Rozdział 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Eileen


Dzisiaj miałam wyjść za mąż. Chyba wam o tym mówiłam.

Nie potrafiłam zasnąć i całą noc przeleżałam na łóżku, wpatrując się w sufit. Nie potrafiłam się zmusić do najprostszej czynności. Z trudnością wstałam i z trudnością ubrałam się. Spojrzałam na suknię ślubną wisząca na krześle. Biały materiał mieszał się z błękitem. Niedługo to wszystko miało zostać splamione na czerwono.

Gdy tak patrzyłam na moją matkę zastanawiałam się, czy to jest dobry pomysł.

Wyszłam przed dom i zabrałam się do zrywania kwiatów. Mój wzrok co chwila padał na las. Przeklnęłam ー a robię to naprawdę rzadko ー i wzięłam się do pracy. Musiałam wreszcie dorosnąć. Nie mogłam się bać małżeństwa. Było to tak dziecinnie, że miałam jednocześnie ochotę płakać i śmiać się. Małżeństwo było nieuchronne. Spotykało się w końcu z każdą dziewczyną, siłą odrywając ją od matki, przyjaciółek i kwiatów i porywało do ciemnej alkowy obcego domu.

Spojrzałam na niewielki bukiet. Wolnym krokiem ruszyłam do domu i wstawiłam kwiaty do bukietu. W wszystkich kątach, w każdej belce i w każdym meblu znajdowała się cząstka mnie, która już na zawsze miałam utracić. Przesunęłam palcem przy stole, przy którym tak niedawno siedziałam i śmiałam się wraz z moją matką. Młode słońca wkradło się do pomieszczenia. Spojrzałam na bezchmurne niebo. Czułam się kompletnie wyprana z emocji, jakby ktoś wrzucił mnie do bali i szarpał na tarce, dopóki nie została żadna plama.

Wyciągnęłam jeden z kwiatów. Był białym niczym moja suknia ślubna. Zmięłam go w dłoni i rzuciłam na podłogę.

Moja matka wróciła wraz z orszakiem dziewcząt. Zaczęłam wodzić po nich wzrokiem, lecz nie dostrzegam Coleen. Zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś ją zobaczę.

Całkowicie poddana ich woli, siedziałam i czekałam, aż ułożą mi włosy. Nie odpowiadałam na ich pytania, nie rozmawiałam i nie śmiałam się wraz z nimi. Myślałam o tym, co przyniesie przyszłość. Dla mnie to małżeństwo było niczym klatka. Czułam się tak, jakby całe moje życie bylo jedna wielką klatką, z której nie dało się uciec. Niczym zamknięty ptak, który obija się o kraty, lecz nie może się wydostać. Patrzy na niebo, po którym niegdyś latał i myśli, czy jeszcze kiedyś tam wróci.

Gdy poczułam na skórze zimny materiał sukni, próbowałam ze wszystkich sił go nie zdrapać. Chciałam go zedrzeć, spalić, zniszczyć, zapomnieć. Toczyłam w myślach bitwę, o której nikt nie miał pojęcia. Albo mieli. Moja twarz musiała im dużo mówić.

Zostałam sama w moim pokoju, ostatni raz w swoim życiu. Wpatrywałam się w lustro, patrząc na kompletnie inną osobą. Moje stare oczy były zielone, błyszczące jak rosa na trawie. Jej oczy były zgasłe i suche. Moje stare, mysie włosy były spięte w proste warkocze. Jej były istną kompozycją. Wygładziłam material sukni, tak jak robiłam to setki raz, lecz teraz było to coś innego. W odbiciu ujrzałam moją matkę. Położyła mi dłoń na ramieniu, coś powiedziała, ale ja nic nie usłyszałam, jakby tylko otworzyła usta. Jej oczy posmutniały. Wyszła z pokoju i zostawiła mnie samą.

Nie mogłam oderwać wzroku od mojego odbicia. Podeszłam bliżej i dotknęłam dłonią zimnej tafli. W moich oczach pojawiły się łzy, które szybko znikły. Stały się twarde niczym kamienie. Przełknęłam ślinę, czując rosnący niczym płomień gniew. Wszystko, czego nie chciałam, wszystko, czego nienawidziłam, miało się za chwilę ziścić. Pragnęłam teraz tylko jednej rzeczy. Uciec.

Koniec dzieciństwa. Koniec mojego życia. Sama to na siebie sprowadziłam. Lecz moja klatka była otwarta. Drzwiczki poruszyły się, a do wnętrza wpadła wolność, której nie zamierzałam marnować.

Wybiegłam z pokoju, nie bacząc na krzyk matki. Przed domem stało kilkoro dziewcząt, które niegdyś był moimi przyjaciółkami. One też podniosły krzyk. Złapałam za suknię, by ułatwić sobie bieg. Przepchnęłam się między gromadą, a mój wzrok padł na Coleen. Przez krótką chwilę miałam ochotę się zatrzymać i wpaść prosto w jej ramiona, lecz ten moment nie trwał by długo. Musiałabym od niej odejść i wpaść w ramiona Aodhana, które równie dobrze mogłyby być objęciami śmierci.

Słyszałam moje imię, które niosło się głośno i daleko. Ja jednak biegłam, uciekałam przed moją śmiercią. Wbiegłam prosto miedzy drzewa, prosto do tego mrocznego lasu, przed którym ostrzegano mnie tyle razy. Nie miałam ani jarzębiny, ani chleba. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, lecz ja nie mogłam tracić czasu na spojrzenie za siebie. Bałam się, ze gdy to zrobię, złapią mnie czyjeś dłonie i sprowadzą z powrotem do wioski, a ja nie mogłam sobie na to pozwolić. Biegłam, biegłam i biegłam, pozwoliłam naturze zniszczyć moją suknię. Jej skraj stał się brązowy od ziemi, kawałek materiału się oderwał i musiał utknąć na jakiejś gałęzi. Musialem gdzies zrzucić buty, bo pod stopami czułam miękką ziemię.

Rzadko dochodziłam aż do strumyka. Zazwyczaj byłam razem z Coleen, lecz teraz byłam sama. Całkowicie sama. Spojrzałam na płytką wodę, po czym obejrzałam się za siebie. Gdzieś między gałęziami ujrzałam czyjąś sylwetkę, tę nieodzowną chustę i kpiący uśmiech. Przeskoczyłam na druga stronę, pędziłam niczym wiatr, próbując uciec jak najdalej stąd. Nie liczyło się dla mnie co znajdę w głębi lasu, ani czy w ogóle przeżyję. Pragnęłam stąd uciec. Niczym w baśni starca, uciekałam przed znanym mi światem.

Czułam jak ból dopada moje ciała, jak ogarnia je zmęczenie. Nie mogłam złapać oddechu, lecz mimo to biegłam dalej. Co chwila skręcałam, mając nadzieję, że to ich zgubi. Nagle przewróciłam się i upadłam. Moje ciało przestało podlegać ziemskim prawom. Poczułam jak spadam, jak kamienie i gałęzie wbijają mi się w ciało. Leżałam tak przez dobra chwilę, słysząc głośne bicie mojego serca. Ujrzałam nad sobą jasne niebo, na którym nie zaległa ani jedna chmura. Poza moim sercem i oddechem nie słyszałam niczego innego.

Powoli wstałam i rozejrzałam się wokół. Byłam kompletnie sama, ale jednocześnie byłam tu tylko ja. To ja mogłam zdecydować, co zrobię. W mojej głowie pojawiła się moja matka, która zapewnie nie mogła wydobyć żadnego słowa. Przez krótką chwilę zapragnęłam wrócić, lecz nie mogłam tego zrobić. Nie mogłam wrócić i żyć tak jak ona. Nie mogłam skończyć tak jak ona.

Podskoczyłam, gdy usłyszałam czyjś głos. Ruszyłam biegiem, wpadając na drzewa. Nie miałam pojęcia, czy ktoś tu naprawdę był, czy to była tylko moja wyobraźnia.

Nie miałam pojęcia, ile czasu spędziłam w tym lesie. Słońce było już wysoko, gdy zwolniłam kroku. Nikogo nie usłyszałam, więc zapewnie nikt mnie już nie szukał. Objęłam się ramionami, słysząc uciążliwe burczenie w brzuchu. Niczego dzisiaj nie zjadłam, za bardzo przestraszona ślubem i byłam blisko sięgnięciu po małe, czerwone owoce, wiszące na niektórych drzewach, ale szybko się opamiętałam. Jeśli się nie myliłam, był to chyba głóg, ale nie byłam pewna, czy jest jadalny.

Las chyba nie miał końca. Szłam i szłam, lecz ciągle widziałam te same drzewa. Musiałam krążyć w kółko. Może to była kara za ucieczkę od matki, małżeństwa i pocałowanie Coleen.

Moja suknia była zniszczona, a fryzura wcale nie była w lepszym stanie. Próbowałam nie deptać żadnych grzybów, których było tu znacznie więcej niż wcześniej. Zatrzymałam się, upojona wonią kwiatów. Jeszcze nigdy nie czułam aż tak intensywnego zapachu. Spojrzałam po kwiatach mieniących się wszystkimi kolorami, tak jasnymi i tak kuszącymi, by w nich utonąć i zasnąć. Ostrożnie między nimi przechodziłam, z każdym kolejnym krokiem zachwycając się coraz bardziej. Nie mogłam oderwać od nich od nich wzroku. Kwietnia łąka skończyła się, a ja zatrzymałam się przy ostatnim narcyzie, który pachniał najmocniej ze wszystkich kwiatów. Nigdy nie widziałam piękniejszej rzeczy. Zaśmiałam się, zrywając kwiat. Przytknęłam go do nosa, upajająć się jego wonią.

Miałam wrażenie, że las mnie obserwuje. Jakby coś czaiło się za drzewami, jakby coś ukryte było daleko w koronach drzew. Złapałam mocniej za narcyza, rozglądając się wokół. Cisza, wcześniej tak przyjemna, stała się nagle mroczna i niepokojąca. Wetknęłam kwiat za pas i ruszyłam dalej.

Głód stawał się coraz większy. Próbowałam wypatrzeć jagód, lecz nie znalazłem żadnego krzaka. Drzewa rosły coraz gęściej, a mi było coraz trudniej iść. Przedzierałam się między krzewami, czując, jak ranią mi skórę i niszczą suknię. Nie znalazłam także ani strumyka, ani jeziora, bym mogła uspokoić moje pragnienie. Słońce schodziło coraz niżej, a ja zastanawiałam się, jak przeżyję noc. W dzień nie było tu żadnych zwierząt, lecz co kiedy na niebie pojawi się księżyc? Bałam się, co przyniesie przyszłość.

Gdy nastał zachód słońca, tak bardzo przeze mnie nie oczekiwany, znów znalazłam się na kwietnej łące. Wszędzie roiło się od kwiatów, jeszcze piękniejszych niż poprzednio. Usiadłam pod jednym z drzew głogu i spojrzałam na narcyza. Kawałek łodygi odpadł, a mi wydawało się, że kolory jego płatków stały się jeszcze bardziej żywe. Naprawdę myślałam, by go zjeść jakoś ukoić głód, gdy nagle usłyszałam muzykę. W głębi lasu, przy zbliżającym się mroku, usłyszałam muzykę.

Otworzyłam szeroko oczy. Przypomniałam sobie wszystkie opowieści matki. Wróżki z dworu Seelie, które pomagały ludziom za szklankę mleka, przynoszące ze sobą światło i śmiech. Niecne, mroczne wróżki z dworu Unseelie, które sprowadzały na człowieka kłopoty i nieszczęścia. Pomyślałam o wszystkich amuletach ochronnych, jakich ze sobą nie miałam. Pomyślałam o chłopaku z Ivadell, który miał zostać porwany przez wróżki, pomyślałam o legendach i opowieściach, gdzie bohaterowie byli porywani do Krainy Wróżek, pięknego Elfhame, gdzie żyli zamroczeni winem kwiatowym i niekończącym się tańcem. Gdy powracali do świata ludzi, wszyscy, kogo znali, byli martwi. Czas, który w Elfhame leciał znacznie szybciej, był dla nich bezlitosny.

Muzyka sprawiała, że moje nogi same wstały i poniosły mnie ku jej źródle. Wolnym krokiem przechadzałam się między drzewami, słysząc śpiew w języku tak innym od mojego ojczystego. Był niczym drobne dzwonki, pełne śmiechu i radości. Taki inny, a taki bliski. Gdyby tu była moja matka...

Mojej matki tu nie było. Był jedynie ten zaczarowany śpiew i ten przeklęty pierścień.

Zapomniałam o całym świecie. Spojrzałam na ich promienne uśmiechy, jaśniejsze od samego słońca i księżyca. Na ubrania utkane z nieznanych mi tkanin, lekkich i powiewających przy każdym ruchu. Na skrzydełka, szpiczaste uszy, skórę lśniącą jak gwiazdy. Gdy złapałam je za dłonie, czułam sie tak, jakby złapała wiatr. Były tak miękkie i ciepłe, tak nierealne. Gdy do nich dołączyłam, prawie poczułam się taka jak one ー jakby zrobiona ze światła. Wolna. Dałam się ponieść muzyce, kołysząc się wraz z resztą. To nie był taniec, jaki lata temu odbyłam z Aodhanem. Tańczyłam i śmiałam się, pełna lekkości i wolności. Śpiew stał się coraz szybszy i szybszy, a ja nie mogłam za nim nadążyć. Zaczynałam mylić kroki, z moich ust wyrwał się nerwowy chichot.

Zaczynałam się gubić. Nie wiedziałam, co robię.

Nagle upadłam, przylgnęłam do ziemi, jakby spadł na mnie kamień. Wszystko zniknęło, a ja czułam, jak szybko bije mi serce. Nie mogłam złapać oddechu, świeże powietrze ode mnie uciekło i chciało, żebym zginęła. Leżałam w samym środku kręgu. Trawa wokół mnie była pognieciona, mrok objął las, a wiatr bawił się liśćmi. Usłyszałam przerażający szum, który napoił mnie strachem. Byłam za słaba, by móc wstać, ale zdołałam podnieść na kolana. Spojrzałam na zdeptany kwiat narcyza, leżący tuż przede mną.

Spojrzałam na suknię utkaną z jasnych liści, które lśniły jak księżyc.

Spojrzałam na wyciągniętą ku mnie dłoń, która tylko czekała, aż ją przyjmę.

Spojrzałam na najpiękniejsze na świecie oczy zrobione z gwiazd. Głębokie niczym ocean, piękniejsze od narcyza. Gdy tylko na nie spojrzałam, poczułam, jak tonę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro