Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Eileen


Bałam się, że skończę tak, jak moja matka.

Nie ruszyłam prosto do domu, lecz szlajałam się po wiosce, odwlekając powrót. Dziękowałam bogom, że nikt mnie nie znalazł i nie kazał wracać. Niebo stało się pomarańczowe, mieniąc się niczym kurtka pewnego barda, który odwiedził Merriedge kilka lat temu. Nie zagościł u nas na długo, bo przyszedł w dzień, kiedy był żniwa i do pracy potrzebna była każda para rąk. Ojciec jednej z moich przyjaciółek, Gladys, użył wtedy niezbyt przystępnych słów, każąc mu odejść, więc poeta odszedł.

Od tego czasu żaden bard do nas nie zagościł. Zastanawiałam się, dlaczego.

Nasz dom znajdował się na końcu wioski. Nie był duży, nie mieliśmy też wielu zwierząt, ale jakimś cudem wystarczyło to nam na przeżycie. Mój ojciec nie żył, a moja matka nie starała się o kolejnego męża. W jej sytuacji byłoby to zapewnie najlepsze wyjście. Nie musiałaby się wszystkim przejmować, mając męża, który zajmowałby się gospodarką.

Ale, szczerze mówiąc, nie dziwię się jej, że tego nie zrobiła.

Kiedyś ludzie na widok mojej matki życzyli jej poprawy losu, ale od jakiegoś czasu zaczęli przychodzić do mnie. Miałam siedemnaście lat, więc powinnam w końcu stanąć na ślubnym kobiercu. Albo nie miałam żadnych adoratorów, albo moja matka trzymała ich wszystkich z daleko. Zwykle to było zadanie ojca, ale z wiadomych przyczyn to na moją matkę spadło prawo o decydowaniu o moim przyszłym mężu.

Niedaleko od nas, w cieniu drzew, znajdował się dom zielarki. Zawsze myliłam jej imię, którego nie potrafiłam zapamiętać. Moja matka czasami kazała zanieść jej słoiczek powideł albo kilka jabłek. Chyba jako jedyna przychodziłam do niej w innym celu niż sprawdzenie zdrowia. Zielarka dawała mi za te drobne podarunki śmierdzące zioła, które miały przynieść mi szczęście. Według mnie nie przyniosiły, bo dotąd nie spotkało mnie nic dobrego.

Zapatrzyłam się w jej okienko. Było tak brudne, że równie dobrze zielarka mogła za nim stać i na mnie wyklinać. Odwróciłam wzrok i ruszyłam dalej. Za domem moja matka karmiła gęsi, gęsto sypiąc im ziarno. Oparłam się o ścianę, obejmując się ramionami. Stałam tak w bezruchu i w ciszy, dopóki nie odwróciła się. Na mój widok na jej zmęczonej twarzy zagościł szeroki uśmiech. Zawsze tak na nią działałam. Nie wiedziałam, czy istnieje coś innego, co mogłoby przynieść jej większe szczęście.

— Jak było u Siobhan? — zapytała, opierając pusty juz koszyk o biodro. Gęsi szybko ją opuściły, gdy zrozumiały, że nie dostaną więcej ziarna.

— Dobrze — kiwnęłam głową, patrząc na ptaki — Kazała podziękować za powidła. I chleb.

— Zrobiłam twoją ulubioną zupę. Z pasternaku — moja matka podeszła bliżej mnie. Jej brązowe, ciepłe oczy błyszczały — Trzeba ją tylko trochę podgrzać.

Ledwo co zdążyłam zamknąć za sobą drzwi, moja matka ruszyła do pieca. Szurając krzesłem, usiadłam przy stole. Wygładziłam burą sukienkę, podczas gdy mama postawiła przede mną łyżkę i talerz z chlebem. Przełknęłam ślinę, gdy pomieszczenie ogarnął zapach pasternaku. Nienawidziłam tej zupy, ale nie umiała przyznać się matce, że jej nie cierpię.

— Więc jak było u Siobhan? — zapytała moja matka, siadając obok i podpierając podbródek na dłoni.

Miałam wrażenie, że już o to zapytała. Złapałam za łyżkę i zanurzyłam ją w zupie, natrafiając na grube kawałki warzyw.

— Dobrze.

— Napewno?

— Napewno.

Moja matka nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się lekko.

— Napewno? — zapytała po chwili — Żadnych plotek?

— Od kiedy interesują cię plotki? — łyżka zawisła w połowie drogi do ust. Nie umiałam opanować uśmiechu — Nie znałam cię od tej strony.

— Każdy ma jakieś sekrety — swobodnie wzruszyła ramionami — Coleen nic ci nie mówiła?

— A miała? — zapytałam z ustami pełnymi chleba.

— To twoja przyjaciółka. Widzę, że jesteście blisko.

— Nic mi nie mówiła — powiedziałam ostrożnie. Co jeśli Coleen zauważyła, jak zachowuję się w jej obecności i powiedziała o tym mojej matce? Uśmiech na jej twarzy jednak mi mówił, że musiało to być coś innego — Co miała mi powiedzieć?

— Powie ci później. Napewno — zaśmiała się, a ja mogłabym słuchać tego dźwięku w nieskończoność. Lubiłam słuchać śmiechu innych.

Zapadła między nami cisza. Siorpałam zupę, z trudem przełykając każdą łyżkę. Czułam się trochę jak dziecko, ale bogowie, naprawdę nie cierpiałam pasternaku. Patrzyłam kątem oka na moja matkę, lecz ona milczała.

Jasne, kochałam ją, bo w końcu byłyśmy matką i córką ー łączyła nas nierozerwalna więź, czasami grubsza, a czasami cieńsza, lecz nie do przerwania. Ona zrobiłaby wszystko dla mnie, a ja wszystko dla niej. Czasami jednak jej nadopiekuńczość działała mi nerwy. Zaczynałam nienawidzić samej siebie, wiedząc, jak wyrodną córką jestem ー bo ta jedna część mnie nienawidziła mojej matki z całego serca, a żadna córka nie powinna nienawidzić swojej matki. Nie potrafiłam jej wybaczyć za to, że sprowadziła mnie na ten świat, gdzie nie miałam żadnej wartości. Czasami patrzyłam na moją matkę robiąca pranie, gotującą zupę i karmiącą gęsi, co dzień robiąc to samo. Pragnęłam czegoś innego, czegoś nowego, co dałoby mi możliwość rozwoju.

Moim marzeniem było przeczytać książkę, od początku do samego końca i to bez żadnego zająknięcia. Zawsze zazdrościłam chłopakom, którzy chodzili do szkółki w innej wiosce. Siedząc przy stawie lub wypasając gęsi słyszałam jak rechoczą, gdy po południu wracali do domów. Ryk ich śmiechu zawsze niósł się głośno i daleko, docierając do każdego zakątka mojego umysłu. Nie pozwalał mi zapomnieć, że nie umiałam czytać.

Kiedyś chodziła z nimi taka jedna dziewczyna. Dobrze ją pamiętałam, mimo, że nie przyjaźniłyśmy się. Nazywała się Igraine i była kilka lat ode mnie starsza, ale jej marzenie głośno obiło się po wiosce. Miała chyba wtedy piętnaście lat, chciała się uczyć i za nic w świecie rodzić dzieci. Podobno chciała zostać medykiem, ale nie jestem pewna. Awanturowała się z ojcem, ale ten w końcu zgodził się jej uczyć. Nie uczyła się co prawda długo, jakieś kilka tygodni, bo ojciec wydał ją za mąż. Zginęła po narodzinach swojego pierworodnego i tyle zostało jej z nauki. Kobiecy los.

Obiło się głośno, bo według pozostałych mieszkańców kobiecie nie wypada się uczyć. Jasne, coś tam wiedziałam, ale nie było mowy o dalszej edukacji. Nie miałam pojęcia, jak działa moje ciało albo czym tak naprawdę jest słońce, nie wspominając o tym, że nie wiedziałam, jak się podpisać.

Jak dla mnie, wszystko, czego pragnęłam, sprowadzało się do lasu. Edukacja była niczym las, zakazana i kusząca. Pragnęłam znać litery, pragnęłam wiedzieć i pragnęłam stąd uciec. Edukacja, Coleen, las, ucieczka, wolność, to wszystko nie dawało mi spokoju.

Moja matka uśmiechnęła się, z jej ust wyrwał się niekontrolowany chichot. Bez słowa odeszła do stołu, znikając w pokoju, który nam obu służył za sypialnię. Spojrzałam na resztę zupy, przemieszałam warzywa, szurając o dno miski.

Podniosłam wzrok. Z pokoju dobiegła krzątanina mojej matki.

— Czy jestem warta do małżeństwa? — zapytałam cicho, gdy ta pojawiła się obok mnie.

Spojrzała na mnie zaskoczona. Zmarszczyła brwi.

— Czy byłabym dobra żoną? — zapytałam.

— Moja mała ptaszyno — moja matka zaśmiała się, gładząc mnie po włosach. Pocałowała mnie w skroń — Tylko głupiec nie poślubił by takiej dziewczyny jak ty.

Uśmiechnęła się i odeszła, a ja zostałam sama z niedojedzoną miską zupy i słowami, która nie dawały mi żadnej odpowiedzi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro