XV. Mróz

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 — Rochester? Wracamy do Rochester?  

Audrey stała na przedpokoju, obserwując jak jej rodzice pośpiesznie pakują torby. Dłonie jej matki drżały, kiedy zdejmowała rodzinne zdjęcia i ostrożnie układała je w kartonie. Ojciec z kolei był cały blady; nerwowo sprawdzał zegarek na nadgarstku, jakby zaraz ktoś miał przyjść i ich wszystkich zatłuc. 

Dziewczyna po raz pierwszy widziała swoich rodziców w takim stanie. Byli przerażeni. Śmierć Sadie przelała czarę goryczy. Ludzie nie wychodzili z domów. Ukrywali się za swoimi okiennicami, wznosząc modły do nieba i prosząc o koniec tego koszmaru. Caine Currant zadzwonił po posiłki z Kingston. Choć sytuacja wymknęła się spod kontroli jakiś czas temu, szeryf w końcu dopuścił do siebie myśl, że może warto poprosić o pomoc. 

 — Musimy jechać do firmy, załatwić ostatnie sprawy  — oznajmił John.

 — Co? Jedziecie?

Niewiadomo kiedy na schodach pojawiła się Chloe. Przecierała zaspane oczy, a twarz miała taką, jakby śniła najgorszy ze snów. W lewej dłoni trzymała poturbowanego pluszowego misia, któremu kot wydrapał jedno oko. 

 — Słonko, wrócimy zanim się ściemni  — zapewniła Suzie, zaklejając karton taśmą klejącą. Gdy skończyła, poklepała go po wieczku, po czym stopą odsunęła na bok. Po pomieszczeniu rozległ się głuchy szmer. 

 — Ale ja nie chcę żebyście gdziekolwiek jechali! Chcę żebyście zostali! 

W oczach Chloe pojawiły się świeczki, a Audrey już wiedziała co się szykowało. Wybuch histerii, płacz i zgrzytanie zębami. 

 — Chloe, zostaniesz z siostrą. 

Chloe popatrzyła się na Audrey. Ścisnęła mocniej swojego misia, lekko otwierając buzię. Dolna warga jej zadrżała, oddech znacznie przyśpieszył. 

 — Nie. Nie chcę z nią zostawać. Błagam was!  — Zapłakała. 

 — Ogarnij się, Chloe. To nie jest mój wymarzony scenariusz, ale mus to mus. 

 — Nie, nie, nie, nie, nie. Nie z nią. 

Na te słowa zbiegła prędko po schodach i wpadła w ramiona Johna. Trzęsła się jak listek na wietrze. Audrey uniosła zdziwiona brwi. Nie spodziewała się entuzjazmu ze strony Chloe, ale jej reakcja była conajmniej przesadzona. 

 — Zabierzcie mnie ze sobą  — załkała dziewczynka, unosząc głowę i spoglądając na Johna. 

Ten z kolei wymienił zaskoczone spojrzenia z Suzie. Pogłaskał ją łagodnie po głowie, szepcząc do jej ucha coś, czego Audrey nie była w stanie zrozumieć. Cokolwiek wymyślił John podziałało; Chloe otarła gluty rękawem od pidżamy, odchrząknęła parę razy, posłała wrogi wzrok Audrey i odeszła do kuchni, by nakarmić swojego kota. 

 — Chyba już wszyscy świrują.  — Audrey wywróciła oczami. 

 — Audrey, to nie są żarty. Macie absolutny zakaz opuszczania tego mieszkania. Jedzenie jest w lodówce, wszystko macie.  — Suzie wyprostowała się, stanęła obok Johna i posłała swojej córce srogi wzrok.  — Postaraj się spakować siebie i twoją siostrę. Jutro wcześnie rano planujemy wyjechać. Chcę, żebyście obie były gotowe. 

 — Tak jest, kapitanie.  — Audrey zasalutowała. 

Wracali do domu. Wracali do Rochester. A jednak. Audrey nie czuła, jakby zwyciężyła. Cały wyjazd do Millhaven był ekscentrycznym pomysłem, który nigdy nie powinien zagnieździć się w głowie jej rodziców. Mimo wszystko ten kuriozalny etap jej życia wniósł w nie wiele światła. Aż trudno było jej w to uwierzyć, ale czuła się smutna. Smutna, że wyjazd z Millhaven spadł na nią tak nagle, tak niesprawiedliwie wcześnie. 

Kwadrans po ósmej jej rodzice spakowali się do samochodu i odjechali. Została w domu z Chloe i jej kotem. Na całe szczęście zarówno jej siostra, jak i to nieznośne zwierze unikali jej jak ognia. Toteż przez pierwszą godzinę siedziała sama w salonie, gapiąc się w sufit i rozmyślając nad wszystkim co ostatnio miało miejsce. 

Pewnie siedziałaby tak do wieczora, gdyby nie niekształtny cień, który nieśmiało zatańczył na pustej ścianie, a potem gdzieś znikł. Audrey zmrużyła oczy, rozglądając się niepewnie po pokoju.  Wtem za oknem coś zagrzechotało. 

Raz, dwa, trzy. 

Ktoś ewidentnie skradał się pod jej oknem. 

Dziewczyna ostrożnie wstała z kanapy, planując na paluszkach przejść do kuchni. Jeśli miała dzisiaj pilnować ich domu, musiała mieć broń. Inaczej zawiedzie na swojej warcie i zarówno ona, jak i Chloe padną ostatnimi ofiarami przekleństwa Millheaven. 

Taki był jednak plan, prawda?

Przemknęła do kuchni, dopadając do szuflady. W środku znalazła srebrny tasak, na który John wydał ponad sto dolarów. Jeszcze wtedy miał obsesję na punkcie kuchni azjatyckiej, a ich rodzina przez tygodnie zmuszona była zjadać amatorskie stir-fry. Zanim jeszcze dobrze chwyciła trzonek, usłyszała jak ktoś myszkuje pod drzwiami. Odwróciła się i uspokajając bicie serca, bezszelestnie przeszła na korytarz. 

Stanęła twarzą twarz z drzwiami. Prawą dłonią ściskała tasak, a lewą otworzyła drzwi. Gdy zobaczyła nieproszonego gościa, wypuściła nóż z ręki i wzięła głęboki oddech. Na jej policzki wlał się róż, a na ustach zagościł głupkowaty uśmiech. 

 — Dario?  

Na progu stał syn burmistrza. Miał na sobie jansową kurtkę, spodnie w kratę, a Audrey przyuważyła jak za plecami chowa plastikową torbę. Z jego twarzy powoli zmywało się zaskoczenie, a pojawiała się swego rodzaju radość i ulga, że widzi Audrey w całym kawałku. 

 — Widzę, że u ciebie jak zwykle w porządku  — powiedział ironicznie, patrząc to na jej nóż, to na jej różowe spodnie od pidżamy. 

 — Dario, nie wiem czy zauważyłeś, ale od jakiegoś czasu mamy morderce na wolności. 

 — Z pewnością zaatakowałby cię w biały dzień, Audrey. 

 — Przezorny zawsze ubezpieczony. 

Odsunęła się, wpuszczając chłopaka do środka. Ten przystanął na holu, rozejrzał się zdziwiony wokół, aż w końcu zapytał:

— Wyprowadzacie się?

Audrey mogła przysiąc, że w jego głosie wyczuwalna była gorycz i... smutek? Popatrzyła na niego i chociaż twarz miał wydawałoby się niewzruszoną, zdradzały go oczy. 

— Rodzice spanikowali. W sumie to nawet im się nie dziwie.

— Ja też nie. 

Stali tak w ciszy, niezbyt wiedząc co powiedzieć. Audrey odłożyła tasak na komodę przy ścianie i poprawiła spodenki. Potem spojrzała na plastikową reklamówkę, ciągle skrywającą się za postacią Dario i przekrzywiła głowę.

— Co tam masz?

Chłopak uniósł dłoń, a cokolwiek ze sobą przyniósł, zagrzechotało. Następnie włożył wolną rękę do środka i wyjął z niego szklaną butelkę. Etykieta była biała, a zawartość bursztynowa. Audrey uśmiechnęła się jeszcze szerzej. 

— Szkocka — oznajmił, wkładając alkohol z powrotem do reklamówki. — Dobrze się składa. Jeśli ma to być nasz ostatni dzień, wypadałoby się napić. — Tutaj przerwał, rozejrzał się uważnie po korytarzu, zniżył głos do szeptu i zapytał: — Rodzice w domu?

Audrey pokręciła głową. 

— Dario, tak na serio. Co tutaj robisz? 

Chłopak westchnął. Wyglądał na lekko zawstydzonego, bo spuścił na chwilę wzrok i bezczynnie gapił się w podłogę. Po krótkiej chwili milczenia, westchnął raz jeszcze i na jednym tchu odpowiedział, że w zasadzie to się martwił, bo jeśli w jakimś pokręconym uniwersum zabójca rzeczywiście planowałby odtworzyć morderstwa sprzed dwudziestu sześciu lat, Audrey byłaby kolejna na liście. 

— Nie martw sie. Nie jest tak łatwo mnie zabić. Jestem przygotowana. — Tutaj popatrzyła na nieszczęsny tasak. Fakt, że Dario się martwił trochę ją rozpromienił. Poczuła dziwny ucisk w żołądku, bo oto niesympatyczny syn burmistrza stał w jej przedpokoju, bo obawiał się o jej zdrowie. 

— To co, wpuścisz mnie do salonu?

Audrey skinęła głową, ciągle rozmyślając jaką dziwną przygodą było Millhaven. Potem znowu zrobiło jej się przykro, bo w końcu otworzyła swoje serce na tę przeklętą mieścinę, a teraz znowu musi je zamknąć i uciekać do Rochester. 

— Masz jakieś szklanki? 

— Nie, w moim domu pijemy z podłogi — odparła głupio. 

— Matko. — Chłopak pokręcił głową, wkraczając pewnie do salonu. — Wyprowadzacie się, myślałem, że może już spakowaliście swój szklankowy asortyment. Dobrze jednak wiedzieć, że nawet w tych ciemnych czasach nie opuszcza cię poczucie humoru. To byłaby dopiero tragedia. 

Audrey wywróciła oczami, a potem poszła do kuchni i przyniosła dwie szklanki. Postawiła je z łaskotem na stoliku do kawy, rozsiadła się wygodnie na fotelu i władczym tonem, zarządziła:

— Polewaj. 

Mieli czas. Suzie i John zamierzali urzędować w Kingston do wieczora, więc nie było opcji, że ktoś ich przyłapie na spożywaniu alkoholu. Zresztą, Audrey była święcie przekonana, że w tych niepewnych czasach nikt nie miałby im tego za złe. Cokolwiek, byle nie oszaleć. 

— Nieźle mną wstrząsnęło jak dowiedziałem się o Sadie — stwierdził Dario, kiedy już siedział obok niej, popijając spokojnie whiskey. — Nie mogę w to uwierzyć. Na dodatek ciało znalazł jej dwunastoletni syn, ugh. 

— Zbliżamy się do końca — odpowiedziała zamyślona Audrey, przykładając szklankę do ust. Nie przepadała za whiskey, dlatego wzdrygnęła się obrzydzona. — Zostaliśmy tylko my. 

— Zbliżamy się do końca, ale nie dlatego, że morderca kończy swój chory projekt. Nareszcie specjaliści zajmą się sprawą. Currant podobno kontaktował FBI. Pf, jego ojciec pewnie przewraca się w grobie. Federalsi w jego ukochanym Millhaven, kto by pomyślał. 

Im więcej pili, tym czas szybciej leciał. Audrey zapomniała, że powinna przyrządzić obiad, że gdzieś na piętrze chowa się Chloe i pewnie prędzej umrze z głodu, niż zejdzie na dół, do kuchni. 

— Chloe chyba mnie nienawidzi — westchnęła Audrey. 

— Czemu?

— Nie mam pojęcia. Zawsze była dziwna, ale ostatnio jej zachowanie przechodzi wszelkie pojęcie. 

— Pewnie świruje jak wszyscy. Nie dziwie się, ile ona ma lat, pięć, siedem?

— Dziesięć. 

— No widzisz. Zdecydowanie za mała na ten cyrk. 

Słońce powoli gasło, kiedy dobrnęli do dna butelki. Audrey przyjrzała się szyjce z bliska, wlała ostatnie kropelki do swojej szklanki, a potem opadła zmęczona na kanapę i przymknęła oczy. Wsadziła dłonie w swoje włosy, zakręcając pojedyncze kosmyki na palce. Na ustach miała błogi uśmiech. Byli tak blisko końca. 

Nawet nie wiedziała kiedy Dario nachylił się bliżej i pocałował ją w usta. Wargi miał miękkie, delikatne. Zapach jego wody kolońskiej odblokował wspomnienia, które Audrey gdzieś pogrzebała w odmęcie pamięci. Zimnymi dłońmi objął jej policzki, a ona popatrzyła na niego czule. Przez większość czasu ją irytował, a przez jeszcze większą większość czasu nie mogła go znieść. Dzisiaj jednak, tutaj, na kanapie w jej salonie doszła do wniosku, że poznanie Dario było ogromnym plusem eskapady do Millhaven. 

— Wyjedźmy gdzieś razem. Ucieknijmy. — powiedział nagle, a Audrey zmarszczyła brwi. Czemu przestał ją całować? 

— Dario, nie skończyłam nawet liceum. 

— I co z tego? — mruknął, głaskając ją po głowie. 

Dziewczyna nachyliła się bliżej i pocałowała go w szyję. Przez chwilę dała się unieść wodzą fantazji, gdzie razem z Dario pakują się do jego Peugeota i nie patrząc za siebie, odjeżdżają w dal. Nie mają żadnych trosk, żadnych problemów. Są razem. 

— Jeśli nie opuszczę tego przeklętego miasta, przepadnę. Nie urodziłem się po to żeby tu utonąć. 

— Wszystko będzie dobrze — odpowiedziała miękko, wodząc palcami po jego twarzy. Dario był taki piękny. A ona straciła tyle czasu na uprzedzenia. — Gdziekolwiek będziesz, znajdziemy się znowu. Mogę ci to obiecać. 

Zaczęli się całować. Audrey wiedziała, że nie żegnają się na zawsze. Nie tak naprawdę. 

xxx

— Chloe! — Audrey stanęła u podnóża schodów i zadarła głowę. — Chloe!

Jej siostra nieśmiało wyjrzała za ściany. Dochodziła siódma wieczorem, na zewnątrz powoli się ściemniało, a ich rodzice byli w drodze do domu. Dziewczyna jeździła palcem po drewnianej balustradzie, patrząc gdzieś w niewiadomy punkt na ścianie. 

— Twój Burek gdzieś zniknął! Widziałam jak przeciska się przez okno i ucieka. 

Chloe przełknęła nerwowo ślinę, a na jej pucułowatej twarzy zagościł strach. Cofnęła się o krok. 

— Nie wierzę ci! 

— Nie ma czasu, Chloe. Jak chcesz go znaleźć to lepiej się pośpieszyć. Jak wróci mama to z całą pewnością nie pozwoli ci wyjść na zewnątrz się włóczyć. A jutro rano wyjeżdżamy, więc wrócimy bez twojego sierściucha. 

— Rodzice nigdy by go nie zostawili... Prawda? 

Audrey podrapała się po głowie. Tak naprawdę nie wiedziała. Kot nie był największym priorytetem tej rodziny, zwłaszcza kiedy uciekali przed seryjnym mordercą. Mimo wszystko Chloe miała specjalne względy u obojga rodziców, także być może z miłości do niej, albo i z szacunku do swoich uszu - bo przecież jechaliby do Rochester przy akompaniamencie ryków - kota by nie zostawili. 

— Oj, nie wiem. Z tego co wiem bardzo się śpieszą, także nie jestem przekonana czy będzie czas na jakiekolwiek kocie poszukiwania. 

Chloe zawahała się. Rozejrzała się na boki, jakby chcąc potwierdzić opowieść Audrey. Kota jednak nigdzie nie było, nawet gdy dziewczynka trzy razy zawołała jego imię. Chcąc nie chcąc, nabrała powietrza do płuc i zeszła do siostry.

Bez słowa ubrała swój płaszczyk, szyję okryła szalikiem, a na głowę wsadziła wełnianą czapkę z pomponem. Patrzyła na Audrey napuszona, zdenerwowana. Zapewne gdyby w grę nie wchodziło zdrowie jej ukochanego zwierzątka, pewnie nigdy nie zeszłaby na dół. 

— Na co czekasz? 

Pierwsza wyszła Chloe, trzymając przy piersi kocie szelki w łapki. Audrey była tuż za nią; omiotła jeszcze tylko znudzonym wzrokiem wnętrze domu, a potem zatrzasnęła drzwi. Huk był tak doniosły, że jej siostra aż podskoczyła. 

— Chodź nie mamy czasu. Musimy wrócić zanim przyjadą rodzice.

Chloe pokiwała głową, idąc na przedzie. Minęli dom Fieldów, pusty dom Dumbrowskich. W tle szumiały drzewa, a ptaki nuciły żałobną pieść. Wiatr unosił pył z ulicy i z nienawiścią ciskał go z powrotem na ziemię. Niebo było szare i puste; tak jakby Ziemia nagle została jedyną planetą w uniwersum. 

Kiedy stanęli pod domem Dymitra, Chloe po raz pierwszy mocniej się zawahała. Spoglądała na siostrę nienawistnym wzrokiem, jakby próbując zadecydować czy warto iść dalej czy wziąć nogi za pas i czekać na rodziców. 

— Lou, nie świruj. Kot pewnie gdzieś tutaj jest. Spróbuj go zawołać.

Chloe zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego schyliła się i zaczęła poszukiwania kota. Koło drogi znalazła ułamaną gałąź, więc teraz szeleściła nią w powietrzu, mając nadzieje przywołać swojego pupila. Odpowiadała jej jednak głucha cisza. 

Nim ktokolwiek się zorientował, obie były już w lesie. Chloe zaglądała za drzewa, nurkowała w krzaki, grzebała w trawie. Audrey tylko ją obserwowała. Potem zorientowała się, że nie widziała już dróżki, którą tu przyszły. Pnie drzew skutecznie odcięły je od świata. Jedynie nikłe światło przeciskało się pomiędzy gałęziami, rzucając jasne snopy na ziemię. 

Mijało coraz więcej czasu, a one wchodziły głębiej i głębiej. W końcu ściółka przestała przypominać wysuszone wiórki, a ich buty przyklejały się do gleby, mlaskając soczyście. Audrey wyciągnęła szyję, próbując zlokalizować swoje położenie w tej mozaice zieleni. 

W końcu doszły nad jezioro. Chloe chyba w końcu zrozumiała, że żaden kot nie zginął, a ekspedycja była tylko ściemą. Drżąc z zimna i przerażenia, włożyła kocie szelki do kieszeni i załkała. 

— Chcę do mamy. 

Audrey popatrzyła na nią litościwie. Potem złapała jej pulchną rączkę i ścisnęła pokrzepiająco. 

Drzewa wpadły w szał. Wyrzucały swoje drewniane dłonie w niebo, a po lasie roznosił się ich lament. Wiatr przybrał na sile; haratał policzki, bił łydki, wulgarnie lizał włosy. Jezioro natomiast falowało spokojnie, a gwiezdno-szara woda pochłaniała ostatnie promienie słońca. 

Dziewczyna pomyślała, że jest tutaj pięknie. Mroźnie. 

Jednym krokiem przeszła brzeg, a jezioro przyjemnie otuliło jej stopy. Chloe była oporna, ale Audrey miała o wiele więcej siły. Gdzieś na dnie czekała na nie dziewczyna o czekoladowych włosach. Odliczała lata do tego momentu. A Audrey nie mogła się doczekać by wyjść jej naprzeciw. 

Jezioro mówiło do niej, wołało ją. Ona natomiast, nie potrafiła odmówić. 

Las rozdarł odgłos rozbryzganej wody. 

Potem zapadła cisza. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro