XII. Noc

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ściółka leśna, wilgotna i napęczniała po wieczornych ulewach, zamlaskała soczyście, kiedy adidas Audrey wbił się w jej powłokę. Zebrana woda, pochowana wśród butelkowo-zielonego mchu, chlustała przy każdym kroku.

Dziewczyna była wyraźnie zgubiona, a panująca wokół ciemność wcale jej nie pomagała w odnalezieniu drogi. Cienka pidżama stanowiła marną ochronę przed zimowymi podmuchami wiatru, dlatego Couldson sceptycznie doszła do wniosku, że zaraz zapadnie w hipotermię. Bo w końcu ile można błądzić po lesie w takiej temperaturze i wykazywać podstawowe funkcje życiowe?

Zalał ją pot. Piekło ją czoło. A ręce nieustannie drżały.

Upadła na ziemię, mocząc dłonie w błotnistej brei. Jednak nie było to jej największym zmartwieniem. Wyczuła czyjąś obecność, co nie zwiastowało niczego dobrego. Przełknęła ślinę, bojąc się spojrzeć za siebie. W zasadzie, nie musiała - wiedziała kto za nią stoi. Och, tego była absolutnie pewna. Przyśpieszyła oddech, starając się opanować dreszcze strachu i zimna.

Chciała poczuć się bezpieczniej, dlatego zamknęła oczy. Zaczęła szeptać pod nosem liczby; odliczać, aż ten koszmar dobiegnie końca. Aż Denise da jej spokój i wróci tam skąd przyszła.

Po minucie zapach trawy stał się intensywniejszy, a zimno zaatakowało jej mocno zaróżowione policzki. Nadal trwała w pozycji pół-leżącej, opierając ramiona na mokrym podłożu. Rękawy jej koszuli ociekały wodą i zdawały się być trzy razy cięższe. Jednak nie wyczuwała już więcej obecności Denise.

Dziewczyna odeszła.

Audrey bardzo powoli uniosła powieki, orientując się, że wcale nie leży na leśnym podłożu, a od trawy dzieli ją dobre kilka centymetrów śnieżnego puchu. Zmarszczyła brwi, kiedy poranne słońce z całą mocą oświetliło tę żałosną scenerię, jak na złość, zupełnie nie ogrzewając jej zmarzniętego ciała. Wstała, będąc skołowana bardziej, niż świnia prowadzona na ubój. Kręciła się bez pomysłu po terenie, na którym przyszło jej się obudzić i po chwili stwierdziła, że to najzwyczajniejszy park. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że stanowił on własność miasta Millhaven.

Zanim zaczęła wysilać mózg by znaleźć odpowiedź na pytanie skąd do licha się tu wzięła, taktycznie rozejrzała się na boki, zyskując pewność, że żaden miejscowy nie był świadkiem tego niecodziennego zjawiska. Jeszcze tego brakowało, by zamknęli ją w izbie wytrzeźwień, tudzież ośrodku dla psychicznie chorych, gdzie - gwoli ścisłości - musiała przebywać sama śmietanka towarzyska. Być obłąkanym w Millhaven kwalifikuje się pod zupełny inny poziom.

Kichnęła głośno, kiedy w końcu dotarła na główną dróżkę. Nie miała telefonu, ani zegarka, ale stwierdziła, że słońce dopiero wstało. Ciągle nie rozumiała dlaczego tu jest, bo problemów z lunatykowaniem nigdy nie posiadała. Choć kilka lat temu, całkiem dla zabawy, chciała nastraszyć Chloe i udawała, że jest nocnym-zombie, całkiem udanie chodząc po pokoju jako mini wersja Frankensteina. Cóż, po interwencji Johna był to jej pierwszy i ostatni raz.

Odległość z parku do jej ulicy nie była przytłaczająca; co najwyżej czekał ją ośmiominutowy spacer w temperaturze zagrażającej jej życiu. A przecież nie mogła się rozchorować! Dzisiejszego wieczoru czekała ją akcja stulecia, która zakładała włamanie do domu starej Mikelsen. Może jednak to lunatykowanie było znakiem od Boga? Może niebiosa ostrzegały ją przed złamaniem prawa i wkopaniem siebie i Willa w kłopoty?

Kolejne kichnięcie rozdarło okolice, kiedy weszła na puste skrzyżowanie. Sygnalizacja świetlna zatrzymała się na kolorze zielonym, jednak nie przeszkadzało jej to w przejściu przez środek drogi. Minie jeszcze dobra godzina, zanim ktokolwiek użyje tej trasy. I zapewne będzie to John, wyjeżdżający do Kingston.

Zziębnięta, mokra i zdezorientowana dopadła do drzwi własnego domu, praktycznie zawieszając się na klamce. Gdy przekraczała próg, mogłaby przysiąc, że jedno okno sąsiedniego domu jest otwarte. A stamtąd obserwacje prowadziła, czujna Loreline Mikelsen.

— Audrey! — Suzie prawie wyskoczyła z domowych ciapków, kiedy przemoczona dziewczyna wtoczyła się do przedpokoju. Niegdyś beżowa pidżama przybrała kolor pieczonego karmelu. Z aksamitnych nogawek ciurkiem spływała woda, a na prawym kolanie można było dopatrzeć się niestopionego śniegu, który powoli dopełniał swojego przeznaczenia na Couldsonowym holu. — Gdzieś ty była? Jak ty wyglądasz?! John, chodź tutaj, na litość boską!

Audrey bez słowa zdjęła adidasy, dziękując lunatykującej, drugiej sobie, że chociaż o tym pomyślała. Ominęła wzburzoną Suzie, której nawet przez myśl nie przeszło, że dziewczyna wcale nie chciała obudzić się w centrum Millhaven, twarzą utkwioną w zaspie śnieżnej.

— I potem kto zapłaci za leki? Oczywiście, że ja! — lamentowała Suzie, obserwując jak jej córka zostawia za sobą mokre ślady. — Hej, mówię do ciebie! Gdzie ty idziesz?

Audrey westchnęła teatralnie głośno, dokonując imponującego obrotu w połowie schodów. Wykrzywiła twarz, dając znak matce, że średnio ma czas na jakiekolwiek rozmowy, bo stoi na skraju zamarznięcia. Choć w domu było parno, nadal czuła się jak rozbitek Titanica, dryfujący po oceanie.

— Mamo, nie pytaj, bo nie wiem. Chyba lunatykowałam, bo obudziłam się w parku — stwierdziła zgodnie z prawdą, co wcale nie przekonało Suzie. Wręcz przeciwnie - kobieta zaczęła intensywniej nawoływać swojego męża — Pójdę wygooglować przyczyny takich odlotów, dam znać jak coś znajdę. Chociaż moim skromnym zdaniem, odpowiedzią jest Millhaven.

— Od kiedy lunatykujesz? Przecież to ci się nigdy nie zdarzało! — zauważyła, zaplatając ramiona na piersi. Po chwili w korytarzu pojawiła się postać Johna, trzymającego w prawej dłoni pogryziony kubek z malowanym tulipanem. Suzie zwróciła się do męża. — Ta młoda dama, urządza sobie nocne wyprawy! Zobacz jak wygląda!

— Tak mamo, nocne wyprawy z kotem Chloe, bo chyba tylko on jest tutaj na tyle znudzony, żeby wziąć w tym udział.

— Wygląda okropnie, fakt — przyznał John, popijając kawę. Czując na sobie wzrok małżonki, spróbował przybrać trochę mniej obojętny ton głosu. — Co robiłaś na zewnątrz o tak nieciekawej porze?

— Imprezowałam. W Millhaven jest nowy rodzaj zabawy - taniec w śniegu pod gwiazdami. Pokazali mi ją znajomi, których mam tutaj na pęczki.

— Audrey, proszę cię...

— Powiedziałam już, że l-u-n-a-t-y-k-o-w-a-ł-a-m. I nie, nie wiem czemu. Po prostu wstałam rano i nie leżałam w swoim łóżku. Amen.

John zmarszczył brwi, wymieniając spojrzenia z Suzie. Widać było, że odpowiedź córki z lekka go zmartwiła. Oblizał wargi z resztek napoju, zawzięcie nad czymś myśląc.

— Pewnie pijesz za dużo napojów energetyzujących — powiedział w końcu. — Widziałem jak wynosiłaś z pokoju kartony tego śmieciowego picia.

Audrey kiwnęła głową, sprawdzając czy jej dłonie wróciły już do normalnego, zdrowego koloru i przestały przypominać czerwone kikuty.

— Okej, dziękuję za diagnozę, mogę już wrócić do pokoju? Zamarzam.

Nie czekając na reakcję rodziców, przeskoczyła ostatnie stopnie i z impetem wleciała do sypialni. Zrzuciła z siebie przemoczoną koszulę i spodnie, wieszając je na obudowanym drewnem kaloryferze. Przekręciła plastikową gałkę na najwyższy poziom ciepła, porywając przy okazji z biurka gruby sweter.

Schowała się cała pod kołdrą, próbując odzyskać czucie w dolnych partiach ciała. Poruszała nogami raz w górę, raz w dół, bojąc się, że skończy z wiecznym paraliżem stóp. Jakby tego było mało, zaczęła poważnie myśleć nad złym stanem swojej psychiki. Najpierw całkowity odlot w wesołym miasteczku, a teraz nocne wędrówki po mieście. Martwiło ją, co będzie następne. 

W łóżku leżała na tyle długo, by zażegnać jakiekolwiek pozostałości po lodowatej temperaturze i wpuścić kiełkującą ekscytację na myśl, o dzisiejszym przedsięwzięciu. Jeszcze nigdy w życiu nie włamywała się do czyjegoś domu, pomijając zabytkowy garaż Grega z Rochester, gdzie pod polowym łóżkiem, przetrzymywał wszystkie fanty zabrane dzieciakom sąsiadów. Trudno było to jednak porównać z fortecą zwariowanej Mikelsen. Prawdopodobnie czekały ją większe odkrycia, niż parę plastikowych latawców i zużytych piłek baseballowych. 

Nie mogła jednak okryć faktu, że czuła się potwornie zmęczona. W dodatku mięśnie bolały ją jak po długim wycisku na siłowni. Przewróciła się na prawy bok, wlepiając półprzytomne spojrzenie w ścianę. Jeśli miała być użyteczna za parę godzin, potrzebowała naładować baterie. W przeciwnym wypadku, równie dobrze mogła dać sobie spokój. W takim stanie nie wdrapałaby się na uliczny krawężnik. 

xxx

Chociaż ciągłości snu, nie sprzyjało systematycznie pojawiająca się w drzwiach, głowa Suzie, Audrey mogła uznać tę regeneracyjną drzemkę za w miarę udaną. Czuła się o wiele lepiej niż rano, a humor poprawił jej się dwukrotnie, gdy do pokoju wleciała Chloe i zafascynowana wykrzyknęła

— Audrey, CHŁOPAK do ciebie przyszedł! Nie wiedziałam, że masz CHŁOPAKA.  

Dziewczyna leniwie zsunęła się z łóżka, przybierając tajemniczy uśmieszek. Podeszła do drewnianej szafy, nie zapominając wychylić się zza drzwiczek i uprzejmie oznajmić

— Ostatnią rzeczą jaką kiedykolwiek zrobię, będzie dzielenie się z tobą historią mojego życia.

Chloe uniosła brew, hamując swój początkowy entuzjazm. Ścisnęła usta w wąską linię, a w miarę przygotowywania się Audrey do zejścia na dół, jej dziecięca ciekawość rosła. W końcu nie wytrzymała i prawie wisząc na klamce, zapytała konspiracyjnie

— Ale na ślub mnie zaprosisz, prawda? Chyba musisz, bo trzeba zapraszać swoje siostry. 

— Ślub weźmiemy w tajemnicy, na Hawajach. Nikt nie będzie wiedział, nawet babcia - wyszeptała, wciskając się w wygodne spodnie, które miała na sobie podczas nocnej wizyty w miejskim ratuszu. — Wyślemy ci za to pocztówkę. 

Oczy Chloe zaszkliły się od łez gniewu, co zadowoliło Audrey. Nie wiedziała dlaczego czerpała tak ogromną radość z dokuczania siostrze, ale w jakiś sposób, czuła się potem lepiej. Najwidoczniej w ten sposób pozbywała się negatywnych emocji. To znaczy, tak to sobie tłumaczyła. Wykluczała opcje, że jest po prostu wredna i dziecinna, a doprowadzanie Chloe do płaczu to jej cel dnia. 

— Jak zaraz powiem mamie, to nigdzie nie pojedziesz. 

Audrey wywróciła oczami i mijając załzawioną siostrę, pokręciła głową. 

— Dorośnij, Louanne. I przestań tak ciągle ryczeć. 

Następnie zbiegła ze schodów, kompletnie ignorując Suzie, która usilnie próbowała namówić Willa na herbatę i kawałek ciasta ze sklepu. Gdy chłopak bardzo kulturalnie odmówił, nie omieszkała zapewnić, że niezwykle przykro jej słyszeć o fiasku w poszukiwaniu Elisabeth i łączy się w nadziei, że kobieta znajdzie się cała i zdrowa.

Will tylko kiwał głową, choć doskonale wiedział, iż jedyną osobą, prawdziwie wierzącą w szczęśliwy powrót Elisabeth był jego ojciec. Niestety, nawet i jego przekonanie, z dnia na dzień nikło. Chłopak bał się dnia, w którym Tom oficjalnie zamacha białą flagą, zgasi kominek w salonie, a kolejną noc spędzi w sypialni na piętrze, a nie na nieustającej warcie.

— Jakie macie plany na dzisiaj? — zagadnęła w końcu Suzie. Audrey była w połowie wkładania butów i średnio zwróciła uwagę na pytanie matki, natomiast odpowiedzią wyręczył ją Will. 

— Matematyka.  

— Och, myślałam, że pójdziecie na stypę Curantta. 

— Jak nie zrobimy tych zadań, to następna stypa będzie moja — mruknęła Audrey, w jednej chwili porywając z wieszaka kurtkę i ciągnąc Willa na zewnątrz. Nim zamaszyście zatrzasnęła drzwi, rzuciła od niechcenia — Pa. 

Gdy znaleźli się na zewnątrz, a nieprzyjemna pogoda dobitnie przypomniała Couldson o przebytej traumie, poczuli się na tyle bezpiecznie, by zacząć rozmawiać. Według informacji zdobytych przez Willa, pogrzeb starego szeryfa, odbył się w południe. Następnie, mieszkańcy miasta planowali uczcić jego pamięć wieczorem, w barze O'Reilly, przy szklance dobrej whisky. Loreline, jako oczy i uszy Millhaven, za nic nie odpuściłaby takiego spotkania. W dodatku, szeryf Colin był dobrym znajomym jej męża. Wszystko stwarzało idealne warunki na wykonanie ich śmiałego planu.

— Obserwowałaś dom Loreline, tak jak się umówiliśmy? — zapytał Will, kiedy minęli złowieszczy budynek. Wyglądał jak zwykle; był pogrążony w niepokojącej ciszy i emanował jakimś niebezpiecznym czynnikiem. 

Audrey westchnęła, spoglądając przepraszająco na chłopaka.

— Chciałam, przysięgam. Niestety, mama cały dzień czymś mnie zajmowała.

Nie chciała wspominać, o swojej porannej przygodzie. Jeszcze tego brakowało, żeby Will zakwestionował jej stan psychiczny. A po rzekomym widowisku, które zaprezentowała podczas powrotu z Detroit, zupełnie nie miałaby mu tego za złe. Przykładowo Dario, z całą pewnością nasłałby na nią w tym momencie, egzorcystę. 

— No cóż, nic nie szkodzi. Z mojego salonu, też jest w miarę dobry widok - rzekł pogodnie, po czym, oceniając wzrokiem wymarłe otoczenie, dodał — Powoli się ściemnia, także myślę, że za pół godziny powinna wyjść z domu. Potem wkraczamy.

Audrey wsadziła dłonie do kieszeni, nie chcąc aby znowu jej zmarzły. Wyczuwała na sobie rozległy cień rezydencji, co było absurdalne; przecież słońce nie wyszło od paru dobrych dni. Odwróciła się przez ramię, obserwując jak budynek szczerzy się do niej czarnymi okiennicami. Mimo płynącego czasu, napawał ją tą samą obawą, co w dniu przeprowadzki. 

— Masz klucze?

— Jeszcze nie. Nim wstąpimy do mnie, przejdziemy się do Angie. 

Audrey kiwnęła głową. Zastanawiało ją, czy dziewczyna podołała zadaniu. To od niej zależał sukces dzisiejszego przedsięwzięcia. Bez kluczy, równie dobrze mogliby pocałować klamkę i wrócić do pokojów, snując kolejne, bezcelowe plany. 

— Wiesz co mnie martwi, Will? — zapytała, gdy znaleźli się na zakręcie. Chłopak pokręcił głową i popatrzył na nią zaciekawiony. — Ganavan. Myślałam o tym dzisiaj i w sumie, co jeśli skurczybyk się sprzedał? Przecież doskonale wie, co chcemy zrobić. 

Field podrapał się po czole i cmoknął. 

— No nie wiem. Moim zdaniem nie uwierzył, że jesteśmy do tego zdolni. A nawet jeśli, skoro stwierdził, że skończy się mieszać, to rzeczywiście to zrobił. To jest Dario. Jego zainteresowania zmieniają się jak w kalejdoskopie. Pewnie już skupił się na czymś zupełnie innym. 

Dziewczyna prychnęła, chociaż słowa Willa trochę ją uspokoiły. Naprawdę, nie miała najmniejszej ochoty na konfrontację z wściekłą społecznością Millhaven, dokonującej publicznego linczu za wykorzystanie tragedii ich stróża prawa i włamanie się do domu starszej pani. Już nie wspominając o samej Mikelsen. Zapewne nie miałaby skrupułów, by udusić Audrey gołymi rękami i pochować jej ciało na tyłach rezydencji. 

Do drzwi Angie musieli zapukać aż trzykrotnie, zanim dziewczyna je otworzyła. Jej rumiana buzia wyrażała podekscytowanie, a zadowolony uśmiech podpowiadał, że wywiązała się z powierzonego zadania. Chociaż dzisiejszego wieczoru mogła oznaczyć siebie jako osobę bezpieczną, znajdując się w bezpiecznej odległości od miejsca całej operacji, wydawała się lekko zdenerwowana. 

— Naprawdę Angie, spisałaś się na medal - powiedziała Audrey, obserwując jak Dumbrowsky miętosi w ręce pęk srebrnych kluczy. 

Trudno było przeoczyć wine, która zdawała się na stałe zagnieździć w jej oczach. Mimo wszystko, cieszyła się, że pomogła przyjaciołom. A to, według niej, było najważniejsze. 

— Uważajcie na siebie. Nie chcę, żebyście wylądowali w więzieniu. — poprosiła, wręczając zdobycz w dłonie Willa. — Mój tatko wyszedł dobry kwadrans temu. Myślę, że stypa już się zaczęła. 

Field położył jej dłoń na ramieniu, gorąco zapewniając, że ostatnie miejsce do którego się wybierają to areszt. Po wymienieniu uścisków, zaprawianych wylewnym pożegnaniem Angie, drzwi zostały zamknięte, a Audrey z Willem pozostali sami. 

— Stresujesz się?

— Nie — odpowiedziała.

— A ja trochę.

Audrey posłała mu wzrok na zasadzie "Czy jesteś stuprocentowo pewny, że chcesz to zrobić?". Oczywiście nie chciała dawać chłopakowi zielonego światła na wycofanie się z planu. Upewniała się jednak, czy Will nie dokona dezercji tuż przed wejściem do rezydencji. Chociaż wiele razy zdołała się przekonać, że Field to kompan pierwszej klasy i można mu powierzyć nawet życie, chciała uniknąć zbędnych niespodzianek. 

— Czy twój tata, też poszedł do baru? — Couldson wspięła się na ganek i taktycznie zajrzała przez uchylone okno do salonu. 

Wydawał się pusty.

— Tak, ale nie mam mu tego za złe. Ostatnio był w tak złym stanie, że wieczór wspólnej alkoholizacji z kumplami, jest aż wskazany. 

Wchodząc do domu Willa, dziewczynę nawiedziły dziwne myśli. W końcu, Fieldowie byli ekstremalnie zwyczajną rodziną. Swoją ekstremalnością przeważali nawet nad Couldsonami. Byli poukładani, niemożliwie nudni i przewidywalni. Zamieszkiwali mały domek w mieście, które nawet nie powinno istnieć na mapach, a jednak, przytrafiła im się taka tragedia. Elizabeth wyglądała na wredotę, to fakt. Ale cokolwiek jej się przydarzyło, nie zasługiwała na to. 

— Chcesz coś do picia?

Audrey zamknęła drzwi na zasuwkę i wytarła buty. 

— Wodę. 

Will skinął głową i zniknął w przejściu do kuchni. Dziewczyna weszła do salonu, oglądając dokładnie to samo wnętrze co kilka miesięcy temu. Tylko tym razem, nie wywarło na niej tak dobrego wrażenia. Wydawało się zimne i opuszczone, a przykrego nastroju nie zwalczał nawet żarzący się kominek. 

Strata matki, dla każdego domu była tragedią. Od tego, nie było wyjątków. 

Klęknęła na kanapie i uchyliła okiennice na taką szerokość, by stworzyć idealny punkt obserwacyjny. Co prawda z domu Willa widać było zaledwie skrawek dziedzińca z wyjściem na tylny ogródek, ale to w niczym nie przeszkadzało. I tak akcja rozpocznie się za dwadzieścia minut. Patrol był wyłącznie zabijaczem czasu, bo jeśli Loreline kiedykolwiek opuściła swoje mieszkanie, to zrobiła to równo z ojcem Angie. W Millhaven, nie chodziło się w pojedynkę.

Gdy juz miała wołać za Willem, który wydawał się zgubić w drodze do kuchni, jej wzrok przykuł czyjś cień. Na górnym piętrze budynku ewidentnie ktoś przebywał. Chociaż dom Mikelsen tonął w egipskich ciemnościach i z takiej odległości trudno było dojrzeć cokolwiek konkretnego, Audrey poznała te brązowe pukle i bladą twarz. 

Zamarła, chociaż dzielnie próbowała pokonać napad paniki. Oblizała wargi, które okazały się nagle bardzo spierzchnięte i otarła pot z czoła. Kanapa wydawała się wciągnąć jej nogi do wnętrza i zapewne by to zrobiła, gdyby nie powrót Willa. Audrey wrzasnęła, kiedy chłopak stanął tuż za nią i zamaszystym ruchem ręki, prawie wytrąciła mu naczynie z dłoni. 

— O matko, przepraszam! — wyjąkała, łapiąc się za serce. 

Chwyciła przyniesioną wodę i ochłodziła organizm, zachłannym łykiem. Zanim posłała Willowi uśmiech, który miał go przekonać, że wszystko jest w porządku, kątem oka ponownie popatrzyła na budynek. 

Denise zniknęła.

Audrey była skołowana. Field położył jej dłoń na ramieniu, dopytując czy dobrze się czuje. Jak w amoku kiwała głową, chociaż kłamała. Widmo Francuzki jakby tylko pchnęło ją do działania. Chciała jak najszybciej rozwiązać te zagadkę, przezwyciężyć te przerażające wizje i już raz na zawsze opuścić Millhaven. 

— Powinniśmy już iść — zawyrokowała twardo, dopijając resztki wody i odkładając szklankę na drewnianą ławę. — Nie wiadomo, ile spędzi u O'Reilly.

Field przytaknął. On również chciał mieć to z głowy. Im wcześniej, tym lepiej. 

Ich plan nie należał do wybitnie skomplikowanych, przez co dużo ryzykowali. Ani Audrey, ani Will nie mieli zbyt wiele doświadczenia we włamaniach, zwłaszcza takich bez namacalnego celu. Gdyby chodziło o telewizor, bądź - zważając na wiek lokatorki - odjechany odtwarzacz płyt kompaktowych za czasów młodości Elvisa Presley'a, wiedzieliby gdzie i czego szukać. W tym wypadku powoływali się tylko na swoją intuicję. 

Biegiem pokonali ulice, starając się być jak dwa, nieuchwytne cienie.

Przejście przez płot nie stanowiło żadnego wyzwania, nawet dla Audrey. Szybko i bezboleśnie znaleźli się na ganku, nasłuchując czy Loreline rzeczywiście opuściła swoje królestwo, a ich obecność pozostanie niezauważona. Po zgrzytnięciu kluczy w zamku, oboje wiedzieli, że już nie mają wyjścia. Chociaż wątpliwości i obawy, na nowo rosły i kłębiły się w ich młodych umysłach, chcieli dopiąć swego. 

Gdy zamknęli za sobą drzwi, a długi korytarz rozświetliły dwa snopy światła pochodzące z telefonów, Audrey przeszły ciarki. Dzisiejszego dnia, Denise nawiedziła ją aż dwa razy. Nie była pewna, czy ten trzeci zdoła przetrwać. Już wystarczająco świrowała. 

W domu było dosyć chłodno, co idealnie pasowało do charakteru właścicielki. Audrey przyświecała smartfonem na ściany, oglądając stare fotografie Loreline, gdy jeszcze nie przypominała największej zołzy na świecie. Na większości z nich, towarzyszył jej uśmiechnięty młodzieniec, który zapewne był legendarnym Henrym. Couldson poczuła się dosyć nieswojo, patrząc w oczy nieboszczykowi, dlatego przerwała studiowanie zdjęć i ruszyła za Willem do salonu. 

Pokój był staromodny i mimo użycia imponującej ilości kadzidełek, śmierdział zatęchłym drewnem. Nie potrzebowali wiele czasu, by stwierdzić, że nie ma tu nic, co wskazuje na rzekomą winę Loreline. Bo oprócz okropnego gustu zapachowego, który przejawiał się w przywodzącym zawroty głowy, różanym odorem, nie mogli jej nic zarzucić. 

Po sprawdzeniu, czy kobieta nie trzyma w lodówce zamarynowanych części ciał ofiar, przenieśli swoje poszukiwanie na piętro. Powoli atmosfera oczyszczała się ze stresu i zarówno Will, jak i Audrey zaczęli odczuwać podekscytowanie. Udało im się nawet zażartować z kolekcji szmacianych lalek, które Loreline trzymała na parapecie w jednym z pokojów gościnnych.

— To wystarczający dowód, by zamknąć ją w wariatkowie — szepnęła Couldson, a Field zachichotał. 

Po kilkudziesięciu minutach, przeszukali większość piętra, sypialnie Loreline zostawiając na koniec. Dopiero wtedy Audrey zrozumiała, że było to pomieszczenie, które widziała z domu Fieldów. Obawy wróciły, a widmo martwej dziewczyny odebrało Couldson, dopiero co przywróconą, pewność siebie. 

Zawahała się przed naciśnięciem klamki, ale tylko na sekundę. Potem była już w środku. A zaraz za nią, Field.

— Co się tutaj... — zaczął, z przerażeniem ogarniając wzrokiem niesamowity bałagan.

Audrey zatkało, bo wygląd sypialni wyjątkowo odstawał od reszty domu. Wszystkie pomieszczenia były wysprzątane i schludne, a to, co znajdowało się przed jej oczami było nawet gorsze niż pokój Chloe, po nocowaniach jej przyjaciółek z podstawówki. 

Puchate poduszki walały się po podłodze, a zmięta kołdra zawisła gdzieś pomiędzy ramą, a nogą łóżka. Na prześcieradle w pstrokate wzory, leżała góra ciemnych sukienek. Audrey weszła dalej, przesuwając nogą metalową rurę, która okazała się być zerwanym karniszem. Starając się nie deptać białej pościeli, ominęła strefę przeznaczoną do spania i podeszła do drewnianej szafy. Była imponująco duża, ale to nie wielkość przykuła jej uwagę. Jedne z drzwiczek były wyrwane z górnych zawiasów i teraz bujały się złowrogo, mogąc odpaść w każdej chwili. 

Gdy je odchyliła, nastąpiły trzy rzeczy. 

Pierwszą był jej wrzask, gdy okazało się, że w szafie wcale nie ma ubrań Loreline. Na cienkim sznurze, zawiązanym na szmacianej szyi, wisiała blondwłosa lalka, która zapewne pochodziła z widzianej wcześniej kolekcji pani Mikelsen. Miała wydrapane oczy, a jej dłonie ktoś zamoczył w czerwonej substancji. Do gołej nogi przywiązana była karteczka z koślawym napisem: "peekaboo"

W tym samym czasie, Will nieśmiało złapał ją za dłoń i gestem wskazał prześcieradło. Z takiej odległości łatwo dało się spostrzec, że wcale nie miało pstrokatych wzorów. Była to zaschnięta krew, która wsiąkając w materac, utworzyła asymetryczne kształty. 

Do wszystkiego doszedł dzwonek telefonu Audrey, która ledwo kontrolując drżenie ręki, podniosła go do ucha. 

— Audrey, uciekajcie.

W jej oczach stanęły łzy strachu. 

— Dario?

Wycofywała się bardzo powoli, bo każdy ruch sprawiał jej trudności. Popatrzyła na Willa, który otumaniony i blady, wpatrywał się tępo w łóżko. W sypialni zrobiło się duszniej, a ona poczuła, że zaraz straci przytomność. Otrzeźwił ją dopiero głos w słuchawce.

— Ona nie żyje, Audrey, znaleźli ją. Wiem co robisz, wiem gdzie jesteś. I musisz uciekać. 

Dziewczyna jak w amoku wsadziła telefon do kieszeni, nawet nie dbając o to czy się rozłączyła. W tym samym momencie, Will pociągnął ją za ramię i pomógł finalnie wyjść z sypialni. Ostatnie co widziała, to połowę twarzy lalki, która - chociaż brutalnie oślepiona - śmiała się do niej, zapewniając, że koszmar się nie skończy. 


Wiem, że minęło milion lat, ale wstawiam kolejny rozdział. Dziękuję za cierpliwość i niegasnące zaangażowanie w tę historię. Jesteście wspaniali! Powoli zbliżamy się do końca - według mojego planu wydarzeń zostało koło czterech rozdziałów, plus epilog. Postaram się aktualizować wszystko na bieżąco. 

Wielkie i nieskończone love!

PS. Skoro już tak daleko zabrnęliśmy, chciałabym poznać wasze opinie i odczucia względem akcji i postaci. Nie zastanawiajcie się, tylko piszcie pod rozdziałem, co wam chodzi po głowie. Czekam i ściskam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro