II. Widmo

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odłożywszy talerze z resztkami jajecznicy do zmywarki, Couldsonowie zaczęli zbierać się do wyjścia. Kubki nie zdążyły dobrze ostygnąć po porannej kawie, kiedy drzwi zostały głośno zamknięte. Głośno tylko dlatego, ponieważ Chloe nie przestrzegała żadnych zasad i wydawała się ignorować urządzenie zwane klamką.

Audrey siedziała przy stole w towarzystwie dzbanka z wodą. W środku pływała samotna cytryna, obijając się o szklane brzegi. Tuż obok leżała tarta wiśniowa, która miała służyć za miły pretekst do odwiedzenia Fieldów. Oczywiście Suzie jej nie zrobiła – prędzej piekło by zamarzło niż kobieta otworzyła piekarnik. Wysłała Chloe z rana do pobliskiego sklepu, zachęcając ją wypróbowaniem nowego roweru. Dochodząc do meritum sprawy; to właśnie Audrey musiała wziąć kupioną tartę i zanieść ją Fieldom. Bardzo nie podobała jej się ta perspektywa. Wolała już jechać z rodziną do Kingston i pilnować Chloe w McDonaldzie. Chociaż wizja płaczącej siostry, której zabawka z HappyMeala utonęłaby w morzu ketchupu przez histerię, również nie napawała jej szczęściem. Najbardziej chciałaby zostać w pokoju i czytać pamiętnik Denise Blanc.

Wpatrywała się w tartę jakby ta miała wyciągnąć małe nóżki i sama pobiec do domu sąsiadów. W wyobraźni już widziała „ucieszoną" Elisabeth, która z „wielką przyjemnością" zapoznaje ją ze swoim synem. Audrey obawiała się, że chłopak to po prostu męska wersja swojej matki. A posiadanie takiego sąsiada nie zwiastowało niczego dobrego.

— Jezu.

Złapała za aluminiowe opakowanie tak łapczywie, że prawie zgniotła placek na miejscu. Ciasto delikatnie zagięło się po prawej stronie, a pojedyncza wiśnia wypłynęła na wierzch. Audrey wcisnęła ją z powrotem, brudząc palec czerwoną mazią.

Otworzyła drzwi za pomocą biodra i łokcia. Uderzyły w nią promienie słońca, grzejące nieprawdopodobnie mocno. Zanim stanęła na pierwszych stopniach, jej uwagę zwrócił dom naprzeciwko. To, że był wielki zauważyła już wczoraj, ale ze względów czysto wiadomych nie miała czasu przyglądać mu się bardziej. Teraz jednak podziwiała jego architekturę i zadbany ogród. Nie to, żeby interesowała ją jakakolwiek sztuka czy rośliny. Po prostu wiedziała, że jej obecny dom przy budynku sąsiadów, wygląda jak biały klocek. Kartonowy sześcian, stojący w cieniu mini-rezydencji.

Audrey nie chciała wlepiać wzroku zbyt długo. Jeszcze nowi sąsiedzi wezmą mnie za nienormalną, pomyślała, łapiąc barierkę. Zanim całkowicie wyrzuciła wielki dom z umysłu, jej uwagę zwróciły czarne okiennice. W Rochester rzadko widywała, żeby ktoś je miał. A tutaj były. W dodatku ciemne jak smoła. Intrygowało ją również to, że każda z nich była zamknięta. Tak jakby właściciel miał uczulenie na słońce i chował się w ufortyfikowanej rezydencji. Zamknęła drzwi swojego domu na klucz, zeskakując na trawę.

Idąc chodnikiem, zerkała niepewnie w stronę czarno-białego budynku. Niepokoił ją. Miała dziwne wyobrażenie jego mieszkańców. Para wampirów porywająca dzieci i trzymająca je w ciemnych piwnicach. Młoda kobieta i młody mężczyzna polujący wieczorem na przechodniów. Kto wie czy to przez nich Millhaven zostało okryte dziwną sławą, która przyciągała Johna i Suzie jak magnes.

Rezydencja zginęła za jej plecami, kiedy dotarła do końca drogi. Tarta dzielnie przetrwała podróż, chociaż czerwony dżem spłynął pod powierzchnie ciasta. Teraz wyglądała jakby piekarz skąpił wiśniowej polewy.

Stanęła przed drewnianymi drzwiami, pomalowanymi na niebieski kolor. Jednak nie dodawało to ani grosza ekscentryczności – chociaż błękitne drewno na pierwszy rzut oka powinno spełniać taką rolę. Pewnie gdyby nie zestaw mebli w tym samym kolorze oraz dachówka, drzwi mogłyby wydawać się wyrwane z kontekstu. Teraz były tylko częścią przemyślanej dekoracji. Audrey zauważyła również okiennice – niebieskie oczywiście – otwarte na całą szerokość i ukazujące małe okna z białymi firankami.

Ludzie w tym mieście mają bzika na punkcie okiennic, bo chyba każdy dom w promieniu pięćdziesięciu metrów je ma.

Wyglądało to jakby każdy mieszkaniec osłaniał się przed czymś, o czym nie ma pojęcia ani Audrey, ani Suzie, ani John.

Pukając, była pewna, że to dom Fieldów. Już pomijając niebieskie drzwi, które miały być dla niej punktem rozpoznawalnym – Suzie dziesięć razy powtórzyła ich kolor przed wyjściem – to właśnie równo ułożone rabatki błękitnych kwiatków przekonały ją, że mieszka tu perfekcyjna Elisabeth. Kto inny bawiłby się w dopasowywanie roślinek do koloru dachu?

— Dzień dobry!

— Dzień dobry. — W progu stanęła pani domu, a jej przywitanie brzmiało bardziej jak pytanie. Tak jakby poddawała w wątpliwość czy dzień może być dobry kiedy ktoś pokroju Audrey staje na wycieraczce. — W czym mogę pomóc?

Dziewczyna uniosła wyżej tartę i ignorując skapujący dżem, uśmiechnęła się sztucznie. Miała nadzieję, że Elizabeth przyjmie podarunek, ale nie zaprosi jej do środka. Wtedy będzie mogła szybko zawrócić do domu i poczytać pamiętnik Denise.

— Przyniosłam ciasto... — zaczęła, a czerwona maź zgrabnie przeskoczyła aluminiowe opakowanie i wylądowała na niebieskiej wycieraczce. — Zrobiła je Chloe.

Wydawało jej się to dosyć urocze i miała nadzieję, że Elisabeth nie zamrozi jej wzrokiem za ubrudzony materiał wycieraczki.

— Wejdź — sapnęła z niezadowoleniem. Gdyby nie kodeks kulturalnego zachowania, zapewne zatrzasnęłaby drzwi przed nosem najstarszej z Couldsonów.

Audrey zacisnęła zęby, zamierając z nienaturalnym uśmiechem na pucołowatej twarzy. Teraz wyglądała jak chińczyk, który próbuje na straganie wcisnąć naiwnemu turyście podróbkę bielizny z Calvina Kleina, ale ten zauważył, że jest na niej zapisane „Klejn".

Elisabeth Field odebrała od niej tartę, którą skwitowała pobłażliwym spojrzeniem. Audrey liczyła, że naprawdę uwierzyła, że to Chloe ją zrobiła. Wtedy przynajmniej nie wyjdzie, że jej rodzina przejawia zupełną zieloność w sprawie obycia sąsiedzkiego. W Rochester nie utrzymywali z nikim żadnego kontaktu, pomijając dni, kiedy musieli dzwonić na pogotowie, bo staruszka mieszkająca obok dostawała ataku duszności.

Audrey przeszła korytarz, na którym jedyną wyróżniającą się rzeczą, była replika Słoneczników Van Gogha. Musiała przyznać, że podobało jej się zgranie obrazu z pastelową ścianą. Ciekawe czy to ozdoba Elisabeth czy Chrząkający Tom przejawia w sobie zamiłowanie do słynnych malarzy. Siedząc na salonowej kanapie, zauważyła, że Van Gogh to nie jedyny artysta w domu Fieldów. Przed jej oczami – zamiast telewizora, co bardzo ją zdziwiło – wisiała reprodukcja Rubensa. Normalnie nie znałaby autora tego obrazu, ale pamięta jak na historii sztuki, chłopcy z jej klasy za karę musieli omawiać właśnie „Trzy Gracje'. Gdyby nie to, że prawie popuściła tego dnia ze śmiechu, z całą pewnością byłby to dla niej zwykły obrazek z trzeba grubaskami.

— Napijesz się czegoś? — zapytała Elisabeth.

— Nie, dziękuję —odpowiedziała Audrey i to nie dlatego, że sam ton głosu pani Field ją do tego zmuszał; po prostu chciała jak najszybciej stąd uciec.

— Zaraz zawołam Willa.

Dziewczyna uniosła wzrok. Elisabeth wyszła z salonu zanim zdążyła się rozmyślić. Audrey wzruszyła ramionami i pewniej oparła się o kanapę. Wnętrze salonu prezentowało się znacznie cieplej niż jego właścicielka; brzoskwiniowe ściany i białe wykończenia; kilka foteli w pomarańczowym odcieniu i mocny, dębowy stół. Audrey żałowała, że jej rodzice nie mają choć trochę z gustu Fieldów i zamiast reprodukcji słynnych obrazów, ich ściany ozdabia wykrzywiona buzia Chloe, wcinająca loda nad morzem czy John z Suzie na ławce w parku. Choć gdyby tak dłużej pomyśleć, Chloe coś miała z tych słynnych, rubensowskich kształtów.

— Cześć — dobiegł ją nieśmiały głos z prawej strony, a ona mentalnie przygotowała się na zobaczenie Elisabeth The Second.

Jednak chłopak stojący w progu, więcej miał z uroczego młodzieńca niż surowej pani Field. Kasztanowe włosy zaczesał do góry, choć kilka kosmyków wyłamało się z grupy i zostało na czole. Przenikliwe – notabene – niebieskie oczy kryły się za dozą uprzedzenia. Dziewczyna była ciekawa czy to za sprawą matki czy po prostu chłopak nie przepada za blondynkami z Ameryki. Audrey z miejsca wpadła w cichy zachwyt nad jego piegami, rozsianymi po całym nosie i policzkach.

— Cześć — odpowiedziała równie cicho, choć przyjaźnie. Chciała go trochę do siebie zachęcić, bo na razie wyglądał jakby miał uciec. — Jestem Audrey.

Wstała niczym dziewczyna z dobrego domu i wyciągnęła ku niemu dłoń. Syn Fieldów uścisnął ją lekko i zaraz wrócił na bezpieczną odległość. Tak jakby przebywanie zbyt długo w towarzystwie Audrey mogłoby pozbawić go oddechu, tudzież sprowadzić inną, bolesną śmierć.

— Will —odpowiedział, orientując się, że powinien zrobić to kilka sekund wcześniej.

Audrey nie wiedziała co ma więcej powiedzieć, dlatego usiadła ponownie na kanapie. Kątem oka dostrzegła myszkującą Elisabeth, która niby to przypadkowo oglądała słoneczniki w korytarzu. Poczuła się naprawdę niezręcznie, otoczona ze wszystkich stron przez antyfanów nowych sąsiadów.

— Skąd przyjechałaś? — zapytał Will, poprawiając koszulę w fioletowe paski.

Teraz przypominał jej trochę prowincjonalnego farmera. Brakowało tylko pary wideł i snopka siana.

— Rochester — oznajmiła szybko, choć wiedziała, że Will z całą pewnością dostał całą metryczkę dotyczącą jej rodziny. Nie zdziwiłaby się gdyby znał rozmiar jej buta. — Mieszkasz tu od urodzenia?

Will pokiwał głową.

Audrey ledwo powstrzymała się przed szczerym „współczuję". Jednak wolała milczeć, przytłoczona przez Elizabeth czającą się za najbliższą ścianą.

— Może pójdziemy na zewnątrz? — Chłopak machnął głową w stronę drzwi, a włosy zgodnie zafalowały w prawą stronę.

— Spoko.

Wstała z kanapy i z wielką przyjemnością wyszła na taras. Schodząc na trawnik przed domem, widziała zdekoncentrowany wyraz twarzy Elisabeth. Wyglądała jakby misternie przygotowany plan wymykał się spod kontroli.

— Przepraszam za matkę — powiedział, kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od niebieskich drzwi. — Czasem jest trochę zaborcza.

Audrey pokiwała głową jakby „trochę" nie oddawało pełni zachowania pani Field. Trochę zaborcza była Suzie, kiedy kazała jej wracać o dwudziestej drugiej do domu, każde spóźnienie karząc szlabanem. Elisabeth wyprzedzała mamę Audrey na liście zaborczych ludzi o trzydzieści pozycji, ustępując miejsca tylko babci Couldson.

— To normalne — skłamała. — Pewnie się martwi, jak każda mama.

Szli wzdłuż ulicy, oddalając się zarówno od domu chłopaka, jak i od domu Audrey. Ścieżka przed nimi znajdowała zakończenie tuż przed lasem, który wydawał się końcem świata. Tak jakby za linią drzew nie miało prawa istnieć nic więcej.

— Jak ci się podoba w Millhaven?

— Nie zdążyłam poznać tego miasta. Na razie tylko nasłuchałam się od rodziców jak bardzo jest wspaniałe i jak wiele ciekawych rzeczy ma tu miejsce — oznajmiła, rozkładając ręce.

Will zmarszczył brwi. Audrey skrycie przyglądała się jego piegom, które nadal były dla niej fenomenalne. Jeszcze nigdy nie spotkała chłopaka, któremu byłoby w nich do twarzy. Do jej dawnej klasy uczęszczał rudzielec, który od góry do dołu obsypany był brązowymi kropkami. Niestety, tamtemu było bliżej do ofiary dżumy niż uroczego Willa.

— Ciekawych rzeczy? — zainteresował się, przełamując trochę początkową nieśmiałość. Najwidoczniej wkroczyli na temat, który coś dla niego znaczył.

— No... - Audrey wywróciła oczami. — Moi rodzice twierdzą, że są tu jakieś tajemnice. Ja do tej pory żadnej nie poznałam. Może oprócz moich sąsiadów-wampirów z naprzeciwka.

Will zaśmiał się krótko, ucierając policzek wierzchem dłoni.

— Mówisz o tym białym budynku z czarnymi okiennicami? — zapytał wesoło, a Audrey z automatu przytaknęła. — Mieszka tam stara pani Mikelsen. Więcej z niej mumii niż wampira.

— Czyli już nie ma żadnej tajemnicy.

Will spojrzał na nią jakby wiedział coś o czym nie mówi. Potem jednak uśmiechnął się tylko.

— Równa z niej babka. Trochę dziwna, ale naprawdę fajna. Miała kiedyś męża, ale umarł. Z jakieś dwadzieścia sześć lat temu.

— Kolejna szalona sąsiadka ze zmarłym mężem — westchnęła i zaraz dodała. — W Rochester, obok nas mieszkała staruszka, która gadała z paprotkami stojącymi na klatce schodowej. Ku uciesze mojej siostry miała chyba z dziesięć kotów. Oczywiście z każdym potrafiła przegadać dobre kilka godzin.

— Och, masz siostrę?

Audrey w duchu przyznała mu order za zgrywanie tak niedoinformowanego.

— Tutaj powinnam odpowiedzieć tak, ale czasami zastanawiam się czy ktoś jej nie podmienił w szpitalu na zaginioną potomkini Jęczącej Marty.

— Kogo?

— Nie mów, że nie oglądałeś Harry'ego Pottera. Proszę, nie skazuj tej znajomości od razu na niepowodzenie.

Will uniósł dłonie w obronnym geście.

— Wolę Gwiezdne Wojny.

Audrey zamyśliła się.

— Zaakceptuję taką odpowiedź tylko dlatego, że podkochiwałam się w młodym Anakinie.

W końcu dotarli do zwartego szeregu drzew, których głównym zadaniem było uniemożliwić człowiekowi wejście w głąb. Rośliny rosły tak blisko siebie, że słońce miało problemy z przebiciem się przez rzeszę liści, a gałęzie wplątywały się między siebie, walcząc o odrobinkę wolnego miejsca. W rezultacie las skąpany był w żywej czerni. Po prawej stronie stała chatka, jedna z tych, które w filmach grozy służą jako miejsce zbrodni. Złamana w pół balustrada, zwisała swawolnie, dotykając drewnianym czubkiem wydeptanej trawy. Na tarasie stało bujane krzesło, które Audrey zaraz skojarzyła z babcią Couldson.

— To dom Dymitra Dobrovego.

Audrey wytrzeszczyła oczy. Nazywanie tego budynku „domem" było dużą nieścisłością ze strony Willa. Nie mogła uwierzyć, że ktoś daję radę tu mieszkać.

Niżej od tego znajdują się tylko bezdomni, pomyślała.

— Normalny jakiś?

— Trochę zdziczały... — stwierdził cicho Will, bojąc się, że mieszkaniec chatki może przypadkiem go usłyszeć. Stanął na palcach, doszukując się czegoś za ubrudzoną szybą. — Kiedyś mieszkał tutaj z rodzicami. Przyjechali z Ukrainy, albo Rosji. Nie pamiętam.

— Co się z nimi stało? — zapytała Audrey, podchodząc jeszcze bliżej. Przeszła domek wzdłuż, traktując go jako pierwszą ciekawą rzecz w Millhaven.

— Dziwna historia. — Wzruszył ramionami. — Chodzą pogłoski, że obydwoje popełnili samobójstwo. Dosyć wątpliwa wersja, bo kto byłby takim egoistycznym rodzicem i osierocił swoje dziecko? Z drugiej strony, Dymitr odkąd pamiętam przejawiał niezdrowe pobudki osoby chorej psychicznie. Kto wie gdzie leży prawda.

Audrey przerwała oględziny drewnianej barierki i odwróciła się do chłopaka. Stał na środku trawnika, nerwowo spoglądając za siebie. Najwidoczniej Dymitr uchodził za miejscowego dziwaka, którym straszy się dzieci w Millhaven; „jak nie będziesz chciał jeść zupki z kalafiora, przyjdzie pan Dymitr i cię zabierze".

— Jednak Millhaven nie jest takie nudne, co? — zagadnął.

Trudno było ją wystraszyć, ale poczuła nutkę niepokoju. Obwiniła o to ciemność, która emanowała jak zaczarowana z lasu. Dodatkowo niebo przysłoniły chmury, jeszcze mocniej ograniczając władzę słońca na tym terenie. Zbierało się na burzę.

— Każde miasto ma jakiegoś dziwaka. — Machnęła ręką. — U nas w Rochester był Greg. Chyba każde dziecko z dzielnicy się go bało. Pamiętam jak zabrał chłopakom piłkę do nogi, wykrzykując „ULICA TO NIE STADION" . Potem schował ją u siebie w szopie, a kiedy ktokolwiek próbował ją odzyskać, przeganiał go widłami — przerwała, ale w miarę opowiadania coraz bardziej tęskniła za rodzinnym miastem. — Albo uwielbiłam akcje, kiedy wychodził w deszcz na zewnątrz i odprawiał jakieś magiczne rytuały na asfalcie. Stary, poczciwy Greg... Legenda Rochester. Nawet autobusami jeździł za darmo, bo znał go każdy kierowca.

— Twój Greg ginie przy Dymitrze, zobaczysz.

Brzmiało to jak zapowiedź dobrego filmu akcji, który oglądał każdy oprócz Audrey. Ostatni raz omiotła spojrzeniem chatkę Dymitra i razem z Willem, rozpoczęła drogę powrotną. Wiatr jakby dopiero teraz przypomniał sobie o swoim istnieniu i próbował odrobić wcześniejsze zaległości przez uderzanie trzy razy mocniejszym podmuchem niż zwykle.

Odgarnęła blond włosy z twarzy, wkładając nieokrzesane kosmyki za ucho. W obecnej sytuacji była to syzyfowa praca, ponieważ wiatr ani myślał przestać ich rozwiewać.

— Będziesz chodzić do nas do szkoły? — spytał Will, również walcząc z żywiołem.

— Chyba nie mam wyjścia.

— Jest fajnie, zobaczysz — stwierdził optymistycznie, a Audrey uśmiechnęła się kpiąco. W głębi duszy zastanawiała się czy tutejsza placówka edukacyjna liczy więcej niż tuzin uczniów. Oczywiście odliczając ją oraz Chloe. — Jeśli chcesz, mogę cię poznać z Angie. Wraca pojutrze z wakacji, akurat na rozpoczęcie roku szkolnego. Wygląda na to, że będziecie razem w klasie od września. Jest naprawdę miła i mieszka po sąsiedzku.

Will powiedział to takim tonem, jakby bycie miłym wynikało tylko z mieszkania po sąsiedzku.

— Możemy tak zrobić. — Wzruszyła ramionami, czując na nosie kropelkę deszczu. Otarła ją opuszkiem palca i uniosła głowę. Niebo wyglądało jakby nigdy nie gościło na nim słońce, co jest niedorzeczne, zważywszy na fakt, iż niecałą godzinę temu świeciło jak lampa w solarium.

Wyglądało na to, że pierwsza kropla zdobiąca chwilę temu jej twarz była czymś na wzór testera. Zleciała na dół, uznała, że jest dobrze i zawołała swoje koleżanki z góry. Teraz skakały z nieba jak oszalałe.

Audrey przykryła rękami głowę i rozpoczęła bieg w stronę rzędu domków. Will wiernie jej towarzyszył aż do zakrętu. Tuż przy niebieskiej skrzynce pocztowej zwolnił, a jego adidasy przestały wydawać skrzypiąco-pluskające dźwięki.

— Do jutra, Audrey! — zawołał głośno, co (zdaniem dziewczyny), musiało wywołać palpitację w sercu jego matki, która stała przy oknie. Zapewne Elisabeth miała nadzieję, że ich spotkanie było pierwsze i ostatnie.

—Do jutra.

Pomachała mu przez ramię, obserwując kątem oka jak Field przecina ogródek i wskakuje na taras. Po chwili na ulicy została tylko ona, deszcz i wiatr. Wsunęła mokrą dłoń do kieszeni, szukając palcami breloczka doczepionego do kluczy. Gdy trafiła na metalowy czubek mini-wieży Eiffle'a, ścisnęła go mocniej. Breloczek był prezentem od koleżanki z klasy, która co roku wyjeżdżała z rodzicami do Paryża. Było to tak dawno, iż nawet nie pamięta jej imienia.

Kelly?

Krisy?

Kristien?

Teraz nie zasnę, dopóki sobie nie przypomnę.

Pociągnęła wieże Eiffle'a do góry, łapiąc klucze. Pomyślała o Denise. Jak tylko znajdzie się w domu, poczyta jej pamiętnik. Postanowiła również zapytać jutro Willa czy kiedykolwiek słyszał nazwisko Blanc. Być może coś wie.

Kiedy stawiała pierwsze kroki na tarasie, poczuła czyjąś obecność. Tym razem niepokojem napawało ją coś więcej niż przyczajony budynek z czarnymi okiennicami.

Na krawężniku bujał się mężczyzna. Jego głowę zdobiły poplątane włosy, przypominające gniazdo nadpobudliwego ptaka. Zmoknięte kosmyki przykleiły mu się do czoła, a prawe oko zginęło za gąszczem kłaków. Deszcz spływał ciurkiem po zarośniętej twarzy, lądując na jeansowej kurtce. Popatrzył na Audrey w momencie, w którym rozległ się pierwszy grzmot. Dziewczyna upuściła ze strachu klucze, nie spodziewając się ani grzmotu, ani tak groźnego spojrzenia.

— To znowu się dzieje! — wykrzyknął nagle, wznosząc dłonie do góry. Następnie odgarnął zlepioną grzywkę z czoła, powtarzając jak mantrę słowo „znowu".

Audrey przełknęła ślinę, chwytając ręką po metalowy breloczek. Była prawie pewna, że tuż przed jej oczami jawi się Dymitr Dobrovy. W tym momencie nie dziwiła się Willowi, że mówił o nim z delikatnym strachem. Mężczyzna nie wyglądał zbyt przyjaźnie – zwłaszcza teraz, w scenerii jak z horroru.

Kolejny grzmot.

Ścisnęła klucze tak mocno, że chropowata część przecięła jej skórę u zakończenia palca serdecznego. Wepchnęła ich koniec do zamka i starając się zachować względny spokój, otworzyła drzwi. Wbiegła do środka, tworząc na podłodze kałużę.

Stojąc w bezpiecznym przedpokoju, wyjrzała przez judasza. Dyszała jak po maratonie. W lekko zaokrąglonym krajobrazie nie dostrzegła nic oprócz ściany deszczu i kryjącym się za nią domu sąsiadki. Dymitr zniknął tak szybko, jakby był tylko psikusem ze strony umysłu Audrey. Odeszła od drzwi, dostrzegając jak mocno drżą jej ręce.

To miasto ma na mnie zły wpływ, uznała.

Włożyła palec do buzi, oblizując go z jasnoczerwonej cieczy. Jako, że jedyna, domowa apteczka leżała na desce rozdzielczej w audi, musiała znaleźć jakąś alternatywę kubusiowych plastrów. Kiedy szła do kuchni po ręcznik papierowy, usłyszała jak ktoś wali w drzwi.

A potem znowu zagrzmiało. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro