6. | Ponowne narodziny zła |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Paryż tonął, spowity w gęstej, zimnej mgle. Nie było widać ani strzelistych dachów starych kamieniczek, ani wymyślnych gargulców zdobiących budynki niedaleko placu Trocadero. Z jednej strony, widok ten był przerażający. Sama myśl o bezcelowym krążeniu w kółko doprowadzała Adriena na skraj ataku paniki. Patrząc na to jednak z innej perspektywy, był tak doskonale zaznajomiony z błądzeniem we mgle, jak nikt inny. Nigdy, w całym swoim życiu nie zaznał szczerości tam, gdzie oczekiwał jej najbardziej. Ojciec ukrywał przed nim fakt bycia tyranem, który terroryzował Paryż w imię odzyskania utraconej miłości. Dziewczyna, której oddał swoje serce, nie zaufała mu na tyle, by powierzyć mu swoją sekretną tożsamość nawet po pokonaniu ich arcywroga. Przez całe swoje życie czuł się jak mały, zagubiony chłopiec, który rozpaczliwie szukał szczerości i zrozumienia, lecz gdy w końcu odnalazł je w ramionach kobiety, która nie miała przed nim tajemnic, nie czuł się do końca szczęśliwy. Nie rozumiał swoich uczuć, ale widocznie na tym miało polegać jego życie. Życie Czarnego Kota nie mogło być usłane różami.

Japonia była dla niego obczyzną. O ile kraj kwitnącej wiśni fascynował go od lat i wyjeżdżając tam, był przekonany, iż być może to właśnie tam jego sponiewierana dusza odnajdzie swoje miejsce na świecie, rzeczywistość okazała się o wiele bardziej brutalna. Tokio było w istocie pięknym miastem. Rozliczne festiwale, stare, urokliwe świątynie, a nawet wszechobecne automaty dosłownie z każdym rodzajem towaru, jaki można było sobie wyobrazić, niesamowicie go fascynowały. Komunikacja miejska funkcjonowała bardzo punktualnie, a ludzie zwracali się do siebie z nadobnym szacunkiem. Wszystko było idealne. Zbyt idealne.

Dusił się. Z każdym kolejnym dniem spędzonym w największym mieście świata, czuł, jak w jego płucach sukcesywnie zaczyna brakować tlenu. Podobne uczucie towarzyszyło mu przez lata niewoli w rezydencji ojca, jednak wówczas, kiedy już myślał, że nie ma żadnej drogi ucieczki, jego wzrok spoczął na niewielkim, skromnie zdobionym czarno-czerwonym puzderku. Szkatułce, której zawartość diametralnie odmieniła jego podejście do życia, przewartościowała cały dotychczasowy porządek i pozwoliła odmienić życie. To nie Czarny Kot stał się częścią Adriena. To Adrien został tym znienawidzonym przez siebie samego wspomnieniem, które żyło w odmętach rosnącego w siłę Czarnego Kota. Stał się nie tylko bohaterem Paryżan, ale przede wszystkim swoim własnym bohaterem. Personą, która otworzyła mu oczy oraz wskazała drogę do nowej, lepszej rzeczywistości. Świat stał przed nim otworem, kiedy na jego palcu lśnił zadziornie srebrny pierścień, a w kieszeni koszuli pochrapywało miarowo kwami o niezwykle ciętym języku i bezdennym żołądku.

Był wolny, niezależny i nieograniczony kajdanami, w jakie zakuwał go ojciec. W życiu nie podejrzewałby siebie o to, że będzie w stanie tak po prostu otworzyć okno i wybiec, zostawiając za sobą tylko odtwarzacz imitujący grę na pianinie i wiatr krzątający się po czterech ścianach jego niezdobytej twierdzy. Nie sądził, że miałby dość odwagi na tak solidną dozę szaleństwa, a jednak. Istniał pewien konkretny powód, dla którego nigdy nie zastanowił się nad konsekwencjami swoich czynów ani przez sekundę. Nie obchodziło go, co się stanie, jeśli surowy ojciec odkryłby jego nocne eskapady na patrole, ani to, że na porannych sesjach zdjęciowych wizażystki rwały sobie włosy z głowy, nie dając sobie rady z zakamuflowaniem potężnych worków pod oczami spowodowanych niewyspaniem.

Biedronka

Pani jego serca. Dziewczyna, która od samego początku niewiele różniła się od niego samego. Była niezdarna, niezdecydowana oraz potwornie przerażona odpowiedzialnością, jaka została powierzona w jej nastoletnie ręce. Rzucona tak samo, jak i on na głęboką wodę, prosto w szaleńczy wir śmiertelnie niebezpiecznych wydarzeń, która po krótkiej chwili zwątpienia zaśmiała się własnym lękom prosto w twarz i ruszyła przed siebie, wypowiadając otwartą wojnę całemu złu, jakie czaiło się gotowe do ataku na niewinnych obywateli. Tym właśnie ujęła jego serce. Była przerażona i sfrustrowana, jednak dzielnie stawiała krok za krokiem, stając się silniejszą i skuteczniejszą w swojej misji, pozostając przy tym czułą i wrażliwą na krzywdę innych.

Kochał ją. Kochał ją całym sercem i nie było możliwości, żeby jakakolwiek kobieta zajęła jej miejsce w jego sercu, jednak w końcu musiał pogodzić się ze swoją porażką i pójść przed siebie. Zdjął pierścień, zrzekając się tym samym nie tylko mocy, ale przede wszystkim wypierając się swojej duszy. Czarny Kot odszedł raz na zawsze. Pozostało po nim tylko wspomnienie beztroskich dni oraz szkatułka, upchnięta skrzętnie na samo dno bagażu, z którym przyjechał do Paryża dopełniać formalności w sprawie ślubu. Został już tylko Adrien. Pusta skorupa, pozbawiona celu i wykonująca polecenia innych. Musiał przyznać przed samym sobą, że to właśnie w tym był najlepszy. Został stworzony do służenia innym, nie do zaspokajania swoich własnych potrzeb. Czarny Kot oddał swoje wszystkie dziewięć żyć swojej Pani, by pod koniec ostatniego, rozmyć się na wietrze niczym popiół.

To było naprawdę melancholijne popołudnie. Odkąd przekroczył próg samolotu, a jego nozdrzy dobiegło rześkie, paryskie powietrze, za którym tak okrutnie tęsknił, jego myśli oscylowały tylko wokół niej. Zastanawiał się, czy nadal patrolowała wieczorami wąskie uliczki, czy wciąż zagryzała wargę, kiedy obserwowała wroga, szykując się do ataku. Czy odnalazła swoje szczęście i czuła się spełniona? Tęsknił za jej włosami, ciemnymi niczym bezgwiezdne, grudniowe niebo. Za jej oczami w kolorze fiołków, których źrenice rozszerzały się wesoło za każdym razem, kiedy opowiadał jej kolejny słaby żart. Jego cknienie było tak potężne, że doszukiwał się śladów jej istnienia nie tylko w otoczeniu, lecz także w osobie jego przyjaciółki z lat szkolnych, Marinette.

Zastanawiał się jakim cudem nigdy nie zauważył, że miała dokładnie tak samo aksamitne, pachnące wanilią włosy oraz identyczny, fiołkowy odcień tęczówek. Dlaczego nigdy nie zwrócił uwagi na to, w jak uroczy sposób układały się jasno-brązowe piegi na jej policzkach? Z jakiego powodu nie był w stanie usłyszeć dźwięcznego tonu jej głosu, nawet jeśli słyszał go codziennie? Czy to jego dzika, niezaspokojona obrazem ukochanej wyobraźnia płatała mu figle i za wszelką cenę stawiała przed jego oczami twarz Marinette za każdym razem, gdy myślał o Biedronce? Dlaczego nie mógł znieść myśli, że jego kuzyn postanowił zaprosić ją na randkę i skłamał, byle skraść mu te kilka chwil przy jej boku?

Ponownie nie rozumiał ciężaru swoich uczuć i emocji. Przecież miał narzeczoną i przybył do Paryża nie po to, by doszukiwać się śladów swojej utraconej miłości w obliczu innej kobiety, lecz po to, by sprawić, że dzień zaślubin będzie idealny i dokładnie taki, jaki wymarzyła sobie Kagami. Musiał wybić sobie Biedronkę z głowy raz na zawsze. Musiał również przestać doszukiwać się jej odbicia w spojrzeniu Marinette. I zrobi to, ale jeszcze nie tego dnia. Postanowił podarować sobie jeszcze ten jeden wieczór w jej towarzystwie. Później wszystko wróci do normy.

Bonne soirée, m'lady — wyrecytował, kłaniając się w pas przed przyjaciółką w drzwiach piekarni.

Przez kilka chwil wszystkie członki w ciele Marinette spięły się boleśnie. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, a dłoń, której wierzch jeszcze kilka sekund wcześniej muskały wargi Adriena zastygła w bezruchu, niczym element woskowej figury. Poczuła bolesny skurcz w żołądku, uświadamiając sobie, że nie słyszała tego zwrotu dokładnie od sześciu lat. Dopiero zmartwiony głos przyjaciela, który dopytywał, czy wszystko w porządku, sprowadził jej myśli z powrotem na właściwe tory. Zamrugała kilkukrotnie, doprowadzając swoją mimikę do normalnego stanu, po czym odwzajemniła jego uśmiech i zahaczyła swoją rękę o jego wystawione w jej stronę ramię.

Bonne soirée, Adrien — odpowiedziała uprzejmie, wbijając spojrzenie w swoje liliowe baleriny. — Gdzie jest ta szkoła tańca, do której idziemy?

— Tak właściwie... Nie będzie żadnej szkoły tańca — odparł nieśmiało, obawiając się odrobinę jej reakcji.

— Och... ale jak to? Mówiłeś przecież, że potrzebujesz poćwiczyć przed pierwszym tańcem?

Adrien rzucił jej przepraszające spojrzenie, po czym zatopił palce wolnej ręki w swoich gęstych, jasnych włosach, szukając słów wyjaśnienia.

— Przepraszam, że skłamałem. Chociaż tak właściwie nie do końca minąłem się z prawdą — tłumaczył odrobinę zakłopotany. — Tak naprawdę chciałem spędzić z tobą trochę czasu, jak za dawnych lat. Chciałem odwiedzić nasze liceum, pójść na lody do Andre...— wyliczał, a źrenice Marinette stawały się coraz większe.

— Chcesz pójść do szkoły? Teraz? — dopytywała, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. — Jest już późno i na pewno brama jest już zamknięta na cztery spusty, a co do lodów u Andre...

Adrien posłał jej jeden ze swoich szelmowskich uśmiechów, gdy wyciągnął z kieszeni jasnych jeansów pokaźny pęk brzęczących kluczy.

— Dla chcącego nic trudnego — odparł, machając dłonią, chcąc podkreślić błahość jego czynu. — Uprosiłem dyrektora, żeby wypożyczył nam salę gimnastyczną na jeden wieczór. Widzisz? Wcale nie mijałem się z prawdą. Naprawdę chcę z tobą poćwiczyć moje taneczne figury.

— Nie wiem tylko, czy ja jestem odpowiednią do tego osobą — bąknęła zakłopotana.

— Proszę, mam tylko ciebie — rzucił błagalnym tonem. — Nino nie wypożyczy mi Alyi, a Kagami jest prawie 10 tysięcy kilometrów stąd. Jesteś moją jedyną nadzieją, ostatnią deską ratunku!

— Dobrze, już dobrze... — wymamrotała, starając się ukryć swój coraz bardziej widoczny rumieniec na twarzy za kurtyną ciemnych włosów. — Chodziło mi tylko o to, że ja nie potrafię przejść kilku metrów bez potykania się o własne stopy, a ty chcesz ze mną tańczyć.

— Z tego, co pamiętam z pewnej imprezy u Chloe, jesteś doskonałą tancerką — odgryzł się, wprawiając ją po raz kolejny w zawstydzenie.

— To było wieki temu! — jęknęła, przechodząc przez odkluczoną właśnie przez blondyna metalową furtkę.

— No właśnie, wieki temu. Właśnie dlatego musimy sobie przypomnieć, jak to było — dodał, zamykając za sobą solidne przejście.

***

College Francoise Dupont – mury tego budynku nie zmieniły się nic, a nic przez ostatnie sześć lat, kiedy to opuścili je po raz ostatni jako absolwenci. Automat ze słodkościami, który był dla Adriena w latach szkolnych istnym zbawieniem, stał dokładnie w tym samym miejscu głównego hallu, co zwykle, podobnie zresztą jak ogromny aloes w ceramicznej donicy, któremu przybyło kilka odnóg. Sala gimnastyczna nadal była jasna i przestronna, a jej ściany zdobiły plakaty miejscowej drużyny szermierki. W zielonych oczach Adriena dało się zauważyć nutkę nostalgii, kiedy śledził z uwagą rozległy metraż pomieszczenia, natomiast Marinette dotknęła opuszkami palców sporych rozmiarów głośnik, stojący w rogu.

— Zorganizowałeś nawet głośnik? — spytała, nie kryjąc zdziwienia.

— Już ci mówiłem, dla chcącego nic trudnego — odparł, wzruszając ramionami. — Masz jakieś specjalne życzenie co do piosenki?

— Życzenie? — powtórzyła, składając ręce na piersi. — Skoro mamy ćwiczyć twój pierwszy taniec, myślałam, że zatańczymy do waszej piosenki.

— Ja i Kagami nie mamy wspólnej piosenki... — odparł cierpko, podłączając telefon do sprzętu nagłaśniającego. — Ale mam swój ulubiony kawałek, może ci się spodoba.

Kiedy uszu Marinette dobyły pierwsze słowa zwrotki, spojrzała w rozkojarzoną twarz blondyna nieco zdezorientowana.

— Ja... znam tę piosenkę. To Ricky Montgomery — stwierdziła, szukając z tyłu głowy tytułu.

— Zgadza się. Line Without a Hook — dodał Adrien, ujmując jej dłoń w swoją, unosząc ją lekko ku górze.

— Adrien, ale... ta piosenka nie jest o szczęśliwej miłości — szepnęła, pozwalając się poprowadzić w takt.

Blondyn uśmiechnął się tylko smutno i pokiwał głową, na znak, że jest tego świadomy.

— Miłość to nie tylko nieśmiałe spojrzenia, posyłane ukradkiem zza pleców kolegi ze szkolnej ławki — odparł, obracając jej ciało, a słysząc te słowa, Marinette omal nie upadła z hukiem na drewniany parkiet. — Miłość to również tęsknota, ból i świadomość, że... życie nie zawsze daje ci to, co chciałabyś z niego wyciągnąć — dodał, ponownie ginąc w jej błękitnym spojrzeniu.

Nie odpowiedziała. Nie miała czasu ani możliwości, ponieważ zanim ostatnia ze zwrotek zdążyła dobiec końca, ich taniec został brutalnie przerwany. Ktoś wpadł z impetem na salę i chwytając w ręce głośnik, rzucił nim na całą długość pomieszczenia. Nieproszony gość wcale nie wyglądał jak przeciętny człowiek. Jego skóra o delikatnie liliowym zabarwieniu kontrastowała z długim, jasnym kucykiem, a ametystowe tęczówki ciskały gromami w wyrażającą szok i niedowierzanie twarz Adriena.

— Wiesz, jak mówi się na takich jak ty, drogi kuzynie? — wysyczał intruz, zaciskając dłonie na klapie swojej popielatej, tweedowej marynarki. — Pies ogrodnika! Nie pozwoliłeś mi spotkać się z Marinette, chcąc ją zagarnąć tylko dla siebie, chociaż niedługo żenisz się z inną kobietą! — warknął ze złością.

Marinette przyglądała się całemu zajściu absolutnie sparaliżowana. W kółko powtarzała sobie w myślach, że to nie możliwe, ale rzeczywistość uderzała w nią z siłą pędzącej lawiny.

Felix...? — wychrypiał w końcu Agreste, z trudem rozpoznając odzienie wierzchnie swojego brata ciotecznego.

— Nie jestem Felix. Jestem Odzyskiwaczem i przyszedłem odzyskać moją szansę na randkę z Marinette — odpowiedział, zanosząc się złowieszczym śmiechem. — Jednak zanim tego dokonam, muszę przekazać wiadomość dla Biedronki i Czarnego Kota. Moja pani jest przekonana, że nadal są w Paryżu i jej obwieszczenie dotrze do nich bez trudu.

Mówiąc to, uniósł w górę metalowy przedmiot, który na pierwszy rzut oka przypominał nieco laskę Czarnego Kota. Z jego czubka wystrzeliła wiązka światła, która przedziurawiła dach sali gimnastycznej, tworząc na zamglonym, paryskim niebie coś na podobieństwo ekranu. Na jego powierzchni pojawiła się kobieca postać, ukryta za fioletową maską, przypominającą skrzydła motyla. Adrien poczuł się tak, jakby za chwilę miał zwymiotować, natomiast Marinette zachwiała się na nogach, opierając swoje rozdygotane ciało o chłodną ścianę pomalowaną olejową farbą.

— Biedronko, Czarny Kocie... — odezwał się wysoki głos nowego antagonisty. — Jestem Falena. Biedroneczka zawaliła jako strażniczka, dopuszczając, by po upadku Władcy Ciem broszka ponownie trafiła w niepowołane ręce — zakpiła, unosząc brew ku górze. — Musicie jednak wiedzieć, że ja nie jestem desperatką próbującą za wszelką cenę przywrócić do życia kogoś mi drogiego. Moim motywem jest zemsta na tej, która zamieniła moje życie w koszmar. Biedronko... miej się na baczności — dodała, a obraz wyświetlany przez Odzyskiwacza rozmył się, ustępując miejsca ponownie narastającej mgle.

***

No i wreszcie zaczyna się jakaś akcja. Błagam, wybaczcie mi lamerskość "Odzyskiwacza" XD Ja naprawdę nie umiem w nazwy superzłoczyńców. Z kolei "Falena" to z włoskiego "Ćma", a skoro z włoskiego, to chyba już wszyscy domyślają się w czyje łapska wpadł biedny Nooroo 🦋

Do napisania! 🐞

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro