rozpoczynając zawsze od samego dołu, żeby wyeliminować możliwość pomyłki kolejności, wszak, gdyby musiał powtórzyć tę czynność od początku, istniało ryzyko wymięcia idealnie uprasowanego materiału. Każdego poranka posłusznie wypijał filiżankę zielonej herbaty, choć jego organizm błagał o kofeinę, całował przelotnie narzeczoną w policzek i odpowiadał automatyczne „ja ciebie też" na jej wyznanie miłości. A potem zamykał za sobą drzwi mieszkania i brał głęboki oddech. Parkował swój samochód na placu przed kameralną kawiarnią, witał się uśmiechem z baristką, która nie musiała nawet pytać, by wiedzieć, że powinna zacząć ubijać ciepłe mleko do jego ulubionego karmelowego latte, które zawsze brał na wynos i wychodząc w pośpiechu, wpychał do aktówki swoje ulubione ciastko ryżowe. Oczywiście, w żadnym stopniu nie mogło się ono równać wypiekom Toma Dupain, jednak w tym japońskim kieracie, ta mała chwila słodkiego zapomnienia była miodem na jego serce. I siedząc samotnie w swoim przestronnym biurze, w jednym z najwyższych pięter prestiżowego drapacza chmur w samym centrum Tokio, jedząc bez cienia poczucia winy kaloryczne łakocie, zastanawiał się, czy naprawdę był predestynowany do tego, by całe swoje życie spędzić w samotności i próżni?

Dopiero po powrocie do Paryża jego dni stopniowo zaczęły nabierać głębi i barw. Francuskie uliczki, których dachy znał jak własną kieszeń, a także zapach ulubionych croissantów z nadzieniem malinowym, dobiegający z piekarni państwa Dupain-Cheng sprawiały, że jego serce błagało, by został tam już na zawsze. Nawet absurdalne kłótnie rodziców, którzy, choć sprawiali wrażenie najbardziej niedobranej pary na świecie, kochali się na zabój oraz wszelkie dziwactwa matki, które przyprawiały go o zawrót głowy wywoływały na jego twarzy ogromny uśmiech i przywodziły nutkę nostalgii.

Ostatecznie nawet przygotowania do ślubu, których obawiał się najbardziej, przyniosły mu o wiele więcej radości, niżby się spodziewał, lecz nie było to spowodowane chęcią zadowolenia narzeczonej i ekscytacją płynącą z rychłą zmianą stanu cywilnego. Wszystko to, za sprawą Marinette, której los ponownie został spleciony z jego własnym losem drogą przypadku. Jednak czy na pewno przypadku? Być może tak naprawdę jego matka miała rację i ścieżka jego i Marinette miała się ze sobą ponownie przeciąć właśnie w tym momencie, by zrozumiał to, co przez lata było oczywistym przed jego oczami?

Nie chciał już więcej gdybać. Miał dość nieśmiałych marzeń, które w efekcie i tak zostawały ostatecznie zaduszone przez okrutną rzeczywistość, której nigdy nie miał odwagi stawić czoła. Nie miał czasu do stracenia. Tego poranka nie zjadł owsianki. Tak naprawdę nie zjadł niczego, ograniczając się jedynie do kilku haustów zimnej kawy, która stała na jego biurku od zeszłego wieczora. Zamiast starannego golenia, wklepywania drogiej wody kolońskiej i dopinania z nabożną czcią guzików jedwabnej koszuli, wziął szybki, chłodny prysznic i roztrzepując palcami jeszcze wilgotne włosy, wcisnął na siebie czarną bluzę z kapturem, sprane jeansy i sportowe buty. Złapał z kuchennej półki kluczyki do samochodu i wybiegł.

Wybiegł, by gonić za swoim szczęściem.

— Ogromny bukiet lawendy i gipsówki poproszę — wysapał, stając w drzwiach kwiaciarni.

Florystka posłała mu zirytowane spojrzenie, wyraźnie urażona jego niecodziennym najściem, co tylko upewniło go w myśli, że poranne, umyślne nieprzywiązanie uwagi do wyglądu przyniosło zamierzony efekt i dziewczyna najwyraźniej nie miała zielonego pojęcia kim był jej nieokrzesany klient. Na samą myśl o tym, że po raz pierwszy od dawien dawna udało mu się zachować anonimowość, uśmiechnął się od ucha do ucha, całując szarmancko dłoń kwiaciarki, kiedy wręczała mu pieczołowicie ułożony, aromatyczny bukiet.

— Dziękuję bardzo! Miłego dnia! — krzyknął, wybiegając z budynku tak szybko, jak szybko do niego wparował.

Ułożył bukiet na tylnym siedzeniu i nie zapominając o podstawowych zasadach bezpieczeństwa zapiął pas, by po chwili wcisnąć gaz do dechy i z piskiem opon opuścić parking, kierując się w stronę szpitala. Rozsądek w kierowaniu pojazdem zatrzymał się jednak na zapięciu owych pasów. Po raz pierwszy w życiu Adrien Agreste pędził krętymi ulicami Paryża, ignorując wszelkie obowiązujące zasady ruchu drogowego i przejeżdżając na czerwonym świetle przez wszystkie mijane przez niego skrzyżowania. I czuł się z tym świetnie. Nie dbał o to, ile mandatów będzie musiał zapłacić, kiedy do jego skrzynki pocztowej zaczną napływać zdjęcia z fotoradarów. W jego głowie była tylko jedna myśl: Musiał jak najszybciej zobaczyć się z Marinette.

Zaparkował, zajmując trzy miejsca parkingowe i już słyszał w myślach niecenzuralne złorzeczeństwa innych kierowców, kierowane w jego stronę, jednak aktualnie miał to w nosie. Zatrzasnął drzwi i zaciskając kurczowo palce na równo przyciętych łodygach kwiatów, ruszył przed siebie sprężystym krokiem, mijając kolejne zawiłe labirynty szpitalnych korytarzy.

— Posłuchaj, chciałem cię strasznie przeprosić za to, że dowiedziałaś się o mnie w taki sposób. Powinienem ci powiedzieć wcześniej o swojej tożsamości i być może wtedy to wszystko nie miałoby miejsca. Ja... — przerwał, potrząsając głową. — Nie, to głupie. Jeszcze raz. Wiesz, chciałem ci tylko powiedzieć, że kocham cię. Przykro mi, że dowiedziałaś się prawdy o mnie w taki sposób. Powinienem wyznać ci to osobiście, tym bardziej że ja od pewnego czasu wiem, kim jesteś...

— Oczywiście, że wiesz, kim jestem, głupku — odparł mu głos, który mimo bijącego od niego chłodu, rezonował ledwie hamowanym w krtani śmiechem. — Twoim kuzynem, niestety i mimo tego, że bardzo wzruszyło mnie twoje wyznanie miłości, muszę cię zmartwić. Nienawidzę zapachu tych badyli.

Felix stał na szpitalnym korytarzu, opierając się łokciami o metalowy balkonik, który umożliwiał jego słabemu wciąż ciału względnie normalne poruszanie się.

— Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem, ale dobrze cię widzieć — mruknął zawstydzony Adrien. — Przyszedłem do Marinette.

— Naprawdę? A już myślałem, że to mi przyszedłeś wciskać te łzawe bajery — zironizował jego kuzyn. — Minęliście się. Marinette została wypisana dziś rano. Ciotka Emilie koczowała pod szpitalem od północy, żeby mieć pewność, że to ona odwiezie ją do domu. Słyszałem pogłoski od pielęgniarek, że rozbiła namiot na parkingu i przez całą noc słuchała buddyjskich afirmacji — dodał, pozwalając, by na jego zmęczoną twarz wpełzł cień leniwego uśmiechu.

— Tak, to bardzo podobne do mojej mamy — odrzekł, drapiąc się wolną ręką po karku. — W takim razie pora na mnie. Może uda mi się dotrzeć do piekarni, zanim matka naopowiada jej żenujących faktów z mojego dzieciństwa — dodał i odwracając się na pięcie, skierował ku wyjściu.

— Adrien, zaczekaj! — zawołał za nim głos kuzyna.

— Słucham? Stało się coś?

— Czy możemy chwilę porozmawiać? — zapytał, wskazując dłonią miejsce na korytarzu, gdzie stała wolna ławka.

Po chwili namysłu Adrien ruszył za kuzynem, zajmując wolne miejsce obok niego.

— Wiesz... — zaczął Felix. — Chciałem cię chyba... przeprosić. Głupio wyszło. Z tym pierścieniem i w ogóle. Mógłbym powiedzieć, że nie wiem, dlaczego to zrobiłem, ale wtedy w niczym nie różniłbym się od ciebie. Okłamywałbym siebie i ciebie, zupełnie tak, jak robisz to ty przez całe życie.

— Współpracowałeś z tą wariatką, Lilą — wysyczał Adrien, wyrzucając jej imię niczym najobrzydliwszą z klątw.

— Wtedy nie wiedziałem jeszcze jaką tajemnicę kryje w sobie... — urwał w połowie zdania, czekając, aż ciekawskie spojrzenie przechodzącej korytarzem pielęgniarki, zniknie za zakrętem. — Po prostu nie byłem świadomy jak bardzo popieprzona jest nasza rodzinka.

— Nie sposób się z tobą nie zgodzić — odparł Adrien, kładąc kwiaty na wolne miejsce obok siebie. — Nie musisz mi zdradzać szczegółów. Nie chcę wiedzieć co ci obiecała ani jak wyglądała wasza współpraca. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego wplątałeś w to wszystko Mari? Jak mogłeś z premedytacją narażać jej życie dla głupiego kawałka biżuterii?

— A ty nadal nic nie rozumiesz — burknął Felix, kręcąc z dezaprobatą głową. — Rozumiem, że nie darzysz mnie szacunkiem i moje słowa nie budzą twojego zaufania. Przez lata żyłem w zakłamaniu i chorej, irracjonalnej nienawiści do ciebie. Byłeś zdrowy, silny. Mogłeś zawojować świat, ale zamiast tego, wolałeś stać się marionetką w rękach ojca, a potem narzeczonej z rozsądku. Brzydziłem się tobą i tego, w jaki sposób marnowałeś sobie życie. Drogi moje i Lili skrzyżowały się w najmniej odpowiednim momencie. Ta wariatka pomyliła mnie z tobą, jednak bardzo szybko wyprowadziłem ją z błędu. Spotkaliśmy się na drinku, a kiedy się upiła, rozwiązał jej się język. Wypaplała mi wszystkie swoje plany. Wiedziałem, że ma w zanadrzu dawne miraculum wuja Gabriela. Wiedziałem o jej chorej nienawiści do Biedronki oraz obsesyjnej chęci zemsty na niej. Chciałem wykorzystać te wiadomości. Pobawić się jej kosztem i zniknąć w Londynie, ale ta parszywa dziwka okazała się sprytniejsza, niż się wydawała. Nawet nie wiedziałem, kiedy ukradła obrączkę, szantażując mnie i robiąc ze mnie swojego pomagiera. Moim zadaniem było zdobycie informacji, które miałyby zdemaskować Biedronkę. Początkowo chciała ją po prostu zabić, jednak z czasem jej obsesja zaczęła podsuwać jej coraz to nowsze i coraz to bardziej popieprzone scenariusze, zwłaszcza gdy odkryliśmy, że to Marinette jest właścicielką kolczyków. Miała plan, a ja musiałem ten plan sprytnie sabotować.

— Dlaczego? — spytał niemal szeptem, kiedy dotarło do niego, że tak naprawdę przez cały ten czas, życie jego ukochanej spoczywało w rękach Felixa. — Dlaczego sprzeciwiłeś się woli Lili i sabotowałeś jej poczynania? Dlaczego chroniłeś Marinette?

Na ustach blondyna ponownie zagościł cień uśmiechu. Tym razem, posępnego, pełnego melancholii.

— A dlaczego ty chroniłeś ją przez te wszystkie lata? Dlaczego walcząc z nią codziennie ramię w ramię ani przez moment nie pomyślałeś o tym, by zadbać o własny interes? Dlaczego zamiast tego, za każdym razem, gdy znikała z twojego pola widzenia, snułeś czarne scenariusze i wyłączając racjonalne myślenie, gnałeś na oślep, rzucając się w paszczę złoczyńcy, byle osłonić ją własną piersią przed najmniejszym zadrapaniem?

— To co innego, Felix — odparł pochmurnym tonem. — Znam ją od lat.

— A pokochałeś w ułamku sekundy — zironizował. — Nie umniejszaj moim uczuciom, tylko dlatego, że ich obiektem jest ta sama kobieta. Miłość nie wybiera, czy dosięgnie najuczciwszego człowieka pod słońcem, jak ty, czy zwykłego gnojka, jak ja. Marinette jest wspaniałą dziewczyną i tylko głupiec nie pozwoliłby sobie marzyć o tym, by móc nazwać ją swoją ukochaną. Jesteś moim kuzynem i dam ci dobrą radę. Jeśli nie chcesz, żebym ci ją odebrał, zabieraj te wiechecie, zanim zwiędną i leć do niej, nim mnie stąd wypiszą, bo później nie będę już taki skory do tego, żeby z honorem odpuścić i dać ci pierwszeństwo — oznajmił, unosząc brew. — Jeśli to skiepścisz, nie dostaniesz ode mnie drugi raz taryfy ulgowej, a wierz mi, potrafię być szarmancki i czarujący dla pań.

— Nie martw się — odparł, zrywając się na równe nogi, z szerokim uśmiechem ściskając wyciągniętą dłoń kuzyna. — Nie mam zamiaru po raz kolejny odpuszczać ważnych dla mnie spraw, na rzecz kogoś innego. Tym razem to ty będziesz musiał pogodzić się z porażką, bo ja mam zamiar wreszcie zacząć nowy, szczęśliwy etap w moim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro