III. Chimera

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Chodziła w kółko po salonie, uprzednio zasłaniając każde okno firanką. Czuła się obserwowana. Dodatkowo Dymitr wcale nie przestawał uderzać w drzwi – przeciwnie – z każdą minutą walenie przybierało na sile. Z jednej strony Audrey cieszyła się, że mężczyzna wytrwale trwa przy wejściu – przynajmniej wiedziała gdzie się znajduje. Objąłby ją delikatny niepokój gdyby Dymitr nagle skończył swoje przedstawienie i poszedł niewiadomo gdzie.

Usiadła na kanapie, wpatrując się w kartonowe pudło. Jedyna pozostałość po przeprowadzce. Leżało tuż przy gołej ścianie, zawierając w swoim wnętrzu rodzinne zdjęcia Couldsonów. Skoro Suzie nie powiesiła ich wczoraj, z całą pewnością zrobi to zaraz po powrocie.

Audrey wyczekiwała odgłosu silnika, licząc że John szybko przegoni Dymitra. Może jej ojciec nie był typem postrachu osiedla, nie nosił schowanej broni za paskiem od jeansów, ale miał większe szansę w pertraktacjach z Dobrovym od niej. Niestety oprócz grzmotów i uderzających o szybę kropli deszczu, do jej uszu nie dochodził absolutnie żaden dźwięk.

Zmarszczyła brwi. Niepokojące. Nikt nie pukał.

Zdezorientowana odwróciła się twarzą do okna i klękając na kanapie, odchyliła dwoma palcami firankę.

Podjazd i ogródek był pusty. Oczywiście przez chwilę, bo zaraz przed jej oczami pojawiła się czyjaś twarz. Bynajmniej nie był to Dymitr, co wywołało u niej jeszcze większy szok. Wpatrywała się tępo w starszą kobietę o siwych włosach. Spojrzenie nieznajomej ociekało zdenerwowaniem i wydawało się lekko karcące. Audrey zacisnęła usta i ciągle trzymając firankę, przekrzywiła głowę.

Kobieta wyciągnęła lewą dłoń i wskazała na drzwi. W blasku błyskawicy wyglądała jak przerażający strach na wróble, który wywołuje palpitacje serca nie tylko u ptaków, ale i u ludzi. Audrey nie chciała mieć do czynienia ze zdenerwowanym straszydłem, dlatego zeszła z kanapy i wolnym krokiem podeszła do przedpokoju.

Babcia za szybą nie sprawiała wrażenia niebezpiecznej, choć sterczenie przed czyimś oknem w taką pogodę nie przemawiało za jej normalnością. Zanim Audrey przekręciła zamek, wzrokiem poszukała potencjalnej broni. Niestety, oprócz rzuconej w kąt lalki Chloe, nie było tu nic innego. Najwyżej nieznajoma dostanie nogą Barbie w oko.

— Dłużej się nie dało? — zapytała kobieta z wrogością, bez pardonu wkraczając do przedpokoju. Nie kwapiła się zdjąć ociekającego wodą płaszcza, tym bardziej przemoczonych pantofli. Oblizała wargi z resztek deszczu i ogarnęła wzrokiem wnętrze domu.

— Przepraszam — powiedziała mimowolnie Audrey, próbując uchować się przed gniewem nieznajomej. Przypominała jej babcię Couldson, a z takimi osobnikami się nie zaczyna. – Po prostu obawiałam się, że to ten cały Dymitr...

— Dymitr? — Wykrzywiła usta i prychnęła. — Bałaś się tego durnego pajaca?

Audrey jakby dopiero teraz dostrzegła bezsens swojego wcześniejszego zachowania. Nim otworzyła buzię, aby rzucić kolejne usprawiedliwienie, staruszka minęła komodę i skręciła do salonu. Gdyby babcia – odpukać – postanowiłaby gdzieś się schować, Audrey bez problemu znalazłaby ją po zostawionych przez nią śladach. Na podłodze kwitły małe kałuże z domieszką błota.

— Wstaw dziecko wodę na herbatę. Zmarzłam czekając aż łaskawie mi otworzysz.

Dziewczyna zacisnęła zęby, ale nic nie powiedziała. Przechodząc przez salon, zgarnęła z szafki opakowanie chusteczek higienicznych. Opatrzyła szczypiącą ranę materiałem w kwiatuszki

— Dwie łyżeczki cukru. Czubate.

Audrey sama nie wiedziała dlaczego pozwala nieznajomej kobiecie panoszyć się po jej własnym domu. Pewnie dlatego do kuchni szła z dziwnie wykrzywioną twarzą, negując każdy postawiony krok. To tak jakby ona jeszcze kilka godzin temu wparowała do domu Fieldów, rzuciła się na pomarańczową kanapę i zażyczyła czegoś do jedzenia, bo zgłodniała przemierzając dystans dzielący ich domy.

Zatkała dziubek czajnika i odpaliła kuchenkę. Była naprawdę zdekoncentrowana, a wydarzenia z przed chwili balansowały na granicy horror/portugalska telenowela. Kiedy para powoli przeciskała się przez plastikowy otwór, Audrey pomyślała o Suzie. Z jednej strony byłaby zła, że córka wpuściła do domu kompletnie nieznaną kobietę. Z drugiej – a nuż okaże się ona mieszkanką domu naprzeciwko, a przecież dla Suzie obecnie nie liczy się nic więcej niż kontakty z sąsiadami.

Za oknem błysnęło, a czajnik zagwizdał przeciągle. Audrey sięgnęła po torebkę herbaty i niedbale wrzuciła ją do czerwonego kubka z tulipanem. Był to najprawdopodobniej jedyny niepoobijany kubek w szafce. Reszta wyglądała jakby przeżyła dziesięć przeprowadzek, wojnę i niezliczoną ilość imprez. Prawda była taka, że John wrzucając naczynia po porannej kawie do zlewu, unikał delikatności. Dodatkowo Chloe uwielbia oglądać kreskówki i podgryzać szklane brzegi. Audrey wpadła kiedyś na pomysł, żeby na śniadanie dawać jej do jedzenia kubki, ale Suzie nie była skłonna do zgody. A szkoda.

Dziewczyna zalała herbatę, słodząc jedną łyżeczkę. Przynajmniej będzie świadoma swojego buntu.

 — No nareszcie — westchnęła staruszka, kiedy Audrey stanęła w progu.

Położyła kubek na stole i usiadła naprzeciwko kobiety. Miała nadzieję, że nieznajoma uchyli rąbek tajemnicy i chodź trochę usprawiedliwi swoje nagłe najście.

— Co was tu sprowadza? — zaczęła bez ogródek.

Audrey zdawało się, że już wiele razy słyszała to pytanie. Najwidoczniej nie tylko dla niej było dziwnością, że małżeństwo z dwójką dzieci opuszcza miasto pełne możliwości i zaszywa się w kanadyjskiej dziurze.

— Rodzice chcą odpocząć — odpowiedziała krótko, spoglądając na mokry płaszcz, który staruszka przewiesiła przez oparcie kanapy. Teraz nie tylko podłoga usiana była wodnistymi kałużami; na materiale pojawiły się ciemne plamy, które na pewno nie ujdą uwadze Suzie.

— Tylko?

— No, tata jeszcze podobno otworzył oddział w Kingston. Właśnie tam pojechał razem z mamą i moją siostrą.

— To dlaczego mieszkacie tutaj, a nie w Kingston?

Audrey uśmiechnęła się sztucznie i wzruszyła ramionami. Ta kobieta zadaje pytania, na które ona sama nie zna odpowiedzi.

— Myślę, że powinna pani poczekać aż wrócą pomysłodawcy tej przeprowadzki. — Wysiliła się na mniej grzeczny ton. — A teraz jeśli mogę zapytać, kim pani jest?

— Loreline Mikelsen — odrzekła nie zważając na poprzednią odpowiedź. Poprawiła koronkową koszulkę i chwyciła ucho kubka. Przystawiła usta do brzegów, popijając herbaty. Staruszka pocmokała chwilę zamyślona. —Ile posłodziłaś?

Zanim do Audrey doszło pytanie kobiety, zrozumiała, iż poznała mieszkankę domu z czarnymi okiennicami. Nie tak ją sobie wyobrażała.

 — Mieszka pani w domu naprzeciwko, prawda? — Dziewczyna puściła mimo uszu wcześniejsze zapytanie.

Loreline uniosła wzrok znad kubka i pokiwała głową.

— Od pięćdziesięciu lat. Pół wieku żyję w Millhaven...

— Gratuluję.

— Dlatego radzę ci teraz; bierz rodziców i wracajcie skąd przyjechaliście.

Audrey zmarszczyła czoło, krzyżując ramiona na piersi. Do tej pory jedyną normalną osobą, którą poznała w Millhaven był Will. Reszta balansowała na granicy obłędu, posiadając niezdrową manierę mówienia zagadkami.

— Niby dlaczego?

— W Millhaven będą działy się straszne rzeczy. Nie możecie tu zostać.

Loreline nawet nie zmrużyła oka, kiedy grzmot wypełnił salon. Z kolei Audrey podskoczyła na fotelu.

— Proszę mi uwierzyć, nie mam najmniejszej ochoty tu mieszkać – zaczęła dziewczyna, uspokajając bicie serca. Żałowała, że oprócz herbaty dla Loreline, nie zaparzyła sobie melisy. — Niestety moi rodzice są nieugięci. Próbowałam wiele razy wybić im przeprowadzkę z głowy, jednak sama pani widzi jaki to miało skutek.

— Powiedz im, że będą tego żałować. — W brązowych oczach błysnęła groza. — To już kiedyś miało miejsce.

Audrey doprowadzało do szewskiej pasji to w jaki sposób mieszkańcy Millhaven przekazują wiadomości. Tak jakby nie mogli powiedzieć prosto z mostu co im w duszy gra. Przecież to John Couldson pisał się na zagadki, nie ona.

— Ale co?

Loreline wlepiła spojrzenie w ścianę tak jakby na niej wyświetliła się odpowiedź. Zamarła na tyle długo, że Audrey z niepewnością popatrzyła za siebie. Jednak ściana jak była pusta przed chwilą, tak była pusta teraz.

— Zło.

Blondynka mentalnie opadła na fotel, porzucając zamiary rozmowy z Loreline. Wyglądało na to, że w Millhaven nie tylko Dymitr jest szalony. Myślała, iż przez ostatni miesiąc była na skraju granicy niechęci do tego miasta - teraz jednak odczuwała desperacką potrzebę ucieczki do Rochester.

— Przekażę rodzicom... — Wstała, dając znak, że Loreline powinna opuścić jej dom, nawet jeśli oznaczałoby to wejście w armię szaleńczych kropel, które prowadziły zażartą batalię ze światem na zewnątrz.

— Nic nie rozumiesz. — Kobieta postawiła kubek na stole z taką mocą, że prawie uszczupliła niepopękane zasoby naczyń Couldsonów. – Nie możecie tu zostać!

— Przepraszam, jeśli to będzie drobnym faux pas z mojej strony — Audrey położyła rękę na oparciu fotela, uderzając paznokciami o materiał. — ale chyba musi pani już iść.

Loreline przyciągnęła płaszcz do siebie, a w jej oczach zagościło żywe przerażenie. Dziewczyna prawie odskoczyła widząc zachowanie staruszki. Brakowało tylko tego, żeby tamta zaczęła płakać.

— To już miało miejsce! Posłuchaj mnie i uciekajcie stąd!

W tym momencie przypominała Dymitra, który również napominał o retrospekcji pewnych wydarzeń. Sęk w tym, że Audrey nie miała pojęcia o co obojgu chodzi. Zachowanie Loreline zaczęło ją poważnie martwić, zwłaszcza, że w Rochester dwa razy była świadkiem ataku serca starszej osoby. Kobieta przed nią wyglądała jakby miała być trzecim przypadkiem.

— Dwadzieścia sześć lat temu. — Poderwała się do góry, przytulając płaszcz do piersi. —Dwadzieścia sześć lat temu, prawda Henry? — Audrey zmroziło kiedy usłyszała imię inne niż swoje. Po rozmowie z Willem stwierdziła, że to musiał być zmarły mąż Loreline. W obecnej sytuacji mocno przerażał ją epitet przed słowem „mąż". — Historia się powtarza...

Kobieta stawiała kroki do wyjścia, poruszając się jak w amoku. Audrey słyszała jak niewyraźnie mruczy pod nosem, zwracając się do niewidzialnego Henry'ego. Najstarsza z Couldsonów wolała już swoją starą sąsiadkę, która rozmawiała z paprotkami i kotami. Rośliny i zwierzęta mają prawo bytu. 

Henry już nie.

— Naprawdę, porozmawiam z nimi. — Audrey liczyła, że uspokoi Loreline. Widząc, że kobieta nie przestaje nerwowo gadać do siebie, dodała pewniej — Jak tylko wrócą, obiecuję.

Staruszka drgnęła i uniosła wzrok. Ciągle kurczowo trzymała płaszcz, tak jakby ktoś miał jej go zabrać. Wyglądała jak przerażone zwierze, zupełnie nie przypominając siebie sprzed półgodziny.

Audrey niezauważalnie wsadziła serdeczny palec do buzi, oblizując skórę z ostatków krwi. Rana po kluczach była jedną z tych, które wielkością przypominają pestkę słonecznika, a pieką niczym poparzenie trzeciego stopnia. Popatrzyła z żalem na metalowe klucze, nadal trwające w drzwiach. Wieża Eiffle'a lewitowała w powietrzu, nasuwając Audrey błyskotliwe pytanie. Obserwując jak Loreline drżącymi rękami nakłada płaszcz, zaczęła niepewnie.

— Wspominała pani, że mieszka tutaj od pięćdziesięciu lat.— Staruszka podniosła głowę, mrużąc oczy. Znowu wyglądała groźnie. W momencie kiedy Audrey kontynuowała, w tle dało się słyszeć zagłuszony przez deszcz odgłos silnika. — Znała pani Denise Blanc?

Loreline zamarła, rozwierając szeroko usta. Różowa szminka goszcząca na jej wargach wydała się dziesięć razy mocniejsza, kiedy kobieta pobladła.

— Skąd wiesz o Denise?

Audrey oczekiwała, że choć raz to ktoś inny odpowie na jej pytanie. Jednak przeliczyła się.

— Skąd wiesz o Denise Blanc? — powtórzyła Loreline.

Dziewczyna chciała odpowiedzieć, ale na tarasie dało się słyszeć tupanie czyiś stóp. Po chwili w drzwiach stanęła przemoczona Chloe z wielkim uśmiechem na twarzy i Happy Mealem w dłoni.

— Byliśmy w McDonaldzie, a ty nie! — zawołała radośnie, wymachując czerwonym pudełeczkiem. Kilka frytków wylądowało na podłodze, tonąc w kałuży.

Audrey nawet nie miała siły zareagować na te zaczepkę, tocząc wojnę na wzrok z Loreline. Brązowe oczy ociekały głęboką niechęcią, do której amerykanka zdążyła w Millhaven przywyknąć.

— Kto to jest? — zaszczebiotała Chloe, wpatrując się w sąsiadkę. Najwyraźniej dziesięcioletnie dzieci nie potrafią wyczuć napięcia w powietrzu.

— Pani Loreline Mikelsen – odpowiedziała półgębkiem Audrey. — Mieszka naprzeciwko. I właśnie wychodzi.

Chloe zauważyła zgubione frytki, które napęczniały do rozmiarów serdelków. Walczyła przez sekundkę z zamiarem podniesienia ziemniaków i zjedzenia, ale porzuciła ten pomysł. Teraz całą uwagę skupiła na nowo poznanej kobiecie.

— Super! Ten dom wygląda jak zamek. Mogę kiedyś do pani przyjść?

Loreline oderwała wzrok od Audrey i obdarowała Chloe pobłażliwym uśmiechem. Zapięła ostatnie guziki płaszcza, odpowiadając

— Oczywiście skarbeńku.

Audrey rozłożyła ręce. Jeszcze minutę temu Loreline zachowaniem przypominała rozjuszanego byka, a teraz najzwyczajniej w świecie używa potulnego słowa „skarbeniek".

Najstarsza z Couldsonów poczuła się jak ten frytek z podłogi. Nikt nie chciał mieć z nią do czynienia, a jeśli już musiał, to traktował ją z rezerwą. Mogłoby się wydawać, że od momentu przekroczenia szyldu „witamy w Millhaven" ma na szyi blaszaną tabliczkę - jedną z tych, które wiszą na klatkach niebezpiecznych zwierząt w zoo, skutecznie odstraszając ludzi przed bliższym kontaktem.

Loreline kiwnęła Audrey na pożegnanie, pogłaskała Chloe po głowie i wyszła. Na tarasie przywitała się z Couldsonami, taszczącymi ogromne siatki z zakupami. John przystanął zadziwiony, tak zaabsorbowany widokiem kogoś obcego na swoim tarasie, że prawie pozwolił, aby słoik z pulpecikami w sosie pomidorowym wyleciał przez dziurę w reklamówce.

— Ale mamy fajnych sąsiadów!— Chloe wygrzebała z pudełka frytka i z lubością wepchnęła go do buzi.

Audrey obserwowała jak sylwetka Loreline przedziera się przez nawałnice deszczu i znika w bramie domu z czarnymi okiennicami.

— My to mamy szczęście, nie?


Miałam drobną przerwę od Wattpada, która zapewne będzie jeszcze trochę trwała. Jednak wstawiam rozdział, żebyście o mnie nie zapomnieli. Miłego wieczoru ❤ 

PS. Co do rozwoju akcji to apeluję o cierpliwość. Ekstremalna fabuła nie jest moją mocną stroną. Mimo wszystko fajnie, że dotąd dotarliście. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro