X. Świt

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Atmosfera w peugeocie była ciężka. Trudno znaleźć konkretną przyczynę dlaczego powrót do Millhaven odbywał się w całkowitym milczeniu. Nie dlatego, że była ona zagadką. Po prostu powodów było niezwykle wiele.

Fiasko wyprawy, przygnębiająca pogoda, niezręczne napięcie pomiędzy Dario, a Audrey oraz sam fakt, że za kilka godzin miną granicę swojego miasta. Nikt nie chciał wracać. Oczywiście żadne tego nie powiedziało, ale nie musieli. Było to widać w ich oczach.

Will od kilku godzin spał w najlepsze, budząc się tylko po to, aby poprawić jeansową kurtkę, którą zarzucił Angie na ramiona. Sama dziewczyna oparła głowę na szybie, snując wzrokiem po krajobrazie z asfaltu i kurzu. Audrey widziała jak oboje złączyli dłonie w uścisku, nieumiejętnie schowanym pod płachtą jeansu. Było to na swój sposób słodkie, ale też kiczowate. Zbyt oczywiste.

Dario prowadził ze szczęką zaciśniętą tak mocno, że mógłby połamać sobie trzonowce. Kierownice trzymał sztywno i wydawałoby się, że skupia spojrzenie na trasie, gdyby nie to, że czasem uciekało ono w stronę Audrey. Couldson nie była dłużna - z resztą, od poranka to była ich jedyna forma komunikacji. Nie uszło to uwadze Willa, jednak niczego nie skomentował. Wszystko pozostawiał w strefie swoich domysłów.

— O, wesołe miasteczko — zauważyła Angie unosząc leciutko głowę. Popatrzyła przez szybę na kolorowy lunapark, a jej twarz rozjaśnił znajomy uśmiech.

— Mogę cię tu wyrzucić, Dumbrowsky — zaproponował nieprzyjemnie Dario, po czym docisnął gazu, wymijając tym samym zabłąkanego seata.

Audrey wymieniła szybkie spojrzenie z kierowcą wyprzedzanego samochodu, dochodząc do wniosku, że oschłość chłopaka zaczęła ją irytować. Fakt, Angie zasłynęła w tym towarzystwie z rzucania zdań bez znaczenia, jednak nikogo tym zabiegiem nie krzywdziła. Couldson zdążyła się do tego przyzwyczaić, a nawet w pewien sposób akceptować.

— Daruj sobie ten miły ton głosu. Z resztą od ostatnich godzin czuję się jak na pogrzebie. Mnie wyrzuć — rzekła twardo Audrey.

Dario zwolnił, pozwalając, aby seat ponownie wyszedł na prowadzenie. Popatrzył na nią, marszcząc czoło.

— Od kiedy zostałaś obrońcą życiowych sierot?

— Nie twój biznes. Chcę wysiąść.

Napięcie wzrosło na tyle, że obudziło zaspanego Willa. Uniósł prawą powiekę, oceniając czy pora interweniować czy poczekać na rozwój sytuacji. Wybrał opcję drugą.

— Przykro mi, ale nie będę spełniał twoich zachcianek. Już zbyt długo brałem udział w tej farsie, wracam do domu.

Chłopak dla potwierdzenia nacisnął pedał. Kolejne spotkanie wzrokiem z kierowcą seata, po czym Audrey oburzona podniosła głos.

— Ja nie mam zamiaru tam wracać. Wysadź mnie. To nie jest już prośba.

— Rozkazujesz mi?

Angie przestała leżeć na szybie, zaniepokojona wojną, którą niechcący rozpętała. Usiadła prosto, wodząc wzrokiem pełnym winy od jednej strony, do drugiej.

— Tak.

— Wydaję mi się, że jednak coś ci się pomyliło.

Audrey zacisnęła pięści, w środku prawie się gotując. Nie wiedziała dlaczego tak bardzo zapragnęła wizyty w lunaparku; być może strach przed Millhaven zmuszał ją do podejmowania tak ekscentrycznych i dziecinnych decyzji.

— Jeśli się nie zatrzymasz, to wyskoczę.

Tym razem Angie zbladła, niemo prosząc Willa, aby zakończył kłótnie. Field pozostawał jednak obojętny.

— Droga wolna. Skacz.

Nikt nie spodziewał się, że dziewczyna naprawdę to zrobi. Dopiero gdy do wnętrza samochodu wleciało zimne powietrze, a na panelu kontrolnym zaczęła migać czerwona dioda, informująca kierowce o niedomkniętych drzwiach, zaskoczony Dario zwolnił, Angie pisnęła, a Will wytrzeszczył z niedowierzeniem oczy. Ganavan szybko złapał Audrey za ramię, trzymając lewą dłonią kierownicę. Peugeot zjechał niebezpiecznie na bok, o mało nie rysując żelaznych barierek. W końcu się zatrzymał, a jedynym odgłosem w jego wnętrzu był przyśpieszony oddech Audrey, wymieszany z wysokimi dźwiękami alarmu.

Seat znowu ich wyprzedził, a jego właściciel tym razem popatrzył na nich jak na niespełna rozumu. Pogroził pięścią i kręcąc głową, zjechał w boczną uliczkę. Na trasie zostali sami.

— Oszalałaś?! — Dario uderzył dłońmi o kierownice, a po jego twarzy można było wyczytać, że mówił to na poważnie. — Wiesz co mogłaś zrobić? Kurwa, dziewczyno. Nie jesteś sama w tym aucie!

— Było dać mi wysiąść — wyjąkała Audrey, nadal zaskoczona swoim szalonym czynem.

— Jesteś kretynką.

— Jednak nie przeszkodziło ci to w przespaniu się ze mną.

Nie istnieje coś takiego jak stopniowanie ciszy, jednak w tym momencie spadła ona o kilka poziomów niżej niż na początku podróży. Nawet dioda zamilkła, pozostawiając grupę w lodowatej atmosferze, godnej prawdziwego dramatu.

Will kaszlnął tubalnie, próbując załagodzić sytuację. Żałował, że jednak nie postanowił interweniować. Być może uchroniłby ich wszystkich od zawału serca, który zmuszeni zostali przejść.

- W takim wypadku apeluję o postój - powiedział spokojnie, oceniając stan obojga. A był pewny, że mogliby zaraz się pobić. Dario wyglądał jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody; sparaliżowało go, a twarz przeciął grymas. Natomiast Audrey spoglądała na niego złośliwie, dumna jak mała dziewczynka, która dopięła swojego i po sklepowej awanturze, dostała wymarzonego cukierka. - Coś nam się po ostatnich dniach należy. Być może lunapark brzmi jak przesada, jednak odrobina zabawy nikomu nie zaszkodzi.

— Zawsze lubiłam te samochodziki — wtrąciła Angie.

— Mam nadzieję, że polubisz autostop, bo właśnie w tym momencie kończę z wami współpracę - odparł w końcu Dario, odwracając się w stronę Fielda i Dumbrowsky. — Idźcie do wesołego miasteczka, droga wolna. Pozdrówcie ode mnie maszynistów.

— Tak zrobimy — odpowiedziała Audrey, zabierając swoją torbę i wychodząc z samochodu. Zachowując honor, przeszła tuż przed maską peugeota uśmiechając się karykaturalnie do Dario i machając mu na pożegnanie.

Nie słyszała o czym rozmawiają jej towarzysze. Mogła tylko obserwować przez wielką szybę, jak Ganavan gestykuluje energicznie, wskazując na nią ramieniem. Domyślała się, że Will chce go uspokoić, jednak ona już postanowiła - nie wejdzie do tego auta. Będą musieli jechać bez niej.

Wtem kolejne drzwi zostały otworzone, a do Audrey dołączyła Angie. Najwyraźniej wzięła sobie za punkt ponieść konsekwencję swojego wyrwanego z kontekstu zdania. Nałożyła czapeczkę na głowę, unikając spojrzenia Dario.

— W sumie wesołe miasteczko to fajny pomysł — powiedziała cicho, przestępując z nogi na nogę. — Gdyby nie to, że atmosfera w samochodzie była grobowa, myślę, że chłopcom też by się spodobał.

— Zaiste.

Wkrótce i Will pojawił się obok nich, zrezygnowany i lekko wytrącony z równowagi. Nie odezwał się do żadnej, obserwując jak Dario odpala auto i wjeżdża na z powrotem na drogę. W końcu peugeot stał się tylko czarnym cieniem wśród gór asfaltu, aż w końcu funkcjonował jako wspomnienie. Pozostał po nim tylko cytrynowy zapach, który ciągle gryzł Audrey w nos.

— Przepraszam, że jesteśmy w takiej słabej sytuacji. — Audrey poprawiła spodnie, podciągając je do pępka. Nałożyła welurową kurtkę na ramiona, zasuwając ją do połowy. Ani Angie, ani Will nie drgnęli choćby o centymetr. — Nie mogłam go już znieść.

Zapadło milczenie, przerwane przez dźwięk silnika. Czerwony ford śmignął obok nich, pozostawiając nieprzyjemny dźwięk w uszach.

Wyglądali jak trupa teatralna, która w swoim repertuarze ma tyko dramaty.

Audrey schowała twarz w dłoniach, bo nagle - bez żadnego powodu - zachciało jej się parsknąć niepohamowanym śmiechem. Ot tak. Zauważyła to Angie, która zachichotała uroczo, poddając ocenie całą tę komiczną sytuację.

Field również się trochę rozpromienił, choć Audrey nie wiedziała czy to zasługa słodkości Angie czy słońca, które postanowiło wyjrzeć zza chmur i paść prosto na jego piegowatą twarz. We trójkę popatrzyli na rysujące się przed nimi miasto z żelaza i kolorowych światełek. Gdzieś usłyszeli podniecony pisk ludzi, którzy właśnie zjeżdżali wzdłuż najwyższego rollercoastera.

— Chyba nie mamy wyjścia — orzekła pociesznie Angie — Pójdziemy na samochodziki, prawda?

Tym razem każdy z nich się zaśmiał, a napięta atmosfera zniknęła. A gdy już zaczęli się tak cieszyć, nie mogli przestać. W rezultacie stali na trawniku w kompletnie nieznanej lokalizacji, strudzeni i zrezygnowani, ale radośni. Wyglądali jak ekipa, której udało się uciec ze szpitala psychiatrycznego. Audrey popatrzyła na nich kątem oka. Już któryś raz z rzędu pomyślała, że Millhaven postawiło na jej życiowej drodze bardzo wartościowych ludzi.

Między systematycznymi salwami wesołości obserwowała swoich znajomych; jak Angie łapie się za brzuch, a z jej oczu znika ostatnio nieodłączne zrezygnowanie; Fielda, który kręcił głową raz w lewo, raz w prawo, a przydługa grzywka podążała wraz z nią. Za chwilę z piskiem opon minął ich kolejny samochód, dodając tylko następny, bliżej niezidentyfikowany, powód do śmiechu.

Nim się uspokoili, Will zapytał

— Boże, Audrey. Czy ty naprawdę z nim spałaś?

Dziewczyna pociągnęła nosem, ocierając łzy z obu policzków. Strzepnęła słoną wodę na kurtkę, próbując okiełznać rozbawienie. A wyszło jej to dosyć szybko, zważywszy na temat, który poruszył chłopak.

— Nie oceniaj — mruknęła w swojej obronie — Każdy mówił, że nie dożyjemy ranka. Desperacja robi swoje.

Chłopak pokręcił głową, a na policzki Angie wstąpiły dwa rumieńce, które jednak nie przeszkodziły w skomentowaniu wypowiedzi Audrey cichym prychnięciem.

— To co, samochodziki? — Will stanął na skraju trawnika, oglądając się na boki.

— Samochodziki, Will. Samochodziki — przytaknęła Couldson.

Angie klasnęła w dłonie, a cała trójka zaraz znalazła się po przeciwnej stronie ulicy.

xxx

Wata cukrowa jakby całkowicie pozbawiła ich zdrowego rozsądku. Byli niewiadomo gdzie, bez transportu, z marnymi resztkami pieniędzy, a na domiar złego nie mieli do kogo zadzwonić - przecież oprócz Dario, o tej wyprawie nikt nie wiedział. Jednak nie przejmowali się tym w żadnym stopniu - z lekkim sercem wydali ostatnie dolary na dom strachów, odbierając od biletowego trzy różowe kartoniki.

- Moi drodzy ostatnia atrakcja - zakomunikowała Audrey, wręczając każdemu z nich kawałek plastiku. Angie oblizała patyczek z resztek kolorowego cukru i pokiwała głową. Wydawała się kompletnie zapomnieć, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jej ojczulek dowie się o całym przedsięwzięciu. - Dom strachów wydaje się mało odpowiednią przejażdżką w świetle ostatnich wydarzeń, ale to jedyne na co nas stać.

— Co może być straszniejsze niż nasze życia? — zapytał pesymistycznie Will.

— Loreline — stwierdziła Audrey.

Momentalnie mina każdego z nich zrzedła, a dziewczyna zaraz pożałowała swojej odpowiedzi. W jedną sekundę widmo Denise stało się o wiele wyraźniejsze, a zmierzch nierozwiązanej zagadki, wysnuł się zza najbliższej karuzeli. Angie wrzuciła niedokończoną watę do kosza, spuszczając wzrok na trawę.

— To jak, idziemy? — zapytała grzecznie.

Odpowiedziało jej wzruszenie ramionami i ciche przytaknięcia. Za chwile stali na aluminiowych schodach, prowadzących prosto do malutkich wagoników, na których wyrysowano powykrzywiane twarze potworów.

— Eh, Chloe przebija każdą z tych postaci — dodała żartobliwie Audrey, próbując ratować swoją pozycję po ostatniej wtopie.

Wagony były dwuosobowe, dlatego szybko okazało się, że Couldson będzie siedzieć sama. Początkowo Will zgłosił się na ochotnika podróży w samotności, jednak Audrey machnęła ręką i bez słowa wpakowała się na plastikowe siedzenie, tuż za plecami Angie. Wpatrywał się w nią ogromny wampir, którego rozwarta paszcza skrywała wnętrze całej atrakcji.

Rozłożyła nogi na całej długości i machając zadowolona do Dumbrowsky, złapała metalową barierkę. Chłód przeszedł jej dłonie, ale nie zwróciła na to uwagi. Kolejka delikatnie szarpnęła, a wampir powoli połykał wagoniki, tak że wkrótce Audrey tonęła w całkowitej ciemności. Za nic nie mogła dostrzec swoich znajomych, którzy mieli minutową przewagę.

Została sama.

Towarzyszył jej tylko stukot i cichy warkot, pochodzący ze świata zewnętrznego. Pierwszym straszakiem była płachta materiału, która zwisając z sufitu, inicjowała ducha. Audrey prychnęła rozbawiona, wytrzymując spojrzenie dwóch czerwonych diod zza białego prześcieradła. Budżet wesołego miasteczka musiał być niezwykle niski, gdyż kolejną rzeczą, która powitała gości atrakcji były plastikowe zombie, stojące w rogach ciemnej otchłani. Poruszały niezdarnie mechanicznymi ramionami, wydając z siebie głuche jęki. Audrey od razu skojarzyło się to z chrapaniem babci Couldson. Dziewczyna nawet doszła do wniosku, że gama dźwięków, które tamta potrafi z siebie wydać z łatwością załatwiłyby jej posadę naczelnego dźwiękowca horrorów i przejażdżek za trzy dolary.

Kolejną pomyłką w tym muzeum tandety były gąbkowe nietoperze, które spadały na twarze ludzi bez ostrzeżenia i w naprawdę skrajnych przypadkach, wywoływały pisk.

— Trzymasz się, Audrey? — Gdzieś z ciemności doszło do niej pytanie Fielda.

— Jeszcze tak.

Gdy na horyzoncie zamajaczyła marna replika Samary Morgan, której mechanizm najwyraźniej szwankował, a dziewczynka utknęła gdzieś w połowie wychodzenia ze studni - Audrey nie kryła śmiechu. Poczuła ukłucie współczucia na widok kukły, która zaplątana we własne, czarne kudły, powtarzała swoją kwestię niewyraźnie i tylko do połowy.

— Masz sied... Masz sied... Masz sied... — wołała w przestrzeń, zacinając się jak stara płyta.

Jednak gdy wagonik Audrey zrównał się z robotem, Samara jakby odzyskała dawną sprawność i łypnęła na nią złowieszczym wzrokiem. Biała twarz wykrzywiła się w gniewie, a oczy zaskrzyły dziwnym światłem. Trupie ręce odnalazły drogę ze studni, a trzeszczące nieprzyjemnie ciałko stanęło na atrapowej trawie.

Audrey zamarła, porzucając wcześniejszą radość. Kolejka jakby zwolniła, a Samara utkwiła w niej martwy wzrok. Niezmordowana kukła brnęła ku przerażonej Couldson, a gdy była już na tyle blisko, że można było zobaczyć niebieskie wzroki na jej szpitalnej sukience, rozwarła usta.

— Audrey. Audrey. Audrey.

Blondynka wcisnęła się w głąb siedzeń, nie mogąc uwierzyć jakim cudem maszyna wypluła jej imię. I słowo "wypluła" nie było tu co najmniej przypadkowe. Postać wydawała się brzydzić jej osobą, a co każde powtórzenie na jej twarz wkradał się większy grymas nienawiści.

— Dołącz do nas, Audrey. Chodź do nas. Jesteś już tak blisko... — zachrypiała wywłoka, rozszerzając oczy.

Wtedy Samara przestała być tylko podobizną kultowej postaci z horroru. Biała twarz spoglądała na nią oczami Denise Blanc, a czarne włosy przybrały odcień gorzkiej czekolady. Couldson zamarła, czując jak zimno falami oblewa jej drżące ciało. Nie, nie, nie. To tylko wybryk jej wyobraźni. Francuzki nie ma. Koniec, kropka. 

Ale Blanc parła w jej stronę, tylko udowadniając, że tutaj jest. Audrey nie pojmowała formy tego bytu - była zbyt przerażona by myśleć. Łzy cienkimi strumieniami zalały jej policzki, a Couldson zaczęła łkać. Zamknęła oczy, próbując nie patrzeć na sine usta Denise, które powtarzały jej imię jak mantrę.

— Audrey, Audrey, Audrey. 

Wrzask, który wypełnił tunel był ostatnią rzeczą usłyszaną przez przerażoną dziewczynę.

Potem nastała ciemność, która w tym wypadku była najgorszym koszmarem.

xxx

Obrazy przed jej oczami zmieniały się z prędkością światła. Wydawało jej się, że leży na trawie w lesie, potem czuła świst polnego wiatru w uszach. Za chwilę miała wrażenie, że znowu jest w Rochester. Czuła smród spalin. Trzęsło nią jak na kolejce górskiej i przez niecałą sekundę wystraszyła się, że nadal znajduje się w tunelu. Widmo Denise stało się bardziej realne, a ona zaskomlała cicho. Wiła się jak zdezorientowana zwierzyna, która zaraz padnie ofiarą przyczajonego drapieżnika. Była niezwykle bezbronna. Po raz pierwszy w życiu, opadła z sił. 

— Spokojnie, Audrey. Spokojnie. — Ktoś wyszeptał nad nią, a ciepłe powietrze owiało jej płatek ucha.

Westchnęła zmęczona, opanowując drżenie ciała. Nie otwierała oczu, bo nie miała na to energii. Myślami wróciła do Rochester. Przecież znowu tu była, prawda? Wróciła. Słyszała hałas autostrady; melodię trąbiących aut zmieszaną z przekleństwami kierowców. Uniosła klatkę piersiową, oddychając znacznie lżej. Była w domu. 

Z przyjemnego transu wyrwał ją chrzęst. Tysiące kamieni obijających się o blaszaną powierzchnię. W pewnym momencie dźwięk nabrał systematycznego brzmienia. Przywodził na myśl kroki. Bardzo wolne, ale niezwykle głośne. Jeden, drugi, trzeci. Ktoś do niej szedł. Zacisnęła zęby, a pot ciurkiem spłynął po jej czole. Jakim cudem ją tutaj znalazła? Przecież była w Rochester! Spokojny oddech pozostał tylko miłym wspomnieniem, a jej płuca zaczęły pobierać niekontrolowane hausty. Kark miała sztywny, drgawki wróciły. 

Płakała. Płakała tak mocno, że czuła jak ciężkie są jej łzy. Upadały jedna po drugiej, ginąc gdzieś w okolicy spierzchniętych ust. Chciała pić, o boże, jak bardzo chciało jej się pić. Myśli wypełniły jej umysł, grzęznąc gdzieś po drodze w bagnie. Znowu czuła się jak zaszczute zwierzę, które w głowie ma tylko jedno zadanie - przetrwać. A do tego to pragnienie, palące, nieustające pragnienie, którego nie mogła już znieść. 

Przetrwać.

I znaleźć wodę. 

Gwałtowanie odchyliła głowę, chociaż nie miała pojęcia czy nadal posiadała kontrole nad swoim ciałem. Czyjeś chłodne ręce wędrowały po jej twarzy, finalnie lądując na szyi. Zacisnęły się, a jej zabrakło tlenu. Krztusiła się jak tonący, który brnie na ślepo ku dnu. Wszędzie widziała czerń oceanu, a uszy wypełniał głuchy szum. Próbowała zamachać dłońmi, ale ręce przechodziły przez wodę, która nie stawiała żadnego oporu. Zawsze bała się, że umrze tonąc. Bo w życiu nie było chyba nic gorszego, niż ta niezdatność do oddychania. Płuca stanęły w żywym ogniu, a ona nie mogła nic zrobić by je ugasić. 

Potem przyszła przerwa. 

Ocean zniknął. 

Wstała tak gwałtownie, że zakręciło jej się w głowie. Zdezorientowana rozszerzyła oczy, a pierwsze co doszło do jej przyćmionych zmysłów był mocny zapach. Zapach, który dobrze znała, ale którego nienawidziła. Przywodził na myśl ohydną lemoniadę, którą Chloe poiła całą rodzinę w upalne lata. A oni zmuszeni, by nie robić dziecku przykrości, zaciskali zęby i przełykali te mieszaninę kranówki, cukru, mięty i cytryn. 

Nie wiedziała czy nadal znajduje się w zabójczym amoku, ale dojrzała przyjazną twarz. Była jak światełko w ciemnym tunelu; jak latarnia, która wskazuje zabłąkanemu podróżnikowi drogę do brzegu. Jej umysł zacumował. 

Rozpoznała Willa, który przyglądał jej się z troską. Zużyła całą siłę, aby unieść uschnięte kąciki ust w delikatnym uśmiechu. Chłopak pogładził ją po dłoni i chyba coś powiedział, ale Audrey nie potrafiła wyłapać znaczenia słów. Tak jakby oguchła, a wszystko wokół działo się w slow-motion. Gdy już sądziła, że potrafi trzymać świadomość na wodzy, na twarz padł jej cień. 

Przestała się uśmiechać, obserwując jak blaszany znak "Witamy w Millhaven" szczerzy się do niej rdzą. Rozwarła usta w niemym krzyku, a panika wróciła. Zachlipała jak malutkie, bezbronne dziecko. 

Denise już na nią czekała, och tego była stuprocentowo pewna. Stała na skraju lasu, tuż przy chatce szalonego Dymitra. Jak tylko wejdzie do domu, znowu nawiedzi jej pokój na piętrze, a towarzyszyć jej będą nieodłączni przyjaciele utkani z cieni i samej ciemności. Audrey czuła jak z każdą minutą przybliżała się do zagajnika. Widziała kształt drewnianego domu, który należał do Rosjanina. Chmury przysłoniły niebo, zatapiając dróżkę w półmroku. Zaczęło padać. Krople uderzały w jej twarz, mieszając się ze łzami. Obłoki pluły na nią agresywnie, a Denise tylko stała. Uśmiechała się, bo wiedziała. Ach, ona już wiedziała, że wygrała.

Fala gorąca oblała jej ciało, a Audrey jak oparzona odrzuciła pościel na bok. Nabrała powietrza tak gwałtownie, ża aż rozbolała ją prawa pierś. Jak w amoku dotknęła dłonią swoich rozgrzanych policzków, zastanawiając się czy to wszystko jest realne. Przeczesała włosy, a suche kołtuny utwierdziły ją w przekonaniu, że najprawdopodobniej tak. Słyszała deszcz, który próbował sforsować szybę na końcu pomieszczenia. Nie znała tego pokoju. Nie znała tego zapachu. 

— Jak się czujesz? — Doszedł do niej męski głos, a ona odwróciła głowę w lewą stronę, próbując rozróżnić kształt człowieka wśród drewnianych struktur mebli. — Nieźle nas wystraszyłaś. 

Dario przysiadł na końcu łóżka, a Audrey popatrzyła na niego jak ogłupiała. Skąd on tutaj się wziął? Gdzie są?

— Will do mnie zadzwonił — wytłumaczył spokojnie, poprawiając zmiętą kołdrę. Nie utrzymując z nią kontaktu wzrokowego, położył pościel na swoim miejscu, kontynuując. — Nie odjechałem za daleko, bo i tak zamierzałem po was wrócić. Nawet ja nie jestem na tyle bezduszny, by zostawić bandę kompletnych sierot gdzieś na amerykańskim zadupiu. 

— Odpadłam, prawda? 

Dario uniósł brew, prychając.

— Odpadłaś? To mało powiedziane. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Rzucałaś się po samochodzie z płaczem, krzyczałaś, a najgorsze było jak rozmawiałaś z tą całą Denise. Szaleństwo. Na domiar złego Dumbrowsky rzuciła jakiś tekst o opętanych ludziach i rozważaliśmy czy nie wyrzucić cię po drodze u jakiegoś znajomego egzorcysty. 

Audrey westchnęła, padając z powrotem na górę poduszek. Wlepiła spojrzenie w sufit. A było pełne wątpliwej determinacji, która po dzisiejszych przygodach znacznie osłabła.

— Musimy to rozwiązać. I zakończyć. 

Ganavan popatrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy, który po krótkiej interpretacji, Audrey uznała za gniew. 

— Czy ty siebie słyszysz? Ledwo mi nie fiknęłaś na tylnym siedzeniu. Nie widzisz jak ta historia wpływa na twoją psychikę? — Pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w głupotę Couldson. — To wyraźny znak, że koniec tego psudo-śledztwa. Game over. Było zabawnie, ale sprawy przybrały nieciekawy obrót. Ja odpadam. 

— Dario, czy ty się boisz? — zapytała dziewczyna. Bez kpiny.

Dopiero tutaj, w pustym pokoju pierwszy raz widziała syna burmistrza w stanie głębokiego niepokoju. Nawet będąc w ogólnym szoku, potrafiła dostrzec, że Ganavan notorycznie ogląda się za siebie i zbyt często przełyka ślinę. 

— Słuchaj mnie uważnie - to wymyka się spod kontroli — zaczął niezwykle wolno, jakby bojąc się, że amerykanka znowu odleci do swojej strefy koszmarów — Właśnie się dowiedziałem, że podczas naszej nieobecności zginął szeryf.

— Zginął? — Couldson zatkała usta dłonią — Tak jak mama Willa?

— Nie, Audrey. On nie żyje.


Witam w roku 2019! 

Jestem, wróciłam i obiecuję zostać. Mam nadzieję, że mimo tej długaśnej przerwy, wy też nadal tutaj jesteście. Jeśli tak, podziwiam za cierpliwość i jednocześnie stokrotnie przepraszam. Jesteście wielcy!



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro