prolog

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzwon zabił siedem razy, nim drzwi otworzyły się przed nią i rozpoczęła się pieśń.

Pierwszym, co zaparło jej dech w piersiach, była ilość zgromadzonych w sali osób. Spodziewała się jedynie najwyżej postawionych urzędników, nie widziała jednak, że jest ich aż tylu. Gdzieś tam na końcu zapewne wpatrywała się w nią dumnym wzrokiem rodzina, zajmując miejsca w pierwszym rzędzie tuż obok Farrenów i ich najstarszego syna.

Drugą rzeczą, przez którą czuła się tutaj obco, było bogactwo kwiatów, girland, wstążek i wszelkich innych dekoracji, mających zapewne na celu uczynienie ceremonii tak uroczystą, jak tylko się da.

Było to jednak niczym w porównaniu z tym, co czekało na nią na podwyższeniu naprzeciwko.

Trójka elegancko ubranych Zarządców, z którymi spędziła tak wiele czasu podczas ostatnich dwóch miesięcy. Grupa mężczyzn, którzy, choć niechętnie, to jednak pokładali w niej nadzieję i prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich wierzyli w to, co nazywali jej przeznaczeniem.

Gdy zauważyła, że wciąż waha się przed wyjściem zza cienia potężnych drzwi, wzięła się w garść, uśmiechnęła w wyćwiczony o wiele wcześniej sposób i ruszyła naprzód.

Wyobrażała sobie, że to kolejna z prób, w której trakcie jedyne, co musi zrobić, to dopasować tempo do śpiewającego nad nią chóru, nie iść ani za szybko, ani za wolno, stawiać pewne kroki i patrzeć prosto przed siebie.

Tym razem jednak towarzyszyło jej uczucie, które przepełniało ją na wskroś i ciągnęło w tył niczym kula uwiązana u nogi. Wiedziała, że nie był to strach, zwłaszcza że i jego nauczono ją poskramiać, a mimo to zaczęła zwalniać, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę, że nie może tutaj być.

To był głos, który szeptał gdzieś głęboko, że musi zawrócić, nie dlatego, że się boi, lecz dlatego, że grozi jej potworne niebezpieczeństwo.

Im bliżej podwyższenia była, tym stawał się on głośniejszy, a wkrótce nie dało się już wytrzymać jego zawodzącego wołania. Jedyne, czego pragnęła, to by zatkać sobie uszy. Nie mogła tego jednak zrobić, bo nie żyła już dla siebie, ale dla setek zgromadzonych tutaj ludzi i tysięcy czekających na zewnątrz. Cokolwiek chciało ją zatrzymać, nie mogła pozwolić temu wygrać.

Gdy wybrzmiały ostanie nuty pieśni, stała już naprzeciwko Zarządców, wpatrując się w ich surowe oblicza. Próbowała pokazać im twarz pełną stoickiego spokoju i majestatu, jaki miała reprezentować.

Echo nawołującego ją do odwrotu głosu pozostało w niej, ale zepchnęła go skutecznie na drugi plan. Nie mogła już w pełni ufać swoim zmysłom, nie po tym, co uczynił z nią ten zwodniczy widok z Balu Wyboru. Te urojenia miały się jednak wkrótce zakończyć na zawsze. Myślała, że to dwa lata temu stworzyła z siebie nową osobę, próbując usilnie zapomnieć o przeszłości i o tym, kim miała nadzieję wtedy zostać. Dopiero teraz zrozumiała, że prawdziwa zmiana dokonała się w czasie Wyboru i dopełni się dzisiaj — w dniu Koronacji.

Zgodnie z wyćwiczonym protokołem uklękła na wyściełanym czerwonym aksamitem schodku i pochyliła głowę, jakby czekając na wyrok.

Ten został już jednak dawno wydany, a dziś miało to zostać oficjalne i podane do wiadomości mieszkańców. Wiedziała, że nie wszyscy się z nim zgodzą, nie wszyscy pozostaną obojętni wobec takiego kroku, jakim było danie pełni władzy niedoświadczonej, młodej kobiecie, za jaką ją uważano. Jednak od pewnych rzeczy nie było odwrotu, a nawet ona nie mogła rozkazać tej tajemniczej sile, aby ją opuściła i wybrała sobie inną ofiarę.

W skupieniu wysłuchała przemówienia Renta, znanego jej już niemal na pamięć, przypominającego zgromadzonym historię założenia i istnienia ich państwa. Większość zapewne pamiętała je lepiej niż ona kiedykolwiek będzie, dlatego też mowa miała być tylko preludium do ceremonii, a może nawet przestrzeżeniem dla każdego, kto chciałby spróbować te dawno ułożone prawa kwestionować.

Chyba jedynymi, na których słowa Renta mogły zrobić wrażenie, była jej rodzina, całkiem obca w tym środowisku, a którego miała się teraz stać nieodłączną częścią, nawet po jej śmierci.

Gdy ostatnie zdanie wybrzmiało w powietrzu, kolosalne niczym ciężar świata na jej ramionach, wnet zostało powtórzone, chórem głosów wszystkich zaproszonych, a ona uświadomiła sobie, że to naprawdę się dzieje. Tu i teraz.

Jednocześnie coś jakby pociągnęło ją za ramię, próbując wyrwać z objęć nowej roli, nowego życia, ale i nowego więzienia. Głos powracał coraz śmielszy, wtłaczając w jej świadomość wizję niechybnej śmierci, jeżeli zdecyduje się kroczyć dalej tą ścieżką i przyjąć Wiązanie.

To była ostatnia chwila, aby się wycofać, próbować uciec, narazić się na wstyd, a kraj pozostawić w chaosie, nad którym nikt nie dałby rady zapanować. Prawda była taka, że Koronacja to tylko widowiskowa ceremonia, a uczestnictwo w niej nie miało uczynić jej Królową.

Dokonało się to już bowiem kilka miesięcy temu podczas Wyboru, wiążąc ją z czymś, czego nie rozumiała ani czego nie mogła kontrolować. Ucieczka nie miała sensu ani teraz, ani nigdy wcześniej.

Zamknęła więc oczy, gdy trójka Zarządców rozpoczęła czytać pradawne, zapisane w obcym języku zwoje, jednoczenie przywołując tajemne siły, aby związały się z nią jeszcze bardziej, a wszyscy zgromadzeni zrozumieli, że będzie Królową z woli czegoś potężniejszego i starszego od kogokolwiek z nich.

Oddychała spokojnie, przyjmując swój los. Myślała o tym, że już wkrótce będzie miała to wszystko, o czym marzyła, będąc dzieckiem, a jej życie nabierze nowego sensu, jak statek, którego wiatr niespodziewanie powiódł w innym kierunku. Starożytne słowa brzmiały jak muzyka, którą każdy z trzech Zarządców śpiewał w innej tonacji, a która niemalże hipnotyzowała swoich słuchaczy, tak że zapomnieli oni, gdzie są, a jedynym ich celem było słuchanie jej przez całą wieczność. I nikt nie widział naprawdę, czy chwila ta nie była aby wiecznością.

Kiedy jednak urwali, poczuła, że to nie był jej koniec, a pieśń została przerwana w nieodpowiednim miejscu, pozostawiając po sobie niedokończone szwy i nici w gobelinie, który tkała, a którego z jakiegoś powodu nie dane jej było dokończyć.

Zapanowała cisza, niezmącona niczyim oddechem. Przestrzegano ją, że nie taktowne będzie, jeżeli choćby spróbuje podnieść głowę, przed włożeniem na nią złotej obręczy z klejnotami. Czuła jednak z każdą chwilą, że coś jest nie tak, a długo planowaną ceremonię musiało coś zakłócić.

Uniosła głowę, aby spostrzec pochylających się nad nią trzech Zarządów, a na przystrojonym stoliku przed nimi majaczyły starożytne zwoje. Im dłużej jednak się w nich wpatrywała, tym bardziej się upewniała, że nie zamierzają się wkrótce poruszyć.

Przerażona podniosła się z klęczek, dźwigając ciężką, złotą suknię i przyczepiony do niej biało-czerwony płaszcz, i odwróciła się do zgromadzonego w sali tłumu, tylko po to, by przekonać się, że i oni zdają się zamrożeni.

Było tak, jakby czas się zatrzymał, w powietrzu wisiało prawdziwe niebezpieczeństwo, a ona nie miała pojęcia co zrobić, by ożywić tych wszystkich zgromadzonych tutaj ludzi. Poczęła się nerwowo wycofywać, w miarę, gdy wracał głos, ponownie zwiastujący jej niechybną śmierć.

Wtem nagle tuż przed nią, jakby za pociągnięciem niewidzianych nożyczek, ziemia rozerwała się, ukazując pod sobą nieprzebraną ciemność. Upadła z krzykiem do tyłu, jednak dziura powiększała się, szybciej niż ona dawała radę czołgać się do wyjścia, a ciężar odzienia tylko jej to utrudniał.

Nagle kolejne rozcięcie pojawiło się tuż za nią, blokując jej drogę, a wkrótce było ich coraz więcej na świeżo wypolerowanej posadzce podłogi, jak i na ścianach czy suficie.

Nie kontrolowała już swoich przerażonych pisków, starała się jedynie uniknąć pochłonięcia przez wyłaniającej się z każdego skrawka przestrzeni ciemności, która brała w swoje posiadanie wszystkich zgromadzonych w sali.

Wkrótce i ona nie miała dokąd uciec, a z jeszcze niedawno bogato przystrojonego pomieszczenia pozostała pustka, z której nawet nie było jak spaść...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro