V. Zjawa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Dziwnie mi tutaj. Oczywiście nie tęsknię za Paryżem, broń Boże! Po prostu to miasto jest niepokojące. Zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach.

Tom z sąsiedztwa ma młodszego brata, Ruperta. Wczoraj powiedział, że zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Strasznie się o niego boję, ponieważ to naprawdę słodki chłopaczek. Dodatkowo Louanne to przeżywa, bo lubi się z nim bawić. Dzisiaj wieczorem pójdziemy go poszukać, nie mogę siedzieć z założonymi rękami."

"Mija dokładnie tydzień od zniknięcia Ruperta. Chłopiec jakby rozpłynął się w powietrzu. Moje serce pęka kiedy widzę rozpacz jego mamy. Szeryf Colin robi co może, ale na razie nie trafił na żadną poszlakę. Razem z Tomem szukamy go na własną rękę. Pomaga nam jeszcze Lisa, dziewczyna ze szkoły. To naprawdę miły gest z jej strony"

"Znaleźli Ruperta. A raczej jego ciało. To nie było zwykłe zniknięcie – ktoś dowiązał mu do szyi kamień i po prostu porzucił w wodzie. Aż mnie ciarki przechodzą. Całe miasto poszukuje winnego. To musi być prawdziwa bestia, bo kto normalny zabija niewinne dzieci? Mama niepokoi się o bezpieczeństwo Louanne, ale tata ją uspokaja. Moim zdaniem powinniśmy bardzo uważać."

"Burmistrz w przemówieniu obarczył podejrzeniem parę Rosjanów – Siergieja i Svetlane. Nie powinien tego robić.  Może i są trochę dziwaczni, kaleczą angielski i mieszkają tu od stosunkowo krótkiego czasu, jednak to nie argumenty przemawiające za ich winą. Niestety, mieszkańcy szybko łyknęli haczyk.
Razem z Tomem i Lisą zaczniemy własne dochodzenie. Złapiemy mordercę zanim znowu zaatakuje."

Dzwonek przy drzwiach zabrzmiał tak nagle, że Audrey o mało nie spadła z łóżka. Zawinięta w fałdy koca, do tej pory czuła jak dreszcze przechodzą jej ciało. Popatrzyła z rezerwą na pamiętnik Denise. To co przeczytała wprawiło ją w głęboki niepokój. W Millhaven zamordowano małego chłopca!

— Audrey, zejdź na dół! — Głos Johna przeniknął przez wąską szparę w drzwiach, wypełniając pokój.

Wypełzła spod koca, wcześniej chowając pamiętnik w poszewce poduszki. Wychodząc z pokoju, wolno łączyła fakty. Czy to możliwe, że Tom z opowieści to ojciec Willa? Audrey nie chciała wysnuwać pochopnych wniosków, bo jak wiadomo w Ameryce jest tyle Tomów, co chińczyków w Kanadzie. Stwierdziła, że najzupełniej w świecie podpyta młodego Fielda. Jeśli sprawa rzeczywiście dotyczy Chrząkającego Toma, jego syn będzie o tym wiedział.

— Ktoś do ciebie — powiedział John, kiedy stanęła w połowie schodów..

Ostatnie stopnie pokonała w kilka sekund. W progu drzwi stał Will z Angie. Stężenie uroku prawie rozsadziło przedpokój, kiedy obydwoje wkroczyli do środka.

— Idziemy z Angie do baru O'Reilly. Pomyśleliśmy, że może zechcesz pójść z nami — powiedział Will, a Angie przytaknęła.

Audrey schowała dłonie w kieszeń swojej czerwonej bluzy z Rochester Red Wings i wzruszyła ramionami. Wprawiła się już w nazbyt leniwy nastrój, żeby gdziekolwiek wychodzić. Niestety, Suzie – która nie wiadomo kiedy stanęła obok – była innego zdania. Uśmiechnęła się do obojga, w matczynym umyśle biorąc Willa za przyszłego zięcia.

 — Jasne, że pójdzie z wami.

Suzie zdawała się nie poczuć krzywego spojrzenia córki, bo spokojnym krokiem wróciła do salonu. Audrey stała pośrodku tego wszystkiego, czytając z twarzy Angie jak mocno niezręcznie się czuje. Westchnęła zrezygnowana, ściągając z wieszaka jeansową kurtkę. Na zewnątrz przestało w końcu padać, więc odważyła się nie zabrać parasolki.

— Gdzie jest ten bar? — zapytała, kiedy trójka stanęła na podjeździe. Zignorowała ciekawski wzrok Chloe, która przykleiła się do szyby w salonie i głaskając biednego kota, obserwowała poczynania starszej siostry.

— Ostatni budynek przed ekspresówką. To taki punkt zebrań każdego szanującego się mieszkańca Millhaven — zażartował. — Prowadzi go Sadie O'Reilly, świetna babka.

— Połowa mężczyzn w mieście ją uwielbia — wtrąciła speszona Angie. Zarumieniła się jakoby powiedziała coś niewłaściwego i po chwili umilkła.

Audrey doszła do wniosku, że Dumbrowsky to typ dziewczyn, w których słowniczkach potencjalnych tematów rozmowy istnieje wiele tabu. Zapewne alkohol, papierosy czy nawet seks wywołują u niej naloty niezręcznego kaszlu i próby uniknięcia wątku.

— Dużo przeżyła — dodał Will, zapatrując się na zachmurzone niebo.

Wiatr strącił samotnego liścia z klonu przed nimi, a ten sprowadzony przez grawitację, dołączył do braci na asfalcie. Audrey szturchnęła go butem, ale liść całą powierzchnią przykleił się do podłoża.

— Co masz na myśli? — zagadnęła.

Tak naprawdę chciała od razu zapytać o brata Chrząkającego Toma, jednak spróbowała najpierw rozwinąć konwersację. Kto wie czy nieszczęście Sadie nie będzie pretekstem do nawiązania tematu o zmarłym Rupercie.

— Jak była młoda, zginął jej ojciec. Z dwadzieścia sześć lat temu, jeśli się nie mylę — odpowiedział, przerywając wypowiedź gonitwą myśli. — Ponoć wielka i – co ważne – nierozwiązana zagadka. Mało osób o tym tutaj mówi.

Audrey wyprostowała się. Ojciec Sadie zmarł dwadzieścia sześć lat temu. Kolejna ofiara tego nieszczęsnego okresu czasu. Gryzło ją jedno pytanie; co takiego działo się w Millhaven w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym?

— Nie był pierwszą ofiarą, prawda? — zapytała Audrey, ściszając głos. Jakby jakiś człowiek wyjrzał teraz przez okno, mógłby uznać ich za bandę małych spiskowców. — Ojciec Sadie nie zginął jako pierwszy w tamtym roku.

Angie z Willem popatrzyli na siebie, a potem na Audrey. Dziewczyna poczuła, że nie powinna tego wiedzieć.

— Słyszałaś o tym?

— Czytałam — odparła szybko, wyczuwając dziwne dreszcze na skórze. Pogoda nie sprzyjała rozmowom o zaginięciach, śmieciach i tajemnicach. — Wszystko wam opowiem, ale w barze. Tutaj czuję się co najmniej dziwnie. Jakby każdy nas podsłuchiwał, jeśli wiecie o czym mówię.

Więcej nie poruszyli tematu roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego , gładko schodząc na wątki szkolne.

xxx

Bar O'Reilly stanowił ostatni, jasny punkcik przed gęstym lasem. Dalej były tylko drzewa, między którymi przebiegała jedna z krajowych dróg. Tworzył go prostokątny budynek, pomalowany na ciemny kolor. Nad wejściem wisiał neonowy szyld, którego czerwone linie układały się w nazwisko właścicielki. Drewniana weranda zalana była światłami z wewnątrz i lipnymi kolorowymi lampeczkami. Gdyby Audrey była fanką starych filmów z lat osiemdziesiątych, byłaby skłonna polubić to miejsce. Niestety, wolała KFC w Rochester.

— Bardzo klimatycznie, nie uważasz? — zapytała Angie, kiedy już usiedli w środku.

Couldson w zamyśleniu pokiwała głową. To nie tak, że nie zgadzała się ze stwierdzeniem Angie – ba – nawet na jej sceptycznie nastawionej osobie, wnętrze zrobiło pozytywne wrażenie. Podobały jej się ciemne meble w zestawieniu z czerwienią abażurów lamp, które swawolnie dyndały z sufitu. Po prostu wzrokiem szukała Sady O'Reilly, która zapewne obsługiwała stałych klientów za barem.

Bar mieścił się w centrum całego pomieszczenia, dzieląc je na połowy. Miejscom po lewej stronie towarzyszyły okna, wychodzące wprost na zaciemniony zagajnik. (Audrey niezauważalnie zasunęła krwistoczerwone firanki, ponieważ mocno niepokoił ją ten widok). Natomiast siedziska po prawej stronie cieszyły się o wiele większą popularnością; stoły oblegali mężczyźni z papierosami w dłoniach i obowiązkowo - szklankami brunatnej whiskey.

— Jesteście głodne? — zapytał szarmancko Will, oglądając laminowane menu.

Audrey nie musiała zawieszać na nim wzroku, by stwierdzić, że nikt nie przychodzi tu jeść. Menu głównie składało się z wielopoziomowej prezentacji alkoholi.

— Nie, dziękuję. — Angie pokręciła głową, kładąc wypolerowane dłonie na blat. Wystukiwała brzoskwiniowymi paznokciami rytm piosenki, która akurat leciała z głośników. Audrey kojarzyła ją z filmów, które John nagminnie oglądał.

—Ja również.

Will położył kartę ponownie na blat. Patrzył się na dziewczyny w milczeniu, tylko czekając aż któraś poruszy ustalony temat.

— Która to Sadie? — przerwała Audrey.

Bar obsługiwały dwie kobiety. Pierwsza z nich wyglądała jak żywcem wyciągnięta z bawarskich nizin; blond włosy spięte w dwa, długie warkocze i kwadratowy podbródek, który przemawiał za niemieckim pochodzeniem. Druga kobieta była zdecydowanie masywniejsza; wielkie piersi podskakiwały za każdym ruchem, a pląsająca pupa pochłaniała więcej męskich spojrzeń, aniżeli mecz, który akurat leciał w telewizji. Ogniście rude włosy nadawały jej pazura.

— Ta ruda.

Couldson jeszcze chwilę obserwowała kształtną właścicielkę, a potem wróciła do swoich towarzyszy. Wiedziała na co czekają, dlatego z radością przedłużała tę chwilę, napawając się byciem w centrum uwagi.

— Zanim zacznę, kojarzycie nijaką Denise Blanc? — spytała zagadkowo. Kiedy odpowiedziała jej para kręcących głów, kontynuowała. — Znalazłam jej pamiętnik w domu. Mieszkała w Millhaven dokładnie dwadzieścia sześć lat temu. Akurat wtedy, kiedy różne dziwne rzeczy miały miejsce, prawda? — Popatrzyła na nich, a energia wypływała z jej niebieskich oczu, powoli udzielając się Willowi. — Pani Mikelsen umarł mąż, Henry. Wspominaliście, że Sadie ojciec również nie dożył dziewięćdziesiątego. Czy to nie jest dziwne? Dodatkowo przeczytałam w jej pamiętniku, że zabito chłopca. Miał na imię Rupert.

Popatrzyła na młodego Fielda, który zaraz podskoczył w boksie i uniósł do góry palec.

— Brat ojca!

Audrey w duchu przyznała sobie Order Młodego Sherlocka Holmesa.

— Opowiadał mi o nim. Rzadko to robi, bo cała sprawa niezwykle go drażni — wyjaśnił Will, żywo gestykulując. — Skazanym za morderstwo nigdy nie pokazano rzeczowych argumentów, czyli nie wiadomo czy zabójca rzeczywiście został ukarany. Trudno tu mówić dzisiaj o jego smutku, chociaż zaiste, że sprawa nieraz spędziła mu sen z powiek.

— Obwiniono rodziców Dymitra Dobrovego. — Audrey stuknęła kciukiem w menu, przesuwając je na wschód. — Denise pisała, że tylko dlatego, iż byli cudzoziemcami i nikt ich nie lubił.

— Chyba nie myślicie, że... ten zabójca jeszcze żyje? — wtrąciła przerażona Angie, naciągając rękawy pomarańczowego golfa na dłonie.

Will spojrzał na nią i z dykcją godną rasowego aktora z Hollywood, szepnął.

— Kto wie.

Angie przygryzła niezadowolona wargę i jakby głębiej siadła w fotelu. Nieznacznie odsunęła się od szyby, z niepokojem obserwując tańczące na wietrze gałęzie.

— A co jeśli to nie jedyne ofiary? — Dumbrowsky zniżyła głos, bo zaczynała piszczeć. — Oczywiście przyjmując, że śmierć pana Henry'ego i ojca Sadie to nie były wypadki. Może zginął ktoś jeszcze?

— Właśnie! Czy ta... Denise? Denise. Czy ona pisała coś więcej?

Audrey rozłożyła ręce, wydymając wargi. Jak miała im powiedzieć, że gdyby nie ich wizyta, jeszcze dzisiaj skończyłaby czytać pamiętnik, poznając odpowiedź na to pytanie.

— Doszłam tylko do śmierci Ruperta —  przyznała się. Teraz było jej co najmniej głupio, że już pierwszego dnia nie prześledziła całości zapisków Blanc, pozwalając im zniknąć na jakiś czas. — Miałam pewne... problemy. 

Will westchnął z zawodem, a Angie pokiwała w zamyśleniu głową.

Natało milczenie. Mężczyźni po prawej stronie zawyli dziko, kiedy któraś drużyna w telewizorze zdobyła punkt. Audrey popatrzyła od niechcenia w tamtą stronę.

— Lubisz futbol? — zagadnął Will, przerywając mroczny temat. Kiedy zaprzeczyła, zeskanował od góry do dołu jej bluzę, obdarowując materiałowego kurczaka uśmiechem. — Rochester Red Wings... W takim razie baseball?

Rozciągnęła usta w grymasie, myśląc nad odpowiedzią. Nie była fanką absolutnie żadnego sportu, który zakładał przejście z punktu A do punktu B. Wolała pozostawać wierna mniej wymagającym rzeczom, takim jak oglądanie sitcomów, słuchanie Eda Sheerana i leżenie w łóżku.

— Niespecjalnie — mruknęła, chowając kurczaka pod blatem. Zza linii stołu wystawała tylko czerwona czapeczka i koniec drewnianej pały. — Noszę tę bluzę, bo w Rochester każdy ją nosił.

Will skinął głową, a Audrey stwierdziła, iż chłopak też nie wygląda na zapalonego fana jakiegokolwiek sportu. Prędzej komputera, puszczania latawców i oglądania mądrych filmów, z serii tych, które Audrey nigdy nie zainteresują.

 — Will, może zapytasz mamy odnośnie roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego? — wtrąciła nagle Angie. Wyglądało na to, że podczas krótkiej konwersacji zawiązanej między Fieldem, a Couldson, zdążyła przemyśleć sprawę nieszczęsnego końca lat osiemdziesiątych. — Musi coś wiedzieć, miała koło szesnastu lat. Mój tatko mieszkał jeszcze wtedy w Warszawie, także on nie wie nic.

Will zmarszczył czoło, opierając brodę na złączonych dłoniach. Nie przypominał entuzjasty tego pomysłu, a wręcz pachniał wyraźną odmową. Audrey na jego miejscu również nie miałaby ochoty rozmawiać z Elisabeth, jednak to w końcu jego matka. Jakkolwiek surowa by nie była.

— Nie lubi tego tematu i wątpię, żeby rzuciła trochę światła na sprawę. — Wzruszył ramionami, poprawiając brązową falę na swoich włosach. Ułożenie czegoś takiego kosztowało wiele wysiłku, za co Audrey składała niemy hołd. — Jednak spróbować zawsze mogę. Nie mamy nic do stracenia. Jak coś jest jeszcze ojciec. W końcu też musi co-nieco wiedzieć.

Audrey już od dłuższego czasu przygotowywała w głowie plan. Mało misterny, bez większego szału i przede wszystkim - mocno przewidywalny. Jednak zakładał szczytny cel, który sprowadzi ponowne szczęście na nią, na tę rodzinę, a nawet na panią Mikelsen. Wystarczyło tylko zebrać odpowiednio dużo dowodów, przemawiających za jak najszybszą wyprowadzką z Millhaven. Jeżeli Suzie i Johna Couldsonów nie przekona seria morderstw mająca miejsce dwadzieścia sześć lat temu oraz fakt, że zabójca prawdopodobnie nadal hasa sobie na wolności, to Audrey przeprowadzi się do babci. Ot stanowcze posunięcie, ale w tym wypadku trzeba sięgać ostateczności – nawet jeśli oznacza to mieszkanie w lodowej krypcie i chodzenie co dwa dni do kościoła.

— Z jednej strony cała ta historia mrozi mi krew w żyłach, bo naprawdę trudno mi dopuścić do świadomości, że w naszym mieście działy się takie chore rzeczy — uznała Angie, zataczając ręką malutki okrąg. Potem nachyliła się nad stół, a szmaragd jej oczu pogłębił kolor. — Z drugiej, im więcej o tym rozmawiamy, tym bardziej mnie to wciąga — powróciła do wcześniejszej pozycji, uśmiechając się lekko. Włożyła włosy za ucho, odsłaniając kolczyki. — Trochę jak w książkach Kinga... Chociaż... Nie, złe porównanie.

Najdłuższe zdanie jakie do tej pory wypowiedziała Angie, idealnie obrazowało funkcjonowanie szemranych i z lekka przerażających historii. Akcja – reakcja. Im mroczniejsza opowieść, tym więcej słuchaczy.

—Dlaczego złe? — zainteresował się Will.

— Bo tam wszyscy umierają.— Rozłożyła ręce. — Zazwyczaj.

xxx

Audrey przymknęła drzwi swojego pokoju, uprzednio z impetem wyrzucając kota. To złośliwe zwierze ochrzciło jej łóżko mianem legowiska, nie zapominając zostawiać na materiałowej narzucie szarych kłaczków.

Odłożywszy telefon na szafkę nocną, zapaliła lampkę. Światło rzucało niepokojąco duże cienie na ścianę. Wyjęła spod poszewki brązowy notesik, układając go na kolanach. Szybko odnalazła zdjęcie rodzeństwa, które traktowała jako zakładkę. Kolejny wpis datowany był na ostatni dzień października.

"W nocy zmarł burmistrz. Ja... Ja się coraz bardziej boję. Wszystko wskazuje na to, że za morderstwem Ruperta rzeczywiście stoi Siergiej i Svetlana. Tak mówi ojciec, a wiadomo, że zazwyczaj ma rację. Nastroje w mieście ulegają pogorszeniu, czemu specjalnie  się nie dziwię. Całe popołudnia spędzam z Liz i Tomem – razem czujemy się jakoś bezpieczniej. Mamie nie podoba się postawa Toma, bo jak twierdzi „za bardzo myszkuje i wciska nos w nie swoje sprawy". To nie jego wina, że chce znaleźć mordercę. Z resztą – każdy chce. Ludzie lubią spać spokojnie."

Audrey wyjrzała znad okładki, zastanawiając się kto rządzi dzisiejszym Millhaven. Podczas drogi do szkoły, wielokrotnie miała monumentalny budynek ratusza, który wydawał się niewłaściwie duży jak na tak małe miasto. Postanowiła zapytać Willa przy najbliższej okazji. Wcześniej takie rzeczy z oczywistych powodów nawet ją nie interesowały. Prędzej wolałaby przeczytać cały skład szamponu Chloe, niż grzebać w nazwiskach Rady Millhaven.

"Nie wierzę! Żona burmistrza, Lucy, publicznie ogłosiła, że zamierza się pobrać z niejakim Davem. Nie znam gościa, ale Liz mówi, że to taki miejscowy casanova ( podobno nieziemsko przystojny, jednak w tym momencie głupio o takich sprawach pisać ) i podejrzewa, że od roku Lucy z Davem ma romans. Nie mam pojęcia skąd ona wytrzepuje takie domniemania, ale jestem oburzona. Dopiero co zginął jej mąż!

A co jeśli to nie Dobrovy z żoną? Co jeśli Lucy wykorzystała ogólne zamieszanie w związku z małym Rupertem i przygotowała z kochankiem spisek, zakładający śmierć burmistrza? Tom już zaczął węszyć, a ja z miłą chęcią mu pomogę. Trzeba zakończyć ten nienormalny ciąg wydarzeń."

Dziewczyna uniosła brew do góry, komentując zachowanie Lucy przeciągłym jęknięciem. Jakby babcia Couldson to przeczytała, to chyba padłaby na zawał, pomyślała.

"W mieście trwa istna panika. Lucy została wybrana jako przewodniczący miejskiej rady, a wielu podejrzewa, że po ślubie na miejsce burmistrza wlezie Dave. Nie mam pojęcia jak dokładnie działa demokracja, ale chyba nie tak."

"Jedyną osobą zachowującą zimną krew jest Henry, mąż pani Mikelsen z naprzeciwka. Doprawdy, uchylam czoła przed nim. W tych czasach najodważniejsi kapitulują, a on potrafi zapanować nad szalejącym tłumem. Mógłby zostać burmistrzem."

Pojawienie się imienia Henry, wywołało u Audrey nieprzyjemne dreszcze. Nadal nie mogła zapomnieć przerażenia Loreline, wieńczonego szalonymi podszeptami w stronę zmarłego męża.

"Ogłoszono datę wesela. Lucy z Davem pobiorą się pod koniec miesiąca. Dosyć szybko, ale fotel burmistrza stygnie... tak sądzę. Nie przeżywałam nigdy  żałoby, ale nie wygląda na to, żeby Lucy ją miała. Chyba, że w Kanadzie panują inne obyczaje niż w Francji, nie wiem. Tak czy inaczej – pół miasta myśli o mordercy, a pół o uroczystości Lucy."

"Tom poprosił mnie, żebym została jego osobą towarzyszącą na weselu. To bardzo miłe z jego strony, ale nie jestem pewna czy chcę się bawić, kiedy wokół tyle krzywd. Z drugiej strony będziemy mogli kontynuować śledztwo, bo gdzie będzie najwięcej podejrzanych jak nie na weselu Lucy? ( zakładając, że morderca pochodzi z Millhaven )"

Audrey  przewróciła kartkę, lekko śliniąc palec. Wesele wypadało na początku listopada, co bardzo ją zdziwiło. Nikt normalny nie urządza ślubnych potańcówek, gdy pogoda na zewnątrz przypomina boską farsę.

"Uroczystość wesela przyćmiła kolejna śmierć... Ja już tego nie wytrzymam. To miasto coraz mocniej mnie przeraża, a ilość zamordowanych ludzi z nocy na noc wzrasta. Ofiarą został pan Henry. Podążał na zabawę, ale w drodze dorwało go to COŚ. Biedna Loreline, ponoć głęboko przeżywa stratę męża – w zupełnym przeciwieństwie do Lucy, która spokojnie osiadła w miejskiej rezydencji. Serce mi pęka na myśl, że już więcej nie ujrzę tego serdecznego mężczyzny, któremu nawet w najciemniejszych czasach, uśmiech nie schodził z ust. Miasto znowu obróciło się przeciwko Siergiejom, a Lucy biernie przypatruje się izolacji tej rodziny ze społeczeństwa. Przecież oni mają siedemnastoletniego syna! Prawie mój rocznik, nawet nie chce sobie wyobrażać co ten chłopiec przeżywa."

Zimne powietrze nikomu nieznanymi zakamarkami, dopadło do spiętego ciała Audrey. Lodowy dreszcz partiami atakował jej ciało, a ona coraz bardziej czuła się jak bohaterka nieprawdopodobnie realnego horroru. A nie lubiła horrorów tak samo mocno, jak filmów z lat dziewięćdziesiątych.

"Ludzie szukają światełka w te mroczne dni, a daje go im bar O'Reilly. Czują się bezpiecznie w czterech ścianach pana Harry'ego – w końcu w grupie siła. Popołudniami na ulicach widać ciągłe pielgrzymki w stronę jego gospody. Sama lubię tam przychodzić, ale ostatnio wolę zostać w domu. Coś dziwnego dzieje się z Louanne. Zaczęła podejrzanie rzadko mówić, chowa się całymi dniami po kątach i obdarowuje każdego dzikim wzrokiem. Jak rano wychodziłam z łazienki, mogłabym przysiąc, że syknęła na mnie! Powoli każdego z nas pożera szaleństwo."

Kolejne zdania w pamiętniku wydawały się setki razy poprawiane i zmieniane. W końcu na kolejnej stronie dało się odczytać datę piętnastego lutego.

"To już robi się nienormalne... Ciężko mi o tym pisać... Harry nie żyje. To jest coraz bliżej, boję się."

Pismo niebezpiecznie chwiało się na prawo, w żadnym stopniu nie przypominając kaligrafii z pierwszego wpisu. Trzy kropki stawiane były z taką mocą, że przebijały na drugą stronę.

"Boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się, boję się"

Wzrok Audrey wodził po bełkocie Denise, a palce nieznacznie ścisnęły okładkę. Lodowaty dreszcz wzmocnił atak, poszerzając zakres swoich możliwości. Kolejne zdania wydawały się pisane na kolanie, tak jakby Denise miała na to mało czasu.

"Ona wie, że ja wiem. Obserwuje mnie. Przychodzi tutaj i siada na krześle. Patrzy się. Czeka na mnie, ale mnie nie dostanie."

Cienie na ścianie wydały się mieć oczy i uszy. Tańczyły zadowolone po karmelowej tapecie, skradając się do posłania Audrey

"Nie zmrużyłam oka od tygodnia. W nocy czuje jak dotyka mojego ciała. Udaję, że śpię. Ale ona wie, że kłamię. Ona wie wszystko."

Wyrwana kartka.

"Zwariuję. Zwariuję. To ponad moje siły. Chcę do Francji. Chcę do domu."

Zamazana lwia część strony. Ostatnie słowa nie wyszły spod pióra Denise, tego Audrey była pewna. Otaczał je mur bohomazów, niepokojących rysunków i wykrzykników. Ktoś bardzo chciał zwrócić na nie uwagę.

"Wygrała."

Cienie ze ściany otworzyły okno, a do pokoju wleciał chłodny wiatr. Firanki jak zwariowane, poczęły wirować wokół własnej osi, zrzucając z biurka przybornik. Ołówki wysypały się na podłogę, grzechocząc niepoprawnie głośno. Audrey zatrzasnęła pamiętnik i rzuciła się do rozchylonego skrzydła, o mało nie doświadczając palpitacji serca.

Wtedy zauważyła, że w tafli szkła nie odbija się tylko jej, wystraszone oblicze. Tuż obok ujrzała młodą dziewczynę, której szczupłą twarz asekurowały brązowe fale. Rozchyliła trupioblade usta, szepcząc coś zupełnie niezrozumiałego.

Audrey rozszerzyła oczy, powstrzymując się przed krzykiem, który uwiązł jej gardle. Momentalnie spojrzała za siebie, jednakże pokój był... pusty. Żadnej dziewczyny, żadnych białych warg, żadnych czekoladowych włosów. Tylko krzesło, na którym leżał kot. Wlepił w nią bursztynowe spojrzenie, pełne czystej dezaprobaty.

Dygocąc na całym ciele, otworzyła drzwi i wyrzuciła ścierściucha na zbity pyszczek. Patrząc na ciemny korytarz poczuła coś na kształt deja vu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro