Rozdział 35 - Na śmierć

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Bellamy

Biegłem co sił w nogach, próbując zdążyć za czas, a jednocześnie nie upuścić zasilania potrzebnego Raven. Co jakiś czas spoglądałem na zegar na ramieniu i patrzyłem, jak szybko ucieka mi czas. Godzina w ciągu chwili zmieniła się w czterdzieści pięć minut, a mi nadal zostało około pół kilometra do przejścia z Bóg wie ile ważącą częścią do rakiety. Mimo tego i niesamowitego zmęczenia, nie brakowało mi sił do roztrząsania wydarzeń, które miały miejsce kilka godzin wcześniej.

Roan nie żył.

Ktoś zablokował drzwi i dostanie do środka budynku zajęło nam dwa razy więcej czasu, niż się tego spodziewaliśmy. Jednak nie było to jedynym problemem, ponieważ okazało się, że nie jesteśmy na wyspie sami. Zaraz po wyjściu z budynku ktoś nas zaatakował. Widać było, że promieniowanie już zaczęło na niego działać, ponieważ skóra tego mężczyzny miała nienaturalny kolor, a wszechobecne pęcherze znacznie spowalniały jego ruchy. Mimo to element zaskoczenia sprawił, że udało mu się wbić nóż w brzuch Roana.

Już wtedy wiedziałem, że nie zdołam mu pomóc. Dziura w kombinezonie, a do tego rana brzucha sprawiały, że uratowanie go w tamtym momencie było niemożliwe, zwłaszcza, że napastnik nadal trzymał się na nogach i nie miał zamiaru tak łatwo odpuszczać. Zdołałem jedynie usłyszeć stłumiony krzyk Roana oraz wymienić z nim spojrzenie, które wyrażało wszystko, co czułem w tamtym momencie: wdzięczność za wszystko, co zrobił dla nas do tej pory; smutek i żal, że nie jestem mu w stanie w żaden sposób pomóc; zapewnienie, że zrobię wszystko, aby jego śmierć nie poszła na marne; podziękowanie za to, że mimo różnych charakterów, mogliśmy zostać przyjaciółmi. Ostatnim co pamiętam były usta Roana, mówiące bezgłośnie słowa: „Uciekaj".

Reszta działa się tak szybko, że niewiele z tego pamiętam. Facet wyciągnął drugi nóż i rzucił się w moją stronę, a ja po prostu chwyciłem zasilanie i zacząłem uciekać. Gdybym został ranny i ja lub nawet gdyby napastnik tylko przeciął mój kombinezon, zginęlibyśmy wszyscy. Raven dała nam jasno do zrozumienia, że bez tego nie polecimy, a choćbym miał zginąć ja, nie mogłem pozwolić, żeby taki sam los spotkał Clarke i resztę.

Przez pierwszy kilometr jakoś dawałem sobie radę, jednak później część potrzebna do rakiety zaczęła mi ciążyć coraz bardziej. Nie miałem pojęcia ile waży, ale zaczynałem rozumieć, dlaczego Raven wysłała dwie osoby po ten przedmiot. Na równych nogach trzymała mnie tylko myśl, że niosę w rękach coś, co zadecyduje o losie nas wszystkich. Marzyłem jedynie o dotarciu na miejsce i pewności, że zdążyłem na czas i wszyscy przeżyjemy. Wszyscy prócz Roana, który umarł za nas wszystkich.

Starałem się nie myśleć o śmierci przyjaciela, ponieważ zwiększało to tylko moje wyrzuty sumienia i sprawiało, że przez cały czas miałem nadzieję, że jeszcze żyje. Nie opuszczała mnie chęć powrotu po mężczyznę, choć wiedziałem, że to bezcelowe. Roan nie żył.

Kiedy wreszcie udało mi się zobaczyć dach budynku, w którym spędziliśmy ostatnią noc, poczułem chwilowy przypływ energii. Wiedziałem, że potrwa to tylko do czasu dotarcia do bunkra, dlatego skorzystałem z okazji i zmusiłem się do niezdarnego biegu. Co chwilę potykałem się o własne nogi, ale nadal żyła we mnie nadzieja, zmuszająca mnie do wzięcia się w garść i jak najszybszego dotarcia do celu.

- Bellamy! – usłyszałem.

Kiedy podniosłem głowę, znajdowałem się może sto metrów od wejścia do bunkra Becci. Przy wejściu stał Monty z Harper, którzy najwyraźniej skończyli już swoją pracę i razem z resztą czekali tylko na mnie i Roana. Niestety dotarłem tylko ja.

Chłopak nie czekał ani chwili, tylko zaraz zaczął biec w moją stronę, podczas gdy Harper wbiegła do środka, najwyraźniej chcąc poinformować resztę o moim przybyciu. Kiedy spojrzałem przelotnie na zegar na ramieniu zorientowałem się, że zostało jeszcze dwadzieścia minut do wylotu. Miałem nadzieję, że Raven zdąży zamontować zasilanie w rakiecie i wylecieć przed dotarciem Fali Śmierci.

- Gdzie Roan? – zapytał skośnooki, łapiąc część do rakiety chwilę przed tym, zanim ją upuściłem za Ziemię.

- Nie żyje – udało mi się wykrztusić.

Chłopak zatrzymał się na chwilę i spojrzał na mnie nierozumiejąco, jakby nie mogło do niego dotrzeć to, że jeden z nas tracił chwilę wcześniej życie. Zaraz jednak otrząsnął się z początkowego szoku i zaczął nieść część potrzebną Raven do środka, aby mogła ją zamontować w naszej rakiecie. Wiedział, że wcześniej czy później będę im musiał wszystko opowiedzieć, ale na razie musiało to poczekać.

Kiedy tylko weszliśmy do środka, Raven od razu wzięła od Monty'ego zasilanie i pobiegła z nim w stronę rakiety, ciągnąc za sobą jeszcze Jaspera i Murphy'ego, którzy mieli jej pomóc. Krzyknąłem jeszcze za nią czy zdąży to wszystko zamontować.

- Wątpisz we mnie, Blake? – krzyknęła w odpowiedzi.

Usiadłem na najbliższym krześle i próbowałem złapać oddech. Chwilę później podeszli do mnie Monty i Emori i zaczęli wypytywać o Roana. W skrócie powiedziałem im o wydarzeniach, które miały miejsce przy wybrzeżu, na co wyraźnie stali się bardziej smętni i smutni, po czym poinformowali resztę o tym wydarzeniu. Każdy przyjął to w podobny sposób, jednak już nikt nie podchodził do mnie i nie wypytywał o szczegóły. Rana po stracie przyjaciela była zbyt świeża, a my nadal prowadziliśmy wyścig z czasem.

Dopiero po kilku minutach, kiedy Raven skończyła już montować zasilanie i szła w moją stronę, wycierając smar z dłoni w szarą ścierkę zorientowałem się, że nie ma Clarke. Zaraz zacząłem się rozglądać po pomieszczeniu, próbując się zorientować, czy nasza mechanik nie powierzyła jej jakiejś pracy i teraz przypadkiem się nią nie zajmuje – co i tak nie wyjaśniałoby tego, że nie przyszła się ze mną przywitać, zwłaszcza po tym jak wróciłem godzinę później niż planowaliśmy -, jednak blondynki nigdzie nie było.

- Gdzie jest Clarke? – zapytałem Raven.

Dziewczyna zatrzymała się, jakby właśnie zdała sobie sprawę z nieobecności naszej Księżniczki. Dopiero po chwili oprzytomniała.

- Poszła do wieży. Ktoś musiał ustawić antenę i to właśnie ona się do tego zgłosiła – przyznała, pocierając kark. – Chciała nie myśleć o tym, że tak długo was nie ma.

Spojrzałem na zegar, który wskazywał nieco ponad piętnaście minut i przekląłem. Wierzyłem w to, że Clarke sobie poradzi, jednak nie zmieniało to faktu, iż Fala nieubłagalnie się do nas zbliżała. Tylko kwadrans dzielił nas od wylotu w kosmos, a w takim momencie wolałbym, żebyśmy byli wszyscy razem. Nie żebym źle komuś życzył, ale szlag!, dlaczego akurat ona musiała się zgłosić do tego zadania?

- Raven, jestem na miejscu – odezwało się radio.

Od razu zerwałem się na równe nogi i wymieniłem spojrzenia z mechanik, która sięgała po urządzenie, zanim jeszcze dziewczyna skończyła zdanie.

- Masz przed sobą odbiornik z wieży? – zapytała.

- Tak – odparła. – Co z Bellamy'm i Roanem? Wrócili?

Raven spojrzała na mnie, porozumiewając się ze mną bezgłośnie. Pokręciłem przecząco głową, dając jej tym samym znać, aby nie wspominała nic o Roanie. Nie chciałem jej denerwować, dopóki nie uda się jej wrócić do Bunkra.

- Niedawno – odparła po chwili przerwy, cały czas patrząc na mnie niepewnie. – Nic im nie jest. Opowiedzą ci wszystko jak wrócisz. Teraz weź czerwony kabel i podłącz do miejsca z podpisem antena. Potem podłącz tablet do komputera i tam wyświetlą ci się odpowiednie polecenia. Zrozumiałaś?

Odpowiedziała nam cisza.

- Clarke? Jesteś tam? – upewniła się jeszcze raz.

- Co się stało? – zapytałem, spanikowany idąc w jej stronę. – Wszystko z nią w porządku?

- Spokojnie, Bellamy – powiedziała, kładąc mi dłoń na klatce piersiowej i zmuszając mnie do ponownego zajęcia miejsca. – Fali towarzyszą mocne rozładowania elektryczne, który musiały wyłączyć większość niezabezpieczonych urządzeń. Poradzi sobie, nie martw się.

Chciałem w to wierzyć, jednak kiedy zostały już tylko dwie minuty, a dziewczyna nadal nie wracała, zaczynałem panikować. Wszyscy zajęli już swoje miejsca w rakiecie, a przy pulpicie i tablicy wskazującej upływający czas zostałem tylko ja i Raven. Przez cały czas wpatrywałem się w drzwi, przez które miała wbiec Clarke, nie zwracając nawet uwagi na to, co dzieje się wokół. Zareagowałem dopiero wtedy, kiedy mechanik dotknęła mojego ramienia.

- Bellamy – szepnęła i znacząco spojrzała na zegar. Wskazywał koniec czasu. – Musimy lecieć.

- Nie możemy jej zostawić – warknąłem, zrzucając z siebie dłoń ciemnowłosej. – Zdąży! Na pewno.

Dziewczyna nie odpowiedziała; jedynie jej twarz posmutniała, a ona sama jakby skuliła się w sobie. Odsunęła się ode mnie i z cichym warknięciem przejechała dłonią po twarzy.

- Bellamy – powiedziała ponownie. – Naprawdę myślisz, że chcę ją zostawić? To moja przyjaciółka! Ratowała nam dupy już tyle razy, że zrobiłabym wszystko, żeby teraz uratować . Ale nie możemy! Rozumiesz? Nie możemy ryzykować życiem reszty z nas.

Jęknąłem i złożyłem dłonie na karku, próbując równo oddychać.

- Ja ją kocham, Raven – szepnąłem, a pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. W tamtej chwili nie obchodziło mnie, że ktoś ją zobaczy. – Traciłem ją już tyle razy...Tym razem tego nie przeżyję.

- Rozumiem to. Naprawdę cholernie cię rozumiem, ale – przerwała, ponieważ jej głos się załamał. Przełknęła ślinę i kontynuowała. – Clarke chciałaby, żebyśmy przeżyli. Żebyś ty przetrwał.

Nie byłem w stanie w jakikolwiek sposób odpowiedzieć na to zdanie, ponieważ dobrze wiedziałem, że Raven ma racje. W końcu Clarke poszła na wieżę właśnie po to, żeby nas uratować. Sama myśl o tym, że znowu poświęciła własne życie dla innych sprawiła, że nie mogłem powstrzymać drżenia ust i coraz to kolejnych łez wylewających się w moim oczu. Pokręciłem głową i zamrugałem kilkakrotnie, starając się odzyskać ostrość obrazu.

- Nie mogę, Raven – szepnąłem. – Nie jestem w stanie...

- Musimy wylecieć maksymalnie za dwie minuty – oświadczyła, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Będę czekać na ciebie w rakiecie. To tobie zostawiam decyzję dotyczącą tego, co zrobimy.

Mówiąc to, odeszła. Czułem się tym jeszcze bardziej przytłoczony, ponieważ dobrze wiedziałem, że lecąc w kosmos zabiję Clarke, natomiast czekając na nią zabijam nas wszystkich. Nie miałem już nawet siły się złościć – czułem po prostu niewyobrażalną pustkę i w pewnym sensie pogodzenie się z tym, co ma nadjeść.

Czekałem najdłużej jak mogłem, po czym poszedłem w stronę rakiety, w każdej możliwej chwili odwracając się za siebie i patrząc na drzwi, które przez cały czas pozostawały zamknięte. Usiadłem na swoim miejscu i zapiąłem pasy, cały czas czując na sobie wzrok reszty naszej grupy. Wydawało mi się, że ktoś zaczął się kłócić z Raven o to, abyśmy jeszcze poczekali – chyba był to Monty - , jednak wyjaśnienia mechanik, że musimy wylecieć teraz lub nigdy, zamknęły mu usta.

Chwilę przed startem zamknąłem oczy i szepnąłem:

- Przepraszam.


Clarke

Nie wiem jak blisko była Fala, jednak deptała mi po piętach. Mimo skafandra czułam tak niesamowite gorąco, że ledwo dawałam radę biec. Miałam wrażenie, że moje plecy płoną, że ogień zdołał zająć moje ciało, jednak kiedy w biegu dotykałam pleców, czułam tylko śliskość skafandra.

Sama nie wiem po co w ogóle uciekałam. Raven i reszta wylecieli w kosmos już jakieś piętnaście minut wcześniej, kiedy schodziłam z wieży. Mimo tego nie byłam w stanie tak po prostu się poddać, musiałam przynajmniej spróbować przeżyć.

Przez cały czas było ze mną źle, jednak czym bliżej bunkra byłam, tym gorzej się czułam. Nie wiem czy działało tak na mnie gorąco czy promieniowanie, które mogło zaczynać przedzierać się przez skafander, ale kręciło mi się w głowie i powoli traciłam ostrość obrazu; momentami widziałam tylko czarny obraz i białe kropki.

Fala była szybsza, doganiała mnie, ale zostało jeszcze tylko kilkanaście metrów. Musiałam dać radę. Bunkier był tak blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. To jedynie kilka kroków.

Ostatnie metry pokonałam potykając się o wszystko. Wpadłam na drzwi bunkra i próbowałam wymacać panel dotykowy, jednak w tamtym momencie nie widziałam już nic. Walczyłam do końca, próbując zrobić cokolwiek, ale już nie dawałam rady.

Upadłam na ziemię, mając otwarte oczy, jednak widząc jedynie ciemność. Poczułam, jakby ktoś zapalił zapałkę w samym środku mojej klatki piersiowej, czując jednocześnie w ustach kwaśny posmak. Ogień zaczął się powoli rozprzestrzeniać: docierał do płuc i gardła, przez co zaczęłam mieć problemy z oddychaniem, a na końcu doszedł do pleców, stóp i gałek ocznych. Kiedy miałam już wrażenie, że zaczynam naprawdę płonąć, ogień zamienił się w lód. Szpilki lodu wbijały się w każdy centymetr mojej skóry. Palce, dłonie, ramiona. Kiedy dotarły nawet do oczu, miałam wrażenie, że odzyskuję wzrok; przez chwilę widziałam gwiazdy.

Nastała ciemność.

Na końcu czułam już tylko zimno.


Hejjjjj robaczki :)

Rozdział dość wcześnie w porównaniu z tamtymi, ale kolejny mam już napisany w połowie, więc doszłam do wniosku, że zaszaleję i dodam nexta dziś xd

Nienawidzicie mnie, prawda? A przynajmniej tak trochę...No ale musicie przyznać, że ten pomysł ma swój urok XD

Pozdrawiam i do następnego (gdzie zobaczymy tylko perspektywę Bellamy'ego) :D

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro