1.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Żółte oczy zbiega płonęły zimnym ogniem determinacji. Strugi lodowatego deszczu smagały zwierze po wychudłym grzbiecie, kiedy ślizgając się na mokrej trawie, gnało przed siebie. Łapy uderzały o ziemię w rytm tłukącego się w piersi serca. Spienione boki falowały spazmatycznie. Poranione barki spływały jasnoczerwoną krwią. Rozbryzgując błoto, wielki kot mknął przez równinę niby cień, wlokąc za sobą strzępy wieczornej mgły.

Osiemnastokołowe monstrum sunęło po szosie, rozpraszając wirującą w świetle reflektorów wodną mgiełkę. Dwie puchate kostki zawieszone pod lusterkiem, kołysały się w takt drgań szarpanej wiatrem plandeki. Krople deszczu uderzały o dach pojazdu, wypełniając kabinę monotonnym bębnieniem. Jason pogłośnił radio. O tej porze trudno było znaleźć tam jakąkolwiek poważną audycje. Wyglądało więc na to, że jest skazany na przygłupi talk-show poruszający takie tematy, jak wizyty UFO czy porwania przez pozaziemskie istoty. Kiedy kolejny z dzwoniących słuchaczy wyjawił swoje obawy na temat przybyłych z kosmosu mózgożernych pijawek, mężczyzna uśmiechnął się niemrawo. Wesołość znikła jednak szybko, kiedy przypominał sobie, że jest ledwie w połowie drogi, a przed nim jeszcze co najmniej pięć godzin jazdy. Ziewnął. Nie dalej jak dwie godziny wcześniej, wypił dwie mocne kawy i przez chwilę miał wrażenie, że w żyłach zamiast krwi, płynie czysta kofeina. Teraz walczył z rozpaczliwym pragnieniem oparcia głowy na kierownicy oraz ucięcia sobie drzemki. Z każdą chwilą, taka wizja wydawała mu się coraz bardziej kusząca. Zasnuta mgłą autostrada, zdawała się prowadzić prosto do krainy snów.
Gwałtowny powiew wiatru natrafił na przyczepę, której płótno wydęło się niczym żagiel i szarpnęło ciężarówką na lewa stronę. Jason ocknął się z letargu, po czym sprowadził tira na właściwy kurs. Wycieraczki szorowały po przedniej szybie, z nieprzyjemnym piskiem rozmazując zbierające się tam krople. Spiker w radiu, właściwym sobie, lekko zachrypniętym głosem kontynuował wywód o kosmicznych pijawkach oraz ich tajnych eksperymentach na ludziach. Jason przetarł oczy i spojrzał na pustą butelkę po napoju energetycznym. Czuł, że jeszcze moment i zaśnie. Ochrypły głos prowadzącego wkrótce zlał się w jedno, z szumem tłukącego o szyby deszczu. Jason ponownie pogłośnił radio. Jeszcze tylko kilka godzin i będzie mógł spokojnie położyć się spać, ta myśl pomagała mu wytrzymać kolejne minuty.

Z kłębiącej się mgły na brzegu strumienia, wypadł rozpędzony cień, z chlupotem przebiegł przez lodowatą wodę i bezgłośnie pomknął dalej. Chwilę później z chmury, ujadając wściekle, wyłoniły się trzy kolejne zjeżone kształty. Pościg.

Przez huk odległego gromu, przedarło się wściekłe szczekanie psów. Coraz bliżej. Stworzenie stuliło uszy oraz przyśpieszyło biegu. Wśród szmeru spadających z nieba kropel, wyraźnie było słychać jego urywany, chrapliwy oddech. Zwierzę zmuszało zmaltretowane ciało do kolejnego wysiłku. Z kolejnymi skokami gnało coraz szybciej, lustrzana powierzchnia przemokniętego futra rozmyła się w ciemności do niewyraźnej plamy. Rozchlapując na boki błoto, oddalało się od swoich prześladowców. Podmuch wiatru chlasnął zwierze po pysku. Nie pamiętało już gdzie biegnie, niesione na skrzydłach strachu, ślizgało się w ciemności niemal na oślep. Ciałem kotowatego wstrząsnął dreszcz. Srebrny pocisk przemknął ze świstem tuż obok niego. Nagle znalazł się w kręgu światła. Zawarczał silnik. Oślepiony reflektorem zbieg, potknął się i z turlał w dół błotnistego zbocza. Kolejny pocisk wyrzucił w powietrze grudy błota tam, gdzie był jeszcze sekundę wcześniej.
Lawina ziemi zatrzymała się u stóp wzgórza, wyrzucając zbiega wprost do bagnistego jeziorka. Wynurzył się z brudnej wody, ze ślepiami płonącymi dzikim przerażeniem. Coś zacisnęło się na jego łapie i ciągnęło na muliste dno. Zwierzę szarpnęło się. Zacharczało z przerażenia. Na szczycie wzgórza rozległy się krzyki ludzi.

- Szzz... Cichutko. - Do kocich uszu dotarł łagodny, przyciszony głos.

Zwierze odskoczyło zaskoczone, kiedy z wody wynurzyła mokra, ludzka czupryna. Dziewczyna ociekała mułem, jasne włosy zlepione w strąki, lepiły się do brudnej twarzy. Nie mogła mieć więcej niż trzynaście lat. Przekrzywiła głowę, spojrzała na swojego niespodziewanego gościa. Jej mętne, jakby gadzie oczy, świeciły delikatnym blaskiem.

- Zaraz nas znajdą - jej strwożony szept, niemal ginął wśród szumu deszczu.

Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Błękitne oczy wypełniły się łzami.

Zwierzę przysunęło się. Wsunęło pysk pod jej dłoń i sapnęło cicho. Dziewczynka wplotła szczupłe dłonie w gęste futro na jego karku.

- Po co nam było to wszystko?! - niemal krzyknęła, zaciskając palce na sierści zwierzęcia. - To wszystko wasza wina!

Z niespodziewaną siłą odepchnęła zbiega do wody.

- Przez was oni wszyscy nie żyją! - warknęła, chlapiąc na boki wodą.

Snop jasnego światła przegonił ciemność. Wśród skrzących się kropli, pomknęły dwie kule, każda z nich sięgnęła celu.

Zwierzę z chlupotem dało nura pod wodę.

Zaskoczona dziewczynka przycisnęła ręce do ogromnej dziury, ziejącej w jej  piersi. Na podartym podkoszulku rozlewała się ciemnoczerwona plama.  Błękitne oczy przygasły. Śmierć wymalowała na jej twarzy grymas rozczarowania.

Nikt już nie patrzył, jak ciało zapada się w ciemnej toni.

Wydawało się, że wiele godzin spędziło, tkwiąc w śmierdzącym mule po szyje. Kątem oka obserwując, jak grupa odzianych w mundury mężczyzn, wyciąga zwłoki jasnowłosej z bagna. Kiedy wreszcie się oddalili, wygramoliło się na trawę, przemarznięte do samych trzewi i ledwo żywe. Zesztywniałe mięśnie bolały przy każdym kroku. Deszcz obmywał jego krwawiący i brudny grzbiet, kiedy z każdym krokiem oddalał się od mokradeł. Gdzieś na granicy słyszalności, niemal zagłuszany przez lejącą się z nieba wodę, odezwał się znajomy szum. Odlegle o całe lata wspomnienie, nakazało mu się kierować właśnie w tamtym kierunku. Ochoczo przyśpieszyło kroku. Z każdą chwilą bliżej znajomego szmeru, dostrzegło rozszczepione w strugach deszczu, niewyraźne światło. Kończyny trzęsły się oraz odmawiały dalszego marszu. Poranione łapy broczyły krwią.

Przystanęło, dysząc ciężko. Mimo deszczu, nienawistny zapach drażnił jego nozdrza. Zastrzygło uszami zaniepokojone. Za późno. Z ciemności wypadł zjeżony wilczur. Dwa kolejne zachodziły swoją ofiarę od tyłu. Szarpiąc ziemię pazurami, uciekinier rzucił się w bok. Psy pognały za nim, ujadając. Kły jednego z nich kłapnęły kilka cali od jego tylnej łapy. Kot zasyczał i przyśpieszył biegu. Dwa psy zostały w tyle. Coś było nie tak. Prześladowców było jakby za mało... Trzeci  pies wyskoczył z boku, błyskając białkami oczu. Rzucił się kotu do gardła. Uciekinier odtrącił go uderzeniem łapy. Poczuł na swoim karku wilgotny oddech, jeden z psów zdołał go już dopędzić. Z wściekłym jazgotem skoczył mu na grzbiet. Kot stracił równowagę. Po chwili największy z psów szarpał zębami jego kark. Z gardła rannej bestii wyrwał się żałosny ryk. Mniejszy wilczur zatopił kły w jego łapie. Ostatni pies zbliżał się, by rozszarpać miękki brzuch ofiary. Kopnięcie silnej tylnej łapy, posłało go daleko w ciemność. Zbieg ostatnimi siły wyszarpnął się z uchwytu największego z psów, zostawiając w jego paszczy jedynie strzępy futra. Obrócił się i z wściekłością rozorał mu pysk pazurami. Wilczur zaskomlał żałośnie potykając się, pognał w ciemność. Uczepiony przedniej łapy pies, zacisnął zęby jeszcze mocniej. Na wargi wystąpiła krwawa piana.
Uciekinier zawył z bólu. Czerwona mgiełka przesłoniła mu wzrok. Wbił zęby w kark psa. Szarpnął. Rozjuszony bólem, z całej siły, raz po raz uderzał ciałem o ziemię. Trzaskały łamane kości. Pies zwisł bezwładnie w szczekach wielkiego kota. Ten, jakby nagle ocknął się z letargu, wypuścił ranne zwierzę z zębów i odszedł, wlokąc za sobą bezwładną, przednią łapę.

Zaledwie kilka metrów dalej zwalił się na trawę, dysząc ciężko. Ciałem wstrząsnęły dreszcze, stworzenie wiło się na trawie, jakby szarpane niewidzialną siłą. Zjeżone futro znikło. Łapy stopniowo przekształciły się w drobne, ludzkie dłonie. Zwinięta na mokrej trawie istota z pewnością nie była już kotem. Postać podniosła się. Jej nagie plecy przecinała głęboka, krwawiąca szrama. Drżała z zimna. Przyciskając poszarpaną rękę do klatki piersiowej, przeszła kilka chwiejnych kroków.Ślizgajac się ba mokrej trawie pokonała niewielkie wzniesienie.Drogę zagrodziła jej metalowa siatka. Pokonała ją z niemałym trudem i zeskoczyła po drugiej stronie. Pod bosymi stopami czuła twardą nawierzchnię. W powietrzu unosił się zapach spalin i deszczu. Ziemia zadrżała.

Jason nie był zupełnie przytomny, kiedy z kłębiącej się ciemności, wypadł na drogę jakiś kształt. Wcisnął pedał hamulca z lekkim opóźnieniem. Opony ślizgały się po mokrej nawierzchni. Nie wyhamuje.

  Cokolwiek znalazło się teraz na drodze nie miało szans.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro