Epilog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Proszę o przeczytanie notki na końcu i wypowiedzenie się w związku z hipotetycznym kolejnym fanfincion. Byłabym wdzięczna :)

Stojąc na balkonie jednego z dawnych domów, któremu udało się przetrwać Falę Śmierci, miałam idealny widok na wszystko. Budynek był na tyle wysoki, aby przebić się ponad większość drzew, a jego lokacja na środku wzgórza sprawiała, że mogłam spoglądać na Eden w całej okazałości. Starałam się nie zwracać uwagi na spustoszoną ziemię widoczną zaraz za granicą Edenu.

To już sześć lat. Sześć lat, podczas których nie miałam okazji zobaczyć Bellamy'ego ani reszty przyjaciół. Nie miałam pojęcia jak sobie radzą, o ile w ogóle sobie radzą, skoro ich powrót przedłużył się aż o rok. Próbowałam dostać się do bunkra w Los Angeles, jednak wejście zostało zawalone, natomiast ten drugi został dosłownie zmiażdżony. Nie wiem, co w tamtym miejscu niosła ze sobą Fala, ale wejścia po prostu nie dało się otworzyć. Przynajmniej sama nie mogłam sobie z tym poradzić.

Mimo wszystko nadal miałam nadzieję. Raven jasno dała nam do zrozumienia, że paliwa wystarczy tylko na wylot w kosmos, natomiast powrót miał być problemem. Wierzyłam, że w tej chwili próbuje to rozwiązać. Jeśli chodziło o bunkry nie miałam pojęcia co zrobić, ale razem z Skaikru i Trikru było jeszcze jakieś dwadzieścia tysięcy osób, w tym wielu naukowców i inżynierów. Rozwiązanie na nich czekało. Kto wie, może nawet w tamtej chwili udało im się wyjść na zewnątrz. Znajdowałam się pośrodku kontynentu, dlatego nie mogłam tego wiedzieć, ale na wszelki wypadek zostawiłam tam wiadomość wypisaną na murze. Znajdą mnie.

Nie wiem jak poradziłabym sobie przez te sześć lat, gdybym była kompletnie sama.

- Clarke, gdzie jesteś?

- Na balkonie – odpowiedziałam.

Chwilę później usłyszałam ciężkie kroki osoby, która po schodach zbliżała się na najwyzsze piętro, gdzie właśnie się znajdowałam. Odwróciłam się za siebie i zobaczyłam Roana, który z lekkim uśmiechem zbliżał się w moją stronę.

Zginęłabym, gdyby nie on. To właśnie on otworzył wejście do Bunkra i wciągnął mnie do niego niemal nieprzytomną, chwilę przed uderzeniem Fali. Sam wiele ryzykował, dlatego tym bardziej zawdzięczałam mu swoje życie.

Opowiedział mi o ataku jakiegoś Ziemianina i ucieczce Bellamy'ego. Udało mu się przeżyć jedynie cudem; ponieważ leżał na brzuchu, promieniowaniu trudno się było przedostać przez dziurę w kombinezonie, która i tak zaraz została zlepiona przez skrzepniętą krew. Nie była to najlepsza ochrona, jednak udało mu się dzięki temu dotrzeć do Bunkra chwilę przede mną oraz kilka minut po wylocie naszych przyjaciół w kosmos. I tak miał szczęście.

Mimo to powinnam nie żyć. Przyjęłam taką dawkę promieniowania, że normalnie Roan wciągnąłby mnie do środka już martwą, ale uratowała mnie czarna krew. Nie miałam początkowo pojęcia jakim cudem ją mam, jednak po jakimś czasie doszłam do wniosku, że przechodząca przez moje naczynia krwionośne krew Ontari, kiedy to miałam zniszczyć Miasto Świateł, w jakiś sposób podziała na mój organizm. Musiał on sam stopniowo zmodyfikować moją krew, choć nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Przez kolejne kilka dni po Fali Roan się mną opiekował, choć wyglądałam już wtedy jak trup. Przez to musiał sam zając się swoją raną na brzuchu i jakoś ją przypalić. Po jakimś czasie i ja doszłam do siebie i kiedy wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, u Roana wystąpiły objawy choroby popromiennej. Jedynym wyjściem wydawało się stworzenie Czarnej Krwi, a ponieważ znajdowaliśmy się w Laboratorium, nie było to dla mnie dużym problemem. Notatki zostawione przez Beccę znacznie mi pomogły.

Oboje staliśmy się Czarnokrwiści, dzięki czemu mogliśmy ruszyć w dalszą drogę i znaleźć jakiś zielony kawałek Ziemi.

Wędrowaliśmy jakieś dwa miesiące, zanim udało nam się znaleźć Eden. Jedyne miejsce, gdzie miały szansę wyrosnąć jakieś rośliny znajdowało się mniej więcej na środku dawnych Stanów Zjednoczonych. W porównaniu do całego kontynentu nie był to zbyt duży teren, ale w świecie splądrowanym przez Falę nawet taki kawałek zielonego terenu sprawiał nam radość.

Do pełni szczęścia brakowało tu tylko reszty ludzi.

- Długo tu jesteś? – zapytał Roan, stając obok mnie.

- Jakąś godzinę – przyznałam. – Uwielbiam widok stąd.

- Oczywiście – prychnął z udawanym wyrzutem. – Ty tu sobie siedzisz, a nie zostawiłaś w tym małym potworem.

- Nie musisz udawać – mruknęłam, patrząc na niego spod byka. – Wiem, że rola wujka bardzo ci odpowiada.

- Co nie zmienia faktu, że ten krasnolud nigdy się nie męczy. Ile można biegać w kółko?

- Po prostu się starzejesz, wujku Roanie – zaśmiałam się, klepiąc go po ramieniu.

Roan prychnął.

- Kiedyś to zwracano się do mnie jak do Króla Ziemian, a teraz jestem jakimś marnym wujkiem. Do tego jeszcze jakaś dziesięć lat młodsza małolata wypomina mi wiek. Wiesz co? Ty wiesz co? Mam cię w dupie.

- Skoro Rover jest w stanie pomieścić z dziesięć osób, to i twoja dupa pewnie może.

- Kiedy przylecą te dupki z kosmosu, to i dla nich znajdzie się miejsce. Po co komu Eden, skoro jest moja dupa.

Mierzyliśmy się chwilę wzrokiem, po czym oboje wybuchliśmy śmiechem. Mimo całej tej sytuacji humor zawsze nam dopisywał, a spędzenie razem sześciu lat sprawiło, że mogliśmy się spokojnie nazywać najlepszymi przyjaciółmi. Doskonale poznaliśmy nasze charaktery i poczucie humoru, które okazały się bardzo podobne. Po za tym oboje za kimś tęskniliśmy – ja za Bellamy'm i mamą, natomiast on za Lux, a nawet Octavią, choć tylko raz mi się do tego przyznał -, dlatego doskonale się rozumieliśmy.

Kiedy wreszcie udało nam się uspokoić, oboje spojrzeliśmy w niebo. Słońce wzeszło już jakąś godzinę temu, ale mimo to dało się jeszcze zauważyć delikatny zarys księżyca oraz najjaśniej świecącą gwiazdę na północnym niebie: Pierścień.

- Już nawet nie pamiętam jego głosu – westchnęłam cicho.

Roan spojrzał na mnie.

- Mówisz o Bellamy'm? – upewnił się. Kiwnęłam lekko głową.

- Co mam dalej wmawiać Jake'owi? Coraz częściej się o nich wypytuję, a ja nie mam pojęcia jak mu to wyjaśnić. Że nawet nie wiem czy jeszcze żyją.

- Wrócą. Może i spóźniają się rok, ale ten cholerny dupek nie przepuściłby okazji, żeby wrócić na Ziemię. Aby zobaczyć ciebie i jego.

Roan położył swoją dużą dłoń na moim ramieniu, a ja uśmiechnęła się do niego lekko. Zazwyczaj był strasznym pesymistą, ale jeśli chodziło o naszych przyjaciół w kosmosie i bunkrze był bardzo optymistycznie do tego nastawiony. Nie wiedziałam, czy robi to po to, aby mnie jeszcze bardziej nie załamywać czy naprawdę w to wszystko wierzy.

- Wujku, dlaczego uciekłeś? – krzyknął Jake z dołu, jak najszybciej wspinając się pod schodach. Kiedy kilka sekund później wyłonił się zza drzwi, a jego czarne włosy były w kompletnym nieładzie. – Tutaj jesteś! – krzyknął, zaraz biegnąć w naszą stronę i z rozpędu rzucając się na Roana.

- Złapałem cię! – krzyknął ucieszony pięciolatek, po czym zwrócił się w moją stronę i podniósł rączki, abym podniosła go do góry. Złapałam ucieszonego chłopca i podniosłam go, po czym przytuliłam do siebie. – Kiedy wróci tata?

Jake urodził się cudem, ponieważ nie wierzyłam, że jakakolwiek istotka w moim brzuchu mogłaby przeżyć taką dawkę promieniowania, jaką przyjęłam podczas przejścia Fali. Najwyraźniej moja czarna krew działała również na dziecko, ponieważ kiedy się narodził, był chyba najokazalszym noworodkiem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Niebieskie oczy musiał odziedziczyć po mnie, ale jego czarne włoski sprawiały, że za każdym razem gdy na niego patrzyłam, widziałam Bellamy'ego.

- Niedługo, kochanie – powiedziałam. Nie mogłam mu powiedzieć, że nie mam pojęcia, czy w ogóle wróci. – Musisz być cierpliwy.

- Opowiesz mi o nim?

Zaśmiałam się i dotknęłam jego policzka.

- Nie znudziły ci się jeszcze historie o nim?

- Nie – odrzekł, wydymając policzki. – Tata mi się nigdy nie znudzi.

Przytuliłam go mocniej do siebie, na co on owinął swoje drobne rączki wokół mojej szyi. Jake zawsze był ciekawy Bellamy'ego i wypytywał o niego niemal na każdym kroku. Już kilkanaście razy opowiedziałam mu naszą historię oraz to, jaki jest troskliwy i opiekuńczy oraz że na pewno ucieszy się na jego widok. Tego mogłam być pewna.

Kiedyś specjalnie wróciliśmy z Roanem na wyspę Becci, gdzie w jej Bunkrze udało nam się znaleźć kilka rzeczy naszych przyjaciół, w tym sławną kurtkę Bellamy'ego. Kiedy Jake tylko dowiedział się, ze należała do niego, postanowił, że będzie z nią spać. Trzymał się tego do tej pory, ponieważ nawet nie potrzebował pluszaków – wystarczyła mu tylko ta kurtka.

Moją pamiątką po Bellamy'm był pierścionek, który wręczył mi jeszcze w Los Angeles. Za każdym razem, gdy go dotykał, przypominał mi się tamtej moment, kiedy go dla mnie zrobił. Jake nawet nie przepuścił chwili, by nie zacząć wypytywać o ten podarunek, a ja opowiedziałam mu o tym, gdy jego tata go dla mnie zrobił. Oczy świeciły mu się wtedy tak bardzo, że zaczęłam uważać, że myśli, iż Bellamy jest jakimś superbohaterem, mitycznym bogiem.

- Clarke, patrz – powiedział w pewnym momencie Roan, wskazując w niebo.

Podążyłam za wzrokiem mężczyzny, choć początkowo nie miałam pojęcia o co mu chodzi. Dopiero po chwili poczułam, jak wzbiera się wiatr, natomiast między chmurami zobaczyłam smugę jasnego światła.

- To tata? – zapytał Jake z nadzieją.

Mimowolnie dotknęłam palcem pierścionka na mojej dłoni. Przez chwilę nie odpowiadałam dziecku, chociaż ten przez cały czas wpatrywał się we mnie. Dopiero kiedy udało mi się zobaczyć wyraźny zarys statku, który zmierzał powoli w stronę Ziemi, na moją twarz wystąpił ogromny uśmiech, który chyba był jasnym potwierdzeniem pytania Jake'a.

- Tak, to on – odparłam, ze łzami w oczach patrząc na Roana, który również nie mógł się powstrzymać i się nie uśmiechnąć. – Wraca do domu.

No i mamy epilog!

Naprawdę myśleliście, że mogę zabić Roana? Pfff, jego śmierć w serialu była wystarczającym ciosem jak dla mnie. Wprawdzie na pomysł jego rzekomej śmierci wpadłam niedawno, a na to, żeby wepchnąć jeszcze dziecko Bellarke praktycznie w ostatniej chwili, ale chyba wyszło dobrze, nie? Podobała wam się niespodzianka? XD

Ponieważ to już koniec, chciałabym w całego serca wszystkim podziękować: zarówno tym, którzy są tu od samego początku, jak i tym, którzy dołączyli nieco później. Pamiętajcie, że to ff powstało tylko dzięki wam i waszym komentarzom, które zachęcały mnie do dalszej pracy. To, co pisaliście, nieraz dawało mi pomysły na kolejne rozdziały (mówię to chociażby o córce Roana xd), więc w pewnym sensie to wy stworzyliście to opowiadanie. Kurde, nawet nie wiecie jaka jestem wam wdzięczna! Normalnie kocham was <3

Na koniec chciałabym jeszcze dodać, że na razie robię sobie małą przerwę od pisania. Prawdopodobnie wrócę gdzieś w okolicach wakacji, może wcześniej - zobaczymy. I tu właśnie pojawia się pytanie: Zakładając, że będę pisać dalej, wolelibyście a)kontynuację tego opowiadania, gdzie chciałabym się też trochę skupić na m.in Roanie, Lux itd. czy b)Inne opowiadanie, ale też o Bellarke (mam pomysł na Bellarke-licealistów i AU, które działoby się w pierwszym sezonie (zmieniłabym trochę wydarzeń i relacje między niektórymi postaciami)). Wiem, że pewnie wyciągam zbyt dalekie plany, ale byłabym wdzięczna za odpowiedź xd

Jeszcze raz bardzo wszystkich dziękuję i pamiętajcie: Bellarke to endgame xd

P.S. Tak wyobrażam sobie Jake'a. Sorka za słabą jakość, ale musiałam ten fragment wyciąć z gifa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro