Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Doireann


Rzuciłam gęsiom ziarno.

Nasiona spadły na ziemię, a ptaki się na nie rzuciły. Rzuciłam im kolejna garść, kolejną i kolejną. W powietrzu rozległo się ich gęganie. Westchnęłam głęboko, patrząc, jak gęsi rozlatują się we wszystkie strony.

Lubiłam gęsi. Nie umiałam tego wyjaśnić, ale ptaki te były najmilsze memu sercu.

Odstawić pusty kosz na ziarno i wróciłam do domu. Deski zaczynały skrzypieć, a na jednej z belek znalazłam kiedyś ptasie gniazdo. Nie mogłam sobie na nie pozwolić, więc wyniosłam je do lasu. Nic mnie tak nie przerażało jak ten mroczny bór, przed którym ostrzegała mnie matka, kiedy jeszcze żyła. Czasami nadal słyszałam jej słowa, jej zachrypnięty głos, gdy kazała mi wracać.

Spojrzałam na Eileen. Coś trzasnęło, a ja podeszłam bliżej córki.

— Coś się stało? — zapytałam, przystając obok niej. Pokręciła głową.

— Nic — mruknęła — Dam sobie radę.

Mój wzrok padł na czerwoną szmatę zakrywająca jej dłoń. Westchnęłam i zabrałam zakrwawiony materiał. Cięcie nie było specjalnie duże ani głębokie. Wyciągnęłam buteleczkę z ciemnego szkła, zabrałam kawałek bandaża i przemyłam ranę. Eileen nie odezwała się. Przez cały ten czas przypatrywała mi się, a w jej spojrzeniu było coś dziwnego.

— Idziesz dziś do Coleen? — zapytałam, przerywając ciszę.

— Tak — powiedziała po chwili. Kiwnęła głową — Mam jej w czymś pomóc.

— To może po drodze zaniesiesz coś Fiadh? Zapomniałam wczoraj do niej pójść — uśmiechnęłam się, a Eileen zacisnęła usta.

— Czy muszę?

Często się nią wysługiwałam, gdy chciałam zanieść coś zielarce. Było mi jej trochę żal. Rzadko widywałam ją w wiosce, a nie chciałam, by była sama, więc niekiedy zanosiłam Fiadh trochę przetworów lub chodziłam do niej porozmawiać. Nie narzekała na moje wizyty, więc wnioskowałam, że musiała je lubić. Przypominała mi moją matkę. Obie miały ten sam cięty język, który ranił mocniej niż nóż. Moja matka nigdy nie była łagodną kobietą, a jej miłość była jak owe ostrze ー ostre i brutalne. Aby się nie pociąć, trzeba było z nią uważać.

Nie chciałam skończyć tak jak ona.

— Nie musisz — zaśmiałam się, kończąc bandażować jej dłoń — Leć do Coleen. Zapewnie cię wyczekuje.

Eileen uśmiechnęła się, Wstała i wybiegła z domu, a każdemu z jej kroków towarzyszyło skrzypienie podłogi. Westchnęłam głęboko i rozejrzałam się po wnętrzu pomieszczenia. Z każdym kolejnym rokiem meble był w coraz gorszym stanie. Miałam nadzieję, ze wytrzymają do zamążpójścia Eileen. Mi one nie przeszkadzały, lecz chciałam, by moja córka żyła jak najlepiej.

Tomas nie żył, więc to na mnie spoczął ślub Eileen. Nie mogłam doczekać się tego dnia, ale jednocześnie cierpiałam, wiedząc, ze pewnego dnia Eileen zniknie z mojego życia. Kochałam ją i nie potrafiłam wyobrazić sobie bez niej życia, bez najcenniejszego klejnotu mojego życia. Bałam się tego dnia, gdy Eileen wyjdzie i już nie wróci. Czasami nawet nie mogłam spać, myśląc o jej ślubie. Raz czy dwa zapytano mnie nawet o jej rękę. Odmówiłam, mówiąc, że jest za młoda, ale czas leciał nieubłaganie. Gdy byłam w jej wieku, byłam już dawno po ślubie. Nie mogłam ją dłużej trzymać pod kluczem.

Wyjrzałam przez okno. Eileen zniknęła wśród budynków, a ja wstałam i zaczęłam przygotowywać koszyk dla zielarki. Nie szykowałam dla niej dużo, bo jedynie chleb, słoik dżemu i trochę gęsich piór. Nie miałam pojęcia, po co jej były akurat gęsie pióra, ale Fiadh nie była skora do wyjaśnień.

Fiadh mieszkała niedaleko nas. Oba nasze domy stały na uboczu, na samym końcu wioski, tuż obok tego przeklętego lasu. Już z daleko można bylo poczuć gorzkie zioła. Nigdy nie lubiłam ich zapachu, ale matka boleśnie nauczyła mnie nie wybrzydzać. Kojarzyły mi się z chorobami.

Kiedy myślałam o mojej matce, wręcz czułam te gorzkie zioła. Moja matka nie była złą kobietą. Kochała mnie tak jak umiała, tak samo jak dwie moje siostry i trzech braci. Była pobożna i często kazała nam się modlić, lecz bogowie nie wysłuchał jej próśb. Z naszej szóstki przetrwałam tylko ja i mój jeden brat, Rian. Śmierć rodzeństwa była powodem, dla którego nie chciałam mieć więcej dzieci. Bałam się, ze dotknie ich taki sam los.

Moja matka nie była złą kobietą. Może wcale nie umiała kochać. Nie byłam osobą, która powinna ją oceniać.

Drzwi same się przede mną otworzyły, jakby mnie wyczekiwaną. Spojrzałam do wnętrza, jednak nikogo nie zauważyłam. Zrobiłam krok do przodu, popychając drzwi.

— No wchodź! — odezwał się głośny, skrzekliwy głos. Przypominał mi gęganie gęsi — Jeszcze wróżki tu wlecą.

Westchnęłam. Pomieszczenie zagracone było nielicznymi bibelotami. Z sufitu zawieszone by pęki ziół, na parapetach stały doniczki z roślinami, a na stołach walały się księgi i kawałki papieru. Odłożyłam koszyk na wolnym miejscu i mimowolnie spojrzałam na zapiski. W przeciwieństwie do brata nie umiałam czytać tak dobrze.

— Przyniosłam ci trochę piór — uśmiechnęłam się, wyciągająć jedna w stronę Fiadh. Kobieta prychnęła.

Fiadh musiała być mocno po sześćdziesiątce. Jej niemal białe włosy zawsze ukryte były pod chustą, a twarz pełna była zmarszczek. Jej uśmiech skrywał w sobie kpinę.

— Myślałaś już o tym? — zapytała po chwili.

Odwróciłam wzrok. Odłożyłem pióro, biorąc do rak kawałek papieru. Z trudem rozczytałam jej pochyłe pismo.

— Myslalam — odpowiedziałam cicho. Doleciał do mnie śmiech Fiadh.

— I co?

— Zawsze myślałam, że to cię nie interesuje.

— Tylko nie bierz chłopaka kowala — Fiadh podeszła bliżej mnie. Wzięła do rąk gęsie pióra i zaczęła im się dokładnie przyglądać — Są głupsi od tych twoich gęsi.

Przypatrzyłam się jej. Czasami miałam wrażenie, że moja matka nie zginęła, tylko została zielarką. Nie chciałam tego mówić, ale Fiadh naprawdę mi ją przypominała. Nic na ten temat nie mówiła, ale musiała zauważyć, jak się przy niej zachowuję.

Zabrałam koszyk i wyszłam, zgodnie z nakazem Fiadh nie zamykając za sobą drzwi. Znałam wiele przesądów, ale przy zielarce czułam się tak, jakbym była w innym świecie. Spojrzałam na słońce, które nie przybyło długiej drogi. Był przede mną cały dzień, nim przyjdzie wieczór i wszystko zacznie się na nowa. Przechodząc przez wioskę lubiłam spojrzeć na innych, mimo, że tak nie wypadało. Wydawało się to głupie, ale robiąc to czułam się trochę młodziej. Nie czułam się stara, o nie, ale zawsze odejmowało mi to trochę lat. Było to głupie ー wiem, naprawdę ー ale dawno temu zostało mi to wpojone przez matkę, a łamanie jej nakazów wprawiało, że znów czułam się nastolatka, która myślała, że świat należy do niej. Co prawdo, nie nalezal i nigdy nie bedzie nalezal, ale wolałam myśleć, ze naprawdę należy.

Zapomniałem o tym wspomnieć, ale na zamążpójście Eileen nie tylko ja miałam pływem, ale także mój brat. Wiecie ー najbliższy męski krewny. Rian był dwa lata ode mnie młodszy i zawsze zazdrościłam mu drzwi wymalowanych w kwiaty. Wraz ze swoją rodziną mieszkał w naszym rodzinnym domu, bo reszta naszego rodzeństwa nie żyła, a jemu, jako synowi, przypadł cały majątek. Ten dom był tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Spędziłam w nim połowę mojego życia, a teraz był w nim praktycznie obca. Śmiech dzieci przypomniał mi o własnym dzieciństwie, o wszystkich sekretach i występkach.

Rian siedział przy stole, strugajac coś z kawałka drewna. Kathleen, jego żona, wraz z pomocą ich córkę zagniatamy ciasto. Na mój widok brat uśmiechnął się i noga popchnął krzesło, abym mogla na nim usiąść. Tak boleśnie przypominał mi ojca.

— Kiedy wypadnie ci rozwiązanie? — zapytałam Kathleen. Odwróciła się w moją stronę, a córki, korzystając z okazji, zaczęły obrzucać się mąką. Kathleen oparła dłoń o nabrzmiały brzuch, głęboko wdychając. Była zgarbiona od pracy.

— Zielarka mówiła, że pewnie za jakiś miesiąc.

— Nie lubię, gdy do niej chodzisz — mruknął Rian. Kathleen odwróciła się do ciasta.

— Lekarz z miasta jest za drogi.

Spojrzałam na ich córki, całą czwórkę, która mimo młodego sprawnie zagniatała ciasto. Nikt tego głośno nie powiedział, ale doskonale wiedziałam, że zarówno Rian, jak i Kathleen oczekują syna. Uśmiech Kathleen był pełen goryczy. Dla matki nie było gorszego losu niż posiadanie córki, gdyż wiedziała, że będzie cierpieć tak jak ona.

— Ważne, by dziecko było zdrowie — uśmiechnęłam się lekko.

— Ważne, by był syn — Rian takze sie usmiechnal. Nachylił się w moją stronę, odkładając na stół wyrzeźbionego ptaka. Mimo rozciągniętych skrzydeł nie mógł uciec — Nie wiem, co zrobię z taką zgrają bab.

— Wydasz dobrze za mąż, a jak.

— Ciekawego za kogo — powiedział ciszej, patrząc na córki umorusane mąką. Nagle chciałam zapytać, czy dają im owoce jarzębiny, zanim pozwolą im wyjść z domu.

— Przyszłam w sprawie Eileen — powiedziałam, chcąc mieć to za sobą. Ludzie zaczynają gadać, a ja nie chciałam, by moja córka została sama.

— Co, zdecydowała się na męża? — prychnął Rian.

— Nie, ale... jest już w odpowiednim wieku na ślub. Nie chcę, by wszystkie najlepsze partie zostały jej zabrane. Wiem, że ty się lepiej z nimi znasz.

— Poszukam, popytam — mój brat kiwnął głową.

Nóż wysunął się Kathleen z rąk i upadł na ziemię. Mój wzrok padł na Isleen, która ledwo sięgała ku stołowi. Podała matce ostrze, a czułam, że tego losu nie ma ucieczki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro