XIV. Wschód

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Audrey nie pamiętała kiedy ostatnio spała bez koszmarów. Kiedy nie budził jej dziwny ucisk w gardle i zimne dreszcze. Kiedy jej sny przedstawiały coś innego niż martwą Denise, lub wijące się w agonii, ofiary zabójcy z Millhaven. Ta noc postanowiła obdarować ją wizją kolejnego morderstwa. Dokładnie, Sadie O'Reilly.

W pokoju było duszno, wnętrze domu tonęło w nieprzyjemnej ciszy, a o zaparowane okna uderzał deszcz. Dziewczyna przewracała się z boku na bok, próbując odepchnąć od siebie mroczne myśli. Bez skutku. Zaplątana w cienki koc, wlepiała puste spojrzenie w ściany.

Może przez to, że władze miasta nie wyrażały większego zainteresowania w ochronę kolejnych ofiar, a może dlatego, że los zesłał w jej dłonie dziennik Denise, czuła, że jej rolą jest ostrzeżenie Sadie. Albo chociaż sprawdzenie, czy z kobietą wszystko w porządku. Istniała szansa, że choć na chwilę poczuje spokój.

Nie widział jej się jednak spacer po mieście, gdzie w cieniu każdego mijanego drzewa mógł czekać na nią zabójca. W tym momencie mocno żałowała, że nie ma prawa jazdy, ani chociaż roweru, którego mogłaby użyć. Przełknęła ślinę, kładąc się na plecach. Świdrowała wzrokiem sufit, rozważając czy opcja "Dario" miałaby jakikolwiek sens. Szybko jednak zaniechała tego pomysłu. Chłopak nie chciał mieć z tą sprawą do czynienia i choć Audrey nie zawsze rozumiała jego decyzję, musiała ją uszanować. Wciąganie go z powrotem w to bagno, byłoby mocno niesłuszne. I mimo że Ganavan wzbudzał w niej silną mieszankę sprzecznych uczuć, nie chciała wpakować go w kłopoty. Dzisiaj, musiała grać sama.

Wstając z łóżka, ciągle walczyła z niepewnością. Było tyle rzeczy, które przemawiały za nieruszaniem się z sypialni, a ochronę mieszkańców Millhaven pozostawieniu Caine'owi. Musiała się jednak upewnić. Te koszmary ją wykończały. Musiała udowodnić sobie, że nie są niczym więcej niż efektem jej bujnej wyobraźni i przeżytych traum.

Zdjęła spodenki od pidżamy, spoglądając na swoje gołe nogi. Od czasu obudzenia się w parku, na prawym udzie pojawił się obrzydliwy siniak, który powoli wchodził w zielony odcień. Nie pamiętała co mogło go spowodować. Było to dosyć dziwne, bo wyglądało jakby coś nieźle w nią uderzyło.

Włożyła na siebie ciepłe dresy, buty i na paluszkach wyszła z domu. Mokry asfalt lśnił w blasku księżyca, drzewa stały bez ruchu, a okiennice okolicznych budynków były zatrzaśnięte. Dom Loreline górował nad całością, teraz pozostając jedynie pustym szkieletem bez serca. 

Audrey zadarła głowę, jakby spodziewała się ujrzeć kogoś w oknie. Nadaremno doszukiwała się tajemniczego cienia o postaci młodej Francuzki, przemykającego w ciszy korytarzami zmarłej. Nic takiego się nie stało, a ona oblizała wargi i żwawym krokiem ruszyła wzdłuż ulicy. 

Noc była głucha, zimna i wilgotna. Nie szeleścił wiatr, lisy nie grzebały w śmietnikach, zniknęły wszystkie sowy. Dziewczyna pociągnęła nosem, dzielnie podążając dalej. Czuła się jak desert, podany na eleganckim talerzyku z porcelany. Gdziekolwiek był zabójca z łatwością mógł ją dopaść. 

W głębi duszy czuła jednak, że jest bezpieczna. Musiała się upewnić, że Sadie O'Reilly również. Jej wizje stawały się coraz realniejsze, a strach, początkowo tak obecny w każdym zakamarku jej ciała, zdawał się blednąć coraz mocniej i mocniej. Audrey wiedziała, że od pewnego czasu jest sama w drużynie. Nikt jej nie wierzył, każdy sugerował, że zwariowała. Straciła umysł.

Stąd też musiała wziąć wszystko we własne ręce. Znała dziennik Denise jak wnętrze własnej dłoni; czytała zżółknięte stronice z uporem maniaka; przestudiowała ich wnętrze od deski do deski. Wszystko wskazywało, że następna w kolejce jest Sadie O'Reilly, a skoro szeryf Curantt pozostawał głuchy na jej ostrzeżenia, ona pozostanie na jego przestrogi. 

Do pubu miała niecałe dwadzieścia minut, jednak istniała droga na skróty. Chociaż prowadziła przez zaciemniony park, serce Millhaven, a zarazem jej największy koszmar, musiała postawić dobro Sadie przed swoimi uczuciami.

Dzielnie zacisnęła pięści, zanim finalnie na skrzyżowaniu skręciła w lewo i ruszyła w kierunku parku. Serce kołatało jej jak szalone, a ona starała się nie myśleć o zabójcy, o ciele Loreline, które przecież jeszcze niedawno zostało tam porzucone. 

Dziewczyna stanęła przed żelazną furtką. Spomiędzy prętów wyślizgiwała się ciężka mgła, która sycząca i oswojona, oplatywała swoje chłodne łapska wokół jej kolan. Audrey zawahała się, dochodząc do wniosku, że być może jej samozwańcza misja była jak wyrwanie się z motyką na słońce. Być może przeceniła swoje szczere zamiary i nie liczyła się z faktem, że igranie z Millhaven - zwłaszcza w środku nocy - może być tragiczne w skutkach. 

A jednak. Chociaż park napawał ją przerażeniem, było w nim coś pociągającego. Zaciemniony, zaklęty, zagadkowy. Przecież to właśnie te drzewa skosztowały tych wszystkich tajemnic okrywających Millhaven, to one obserwowały jak miasto spowija przekleństwo, jak pożera ludzi żywcem. Te z kolei jakby ją tylko wołały, jakby były gotowe wyszeptać jej ten słodki sekret, jakby tylko potrzebowała postawić kolejny kroczek, przejść próg...

 — Podnieś ręce do góry i wolno odwróć się w moją stronę! 

Audrey podskoczyła, dławiąc wrzask w gardle. Mgła jakby się przestraszyła, bo wycofała swoje białe macki z powrotem do parku, drzewa wróciły do bycia drzewami, a ona zdekoncentrowana posłusznie wykonała polecenie. 

Przed sobą napotkała Caine'a. Twarz miał rozemocjonowaną, a jego oczy błyszczały niebezpiecznie. W wyciągniętych ramionach trzymał pistolet, którego metaliczna lufa jarzyła się zabójczo w ciemności. Jak tylko zobaczył bladą twarz Audrey, westchnął, opuścił broń i jakby zawiedziony, schował ją z powrotem za skórzany pas. Następnie otarł twarz, zupełnie nieprzygotowany na nadchodzący scenariusz.

Dziewczyna spoglądała na niego w milczeniu, bo nie miała zielonego pojęcia w jaki sposób mogłaby wyjaśnić co tutaj robi. Nie wyglądało to najlepiej; kręcenie się w pobliżu miejsca zbrodni, zwłaszcza po całej aferze z myszkowaniem w domu Loreline było niemożliwie głupie. Dario miał by teraz wiele do powiedzenia - na całe szczęście go tutaj nie było. 

— Audrey... — zaczął Caine, podchodząc bliżej. Jego buty pokryte były błotem i wydawały soczyste mlaśnięcia, kiedy wbijały się w trawę. — Co tutaj robisz? Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina i jak nierozważne jest kręcenie się tutaj samemu, zwłaszcza kiedy mamy zabójce na wolności?

Audrey pokręciła głową. Postawa Caine'a utwierdziła ją jednak w przekonaniu, że nikt nie połączył jej ostatniej eskapady do domu Loreline i nie połączył z zabójstwem. Mimo swojego marnego położenia, odetchnęła z ulgą. 

— Ja... Lunatykuje — odpowiedziała z głupią miną. 

Caine podszedł bliżej, mierząc ją surowym spojrzeniem. Twarz miał spiętą, usta zaciśnięte, a brwi zmarszczone. Na czoło spiralą opadały mu włosy, które odgarnął jednym ruchem dłoni. Audrey złączyła ręce za plecami, próbując wyglądać na tyle niewinnie, na ile mogła. 

— Ciekawe — odpowiedział, nie dając żadnej wiary jej słowom. 

Audrey starała się zachować milczenie, jednak przeszkadzały jej w tym oczy szeryfa. W ich głębi czaiło się coś, co uderzyło w nią już za pierwszym razem, kiedy przekroczył próg ich klasy. Zawstydzona spuściła wzrok.

— Znowu planujesz własne śledztwo? Oto tutaj chodzi? 

— Nie...

— Mało ci wrażeń, Audrey? 

— Nie...

— Gdzie reszta waszej ekipy, co? — Caine rozejrzał się, rozkładając ręce. 

— Jak już mówiłam wcześniej, lunatykowałam. Nikogo ze mną nie ma.

Tym razem Caine znalazł się tak blisko, że Audrey musiała zadrzeć głowę by na niego spojrzeć. Był śmiertelnie poważny, a ona coraz bardziej czuła, że ma przechlapane. Nawet nie chciała myśleć co powiedzą jej rodzice, kiedy szeryf odstawi ją do domu i opowie w jakim miejscu spotkał ich córkę. 

— Nie jestem twoim tatą, żebyś wciskała mi taką tanią wymówkę. Ostrzegałem cię ostatnim razem i nie posłuchałaś. Czy ty dalej nie rozumiesz, że Millhaven nie jest bezpieczne? 

Audrey skinęła potulnie głową, starając się opanować onieśmielenie. Autorytet Caine'a, a i w końcu jego dominująca postawa zniechęciły ją do dalszych kłamstwek. Zaczęła się zastanawiać czy warto byłoby porozmawiać z szeryfem na temat jej przeczuć odnośnie Sadie O'Reilly. Podsunąć mu jeszcze raz, że gdzieś tutaj czai się wzór, tak ubóstwiany przez morderce. Historia Millhaven była jak ornament, haftowany od nowa i od nowa, a on, Caine Curantt musiał to w końcu zrozumieć. 

Zanim jednak słowa zdołały opuścić jej buzie, szeryf uniósł jedną brew i próbując nie brzmieć zbyt ironicznie, zapytał:

— Zaraz. Czy ty nadal wierzysz, że rozgryzłaś zagadkę? A potem uznałaś, że możesz złapać mordercę w pojedynkę?

Audrey przełknęła ślinę. 

— Nie chciałam nikogo złapać, ja... 

Popatrzyła na twarz Caine'a, na upór chowający się za brązem jego tęczówek. Wtedy poczuła, że nie powinna mówić nic. On i tak wszystko zignoruje, wiedziony błędnymi zmysłami i męską dumą. Zamknęła buzię, spoglądając gdzieś za jego plecy. 

— Audrey, posłuchaj — Caine położył dłoń na jej ramieniu, a po jej ciele przeszedł przyjemny dreszcz. — To nie jest serial dla nastolatków, gdzie grupa uczniów jest w stanie stawić czoła złoczyńcom. Ty, Angie, Will, Dario... Jesteście naprawdę inteligentnymi dzieciakami, ale na litość boską, czas żebyście w końcu odpuścili. Zaufajcie tym bardziej doświadczonym i Audrey, miej więcej szacunku do własnego bezpieczeństwa. Twój brak jakiegokolwiek strachu i zdrowego rozsądku jest conajmniej... przerażający?

Dziewczyna zmrużyła oczy, niezadowolona, że ktoś nazywa ją dzieciakiem. 

— Nic nie rozumiesz — odpowiedziała wrogo. 

Przez chwilę poczuła złość na Caine'a, że staje jej na drodze. Już dawno powinna być u Sadie, już dawno powinna mieć tę całą wyprawę z głowy. Przygryzła wargi, wpatrując się w szeryfa nieprzyjaznym wzrokiem. 

— Zapominasz, że byłem kiedyś w twoim wieku. Pamiętam doskonale jak to jest, gdy się myśli, że dorośli grają w przeciwnej drużynie... 

Audrey przestała go słuchać, tęsknie spoglądając w stronę parku. Nie miała szansy nic zrobić, nie z Cainem czyhającym za każdym rogiem. 

— Nie powiesz nic moim rodzicom? — przerwała mu.

Caine zamrugał kilkukrotnie, będąc w połowie zdania. Przez niecałą chwilę Audrey obawiała się, że szeryf pokręci głową, złapie ją za ucho i na siłę przytarga pod drzwi, gdzie będą na nią czekali zdenerwowani John i Susie. Szeryf jednak westchnął, podrapał się po nosie i powiedział: 

— Odpuszczę ci ostatni raz. Jest środek nocy, nie chce tworzyć niepotrzebnego chaosu.

Audrey poczuła ulgę. Chyba nawet na jej twarz wdarł się delikatny uśmieszek, bo Caine złapał ją mocniej i machając wyciągniętym palcem, obiecał:

— Jeśli jednak jeszcze raz dowiem się, że ty, albo twoi koleżkowie wystawiliście chociażby koniuszek nosa za próg domu o tak późnej godzinie, osobiście dopilnuje, żeby wasi rodzice dowiedzieli się o całym zamieszaniu. Najpierw archiwum, potem Detroit, teraz to... Koniec tej zabawy, rozumiesz mnie? 

— Koniec zabawy, obiecuję. — Audrey przyłożyła prawą dłoń do serca, a lewą uniosła w górę. 

Caine wziął rękę, a dziewczyna wykorzystała to by żwawym krokiem opuścić szeryfa. Ten jednak cmoknął pod nosem i pokręcił głową z dezaprobatą. 

— Gdzie ty się teraz wybierasz? 

— Wracam do domu.

— Jest środek nocy, Audrey, przed chwilą to omawialiśmy. Czasami mam wrażenie, że cokolwiek do ciebie mówię wlatuje jednym uchem i zaraz wylatuje drugim. — Szeryf sięgnął dłonią do bocznej kieszeni i wyjął z niej kluczyki do auta. — Podwiozę cię. 

— Moi rodzice usłyszą silnik — zauważyła.

Caine wzruszył ramionami, po czym położył rozpostartą dłoń na jej plecach i skierował ją w stronę alejki przy komisariacie. 

— Było o tym pomyśleć zanim wymknęłaś się z domu.

Audrey prychnęła, oglądając się przez ramię. Mogłaby przysiąc, że na parkowej ścieżce, pomiędzy drzewami, ukryta w widmie nocy, samotnie stoi dziewczyna, a jej czekoladowe włosy spowija ciężka mgła. Twarz miała bez wyrazu, oczy bez życia. Wodziła mętnym wzrokiem za odchodzącą Audrey, posyłając w jej stronę nieuchwytny szept. 

Brzmiał niemal jak odgłos wiatru. 

— Jak tylko mnie odstawisz, proszę sprawdź czy Sadie ma się dobrze. Tylko na zaś. 

Caine nic nie odpowiedział.

xxx

— Wyjeżdżasz teraz... Do Europy?

Audrey siedziała na łóżku Angie, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Popatrzyła na Willa, doszukując się chociaż odrobinki wsparcia. Chłopak jednak milczał, spoglądając w smutku to na Audrey, to na Angie. 

— Mój tata powiedział, że czas najwyższy odwiedzić rodzine. W Millhaven nie dzieje się dobrze. 

— I ma rację — wtrącił w końcu Will, a Audrey westchnęła. — Ludzie postradali zmysły. Czują się zaszczuci... to miasto ich szczuje, a oni nie mają niczego czym mogą się bronić. Mój ojciec też jest zdania, że powinniśmy brać nogi za pas. Ten maniak... Gdziekolwiek jest, skreślił już większość swojej listy. Szykuje się zapewne na wielki finał, a ani my, ani nasi sąsiedzi, ani nawet szeryf nie są na to gotowi. 

Audrey popatrzyła za okno, obserwując chmury. Zbierało się na deszcz, pogoda od tygodnia była nijaka, a słońce pozostawało tylko wspomnieniem. Zupełnie jakby mrok spowijający Millhaven stał się tak potężny, że aż nie do pokonania. 

Chociaż w głębi duszy wiedziała, że tata Angie ma całkowitą rację i Millhaven nie jest w tym momencie odpowiednim miejscem dla jego nastoletniej córki, ciągle zapominał o jednym. Dumbrowsky nigdy nie była na liście. A w tej rozgrywce, na tej planszy, nie ginie żaden wcześniej niezaplanowany pionek. 

— Może ja też powinnam wyjechać — stwierdziła Audrey, bardziej do siebie, niż do pozostałych. 

To mówiąc podrapała się po nadgarstku. Potem palcami powędrowała wyżej i wyżej, aż natrafiła na długie cięcie, które rozpościerało się spod jej łokcia aż do połowy ramienia. Zauważyła je już wcześniej, kiedy ubierała się do szkoły, ale za nic w świecie nie mogła przypomnieć sobie kiedy aż tak bardzo się zraniła. Gdyby nie to, że naburmuszona Chloe z jakiegoś powodu unika jej jak ognia, a wraz z nią, jej przewiązany szelkami kotek, mogłaby pomyśleć, że to właśnie on stoi za tym zadrapaniem. W tym wypadku musiała go jednak wykluczyć z grona podejrzanych. 

— Nie obraź się, Audrey, ale myślę, że już dawno powinnaś to rozważyć — powiedział Will. 

Dziewczyna uniosła głowę. Angie siedziała na krześle, natrętnie machając nogami w powietrzu. Wyglądała na zdenerwowaną; unikała wzroku Audrey, jakby wystraszona, że gdy tylko przyzna rację Willowi, Audrey zerwie się z łóżka i rozszarpie ją na strzępy. Przemogła się jednak i cichutko dodała:

— Nie wyglądasz najlepiej, Audrey. 

Dziewczyna zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc co też Angie ma na myśli. Wstała z materaca i szurając nogami, podeszła do lustra, wiszącego nad komodą. Oprócz fioletowych worów pod oczami i suchej skóry na policzkach, nie mogła wskazać absolutnie niczego, co popierałoby tezę Angie. 

— Przesadzasz. Wyglądam OK. 

— Wyglądasz zupełnie nie-OK — westchnął Will. 

Audrey odwróciła się, kładąc dłonie na biodrach. Obydwoje wyglądali na zmieszanych; co jakiś czas tylko obdarowywali się dziwnymi spojrzeniami, które po jakimś czasie sprawiły, że Audrey czuła się bardziej jak wróg, niż przyjaciel. 

— Ciągle mówisz o tych morderstwach — zauważyła dyskretnie Angie, wkładając włosy za ucho. 

— Nie śpisz po nocach. 

— Cały czas czytasz ten dziwny pamiętnik.

—  W kółko opowiadasz o jakimś planie i kto jest następny na liście.

— Widzisz duchy. 

Will i Audrey popatrzyli na Angie w tym samym momencie, a ta zgnieciona ciężarem nagłej atencji, w chwilę zamilkła i z jeszcze większą siłą zaczęła machać nogami. Audrey spokojnie odeszła od komody, wróciła na łóżko i przetarła twarz dłonią. Była tak zaaferowana przekleństwem Millhaven, że nie zauważyła jak jej właśni przyjaciele uznają ją za wariatkę. 

— Angie, wiem, że trochę odpłynęłam podczas powrotu z Detroit, ale myślałam, że puściliśmy to w zapomniane. Byłam wycieńczona, to całe wesołe miasteczko, motel, ja... nie widziałam żadnych duchów, okey? Zmęczenie, to tyle. 

Zanim Will kulturalnie zaznaczył, że może i Detroit było rozdziałem zamkniętym, ale to co Audrey odstawiła na tylnym siedzeniu auta Ganavana wykraczało hen daleko poza granice zmęczenia, Angie wymamrotała: 

— Widziałaś duchy w domu Loreline. Dario mi powiedział. 

Audrey postanowiła, że zachowa swoją złość na później. Jak to się stało, że przeklęty Dario wypaplał coś czym podzieliła się w sekrecie w dodatku do... Angie? Na jej policzki wstąpił róż rozgoryczenia, a ona obiecała sobie, że prędzej czy później utnie sobie z chłopakiem pogawędkę. Przyparta do muru, bez szans na obronę - bo nie było obrony przed słowami Dumbrowsky - postanowiła wszystkiemu zaprzeczyć. 

— Od razu duchy — powiedziała, wymachując dramatycznie rękami. — O mało nie padłam na zawał w domu Loreline, oczywiście, że mogło mi się zdawać, że najmniejszym koniuszkiem oka, coś tam przyuważyłam. Nigdy nie mówiłam, że to duch. Ganavan kłamie, bo jest wstrętną mendą i chce mnie ośmieszyć. Zresztą, Will. — Tutaj Audrey zwróciła się do chłopaka, a ten zainteresowany uniósł głowę: — Sam tam byłeś, sam widziałeś jak to wszystko wyglądało. Obydwoje byliśmy w szoku, to tyle. 

Will przez chwilę zastanawiał się czy poprzeć słowa Audrey. W końcu skinął z aprobatą głową, a Angie cichutko westchnęła. 

— Och, w takim razie przepraszam. Nie wiedziałam, że mi nakłamał. 

Po raz pierwszy od czasu przyjechania do Millhaven, Audrey poczuła nieodpartą ochotę by doprowadzić Angie Dumbrowsky do porządku. Jej nieśmiałość, życzliwość i irytujący zwyczaj używania słodkiego tonu głosu, powoli doprowadzały ją do szału. Dodatkowo w jej sercu pojawiło się uczucie zdrady. Jak trucizna przelewało się coraz głębiej i głębiej w jej ciało. Bo w końcu, dlaczego Dario rozmawia o niej do Angie? Nagle są przyjaciółmi?

Will zauważył gwałtowną zmianę humoru Audrey, bo zręcznie sprowadził konwersację na inne tory. Jednak żadna ilość szkolnych pogawędek nie była w stanie pogrzebać nowego uczucia Couldson. Znikąd poczuła się niechciana, niepotrzebna. Od kiedy ludzie rozmawiali za jej plecami?  

Nie potrafiła zostać w pokoju Angie zbyt długo. Stąd też za niecały kwadrans oznajmiła, że musi iść do domu. Gdy skończyła przytulać Dumbrowsky, podeszła do Willa, a ten rozłożył swoje ramiona. Audrey włożyła nos w jedną z jego kraciastych koszul, słysząc jak ten szepcze jej do ucha:

— Nie miej nam tego za złe. Po prostu się martwimy. To tyle. 

Gdy pożegnała się z panem Dumbrowsky'm, który urzędował w salonie spomiędzy kartonowych pudeł, wyszła na zewnątrz. Już z początku odniosła wrażenie, że coś jest nie tak. Chociaż wydawałoby się, że powietrze pachnie normalnie, a sąsiedztwo tkwi w popołudniowym amoku, drzewa zachowywały się zbyt głośno. Szumiały zaaferowane, niosąc na swoich liściach wiadomość. Wiatr brnął w dół uliczki, a wraz z nim biegł mężczyzna, który podtrzymując dłonią spadający kaszkiet, wrzeszczał ile sił w płucach:

— Sadie O'Reilly nie żyje! Sadie O'Reilly nie żyje! 

Potem upadł na kolana, położył się na twarzy i zawołał:

— Miej nas panie w swojej opiece! Czeka nas wszystkich stracenie! 

Audrey nie była jednak zaskoczona. W końcu taki był plan, a oni nic się nie nauczyli. 



Nie mam nic na swoją obronę, jednak jeśli ktoś tu nadal jest po trzech latach... wybaczcie!!!!  AWIĘC jeszcze jeden rozdział plus epilog i kończymy tę przejażdżkę. Jeszcze raz przepraszam, przyjmijcie moje całuski i pozdrowienia.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro