Rozdział 21 - Jesteśmy rodziną

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Powoli otworzyłam oczy, nie przejmując się potencjalnym zagrożeniem. Gdzieś z tyłu głowy cichy głosik szeptał mi, że jestem bezpieczna i nic mi nie grozi. Spokojnie wzięłam głębszy oddech, ciesząc się możliwością świadomego zaczerpnięcia powietrza. Na moich ustach mimowolnie wykwitł delikatny uśmiech a z kącika oka spłynęła pojedyncza łza szczęścia.

Wróciłam.

Pierwsze wątpliwości pojawiły się dopiero po kilkunastu sekundach, kiedy zrozumiałam, że biały sufit złożony z małych kafelków w kształcie heksagonu, jest mi całkowicie nieznany. Razem z tym wnioskiem, pojawił się kolejny. Nie leżałam w szpitalu ani kwaterze Avengers. Pod sobą czułam twarde podłoże a nie miękkie łóżko. Sześcioboki nade mną zaczęły migotać jakby śmiały się z mojej niewiedzy. Zbierając w sobie pozostałe siły, podniosłam się z cichym stęknięciem i usiadłam na ciemnoszarym blacie. Byłam osłabiona, ale nie czułam ani namiastki bólu co wzbudziło we mnie jeszcze większy niepokój. Jak długo spałam?

Wciąż pamiętałam siłę uderzenia i oślepiający ból w całym ciele, przez który straciłam przytomność. Dźwięki wypadku odbijały się echem po mojej głowie razem z chrzęstem łamanych kości i ostrym zapachem krwi. Machinalnie dotknęłam żeber, obojczyków, kości rąk i nóg, ale nic nie wywołało choć najmniejszego ukłucia wskazującego na niedawne obrażenia. Jak długo musiało trwać aby moje ciało wróciło do stanu, w którym jest teraz? Przełknęłam ślinę, kładąc dłoń na brzuchu, ale nie miałam jak sprawdzić co się stało z dzieckiem. Na samą myśl, że nie przeżyło, moje serce zaczęło bić szybciej. Cichy głos w mojej głowie wciąż próbował mnie uspokoić, ale przestałam słuchać.

Zeskoczyłam z blatu, ledwo rejestrując, że mam na sobie granatową koszulę nocną do kolan z wyjątkowo miękkiego materiału. Moje bose stopy dotknęły gładkiej, czarnej podłogi ozdobionej błękitnymi paskami, które zdawały się świecić. Powierzchnia nie była zimna, więc nawet się nie skrzywiłam idąc dalej przed siebie. To, co wcześniej wzięłam za sufit, okazało się kopułą ustawioną nad blatem, gdzie dotychczas leżałam. Całe pomieszczenie było znacznie większe, a wręcz ogromne. Po fakturze ściany łatwo domyśliłam się, że jest wydrążone w jakiejś skale. Powoli szłam przed siebie, mijając stoły i różnorodne, a nawet dziwaczne sprzęty. Za niebieską poświatą w ścianie dostrzegłam groty włóczni tuż obok sztyletów. Wydawały się zabójczo ostre.

Zatrzymałam się przy bliźniaczo podobnej, do tej w której się obudziłam, kopule, zauważając w niej leżącą postać. W mgnieniu oka rozpoznałam kto to był. Przebiegłam dzielący nas dystans, ignorując wiotczenie mięśni.

- Steve - powiedziałam, potrząsając lekko jego ciałem. Nie miał na sobie koszuli podobnej do mojej, ale był w swoich zwyczajnych ciuchach. Nie dostrzegłam nawet najmniejszego urazu, świadczącego o powodzie utraty przytomności. - Steve! - krzyknęłam jeszcze raz w desperacji.

Gdzie oni mnie zabrali? Jaką cenę zapłacili za tak szybkie leczenie? W co się wpakowali?

- Rogers, do cholery! - krzyknęłam jeszcze raz, poklepując go po policzku.

- Hej!

Odwróciłam się błyskawicznie w kierunku dźwięku, stając przed Stevem w gotowości do odparcia ataku. Rozluźniłam się lekko na widok ciemnoskórej młodej kobiety, a raczej nastolatki, ubranej w jasną, luźną bluzkę z nieznanym mi symbolem i czarne spodnie. Brązowe włosy miała zaplecione w dziesiątki malutkich warkoczyków upiętych w dwa koki. Wyglądała jak zwyczajna dziewczyna.

- Miło, że się obudziłaś, ale, z łaski swojej, nie drzyj się w mojej pracowni - powiedziała z silnym akcentem, podchodząc kilka kroków bliżej.

Uniosłam wyżej brwi, nie mogąc uwierzyć jej słowom. To ma być pracownia nastolatki? Cały ten zaawansowany sprzęt dookoła nas, którego pewnie zazdrości jej Stark, należy do niej?

Dziewczyna skoczyła spojrzeniem ode mnie na Steve'a i z powrotem, hamując rozbawienie.

- Mogę go obudzić, jeśli chcesz, ale za jakąś godzinę zrobi to sam - oznajmiła swobodnie. - Czuwał przy tobie przez ostatnie dwa tygodnie prawie cały czas, robiąc tylko krótkie drzemki, więc w końcu był tak zmęczony, że udało mi się do niego zakraść i wstrzyknąć środek usypiający - dodała, widząc moje wciąż nieufne spojrzenie. - To mam go obudzić?

- Nie - odparłam zachrypniętym głosem, po czym odchrząknęłam czując zaschnięte gardło. - Nie, niech odpocznie - zdołałam wykrztusić, na co dziewczyna pokiwała z aprobatą głową.

- Chodź, dam ci coś do picia - oznajmiła, ruszając w drugą stronę pomieszczenia. Nie mając innego wyboru, poszłam za nią. 

Wciąż nie mogłam nadziwić się temu co widziałam dookoła nas. Czułam się jak w miejscu z innej epoki, a przecież mieszkałam otoczona nowoczesną technologią Starka. 

- Mogę się skontaktować z twoimi przyjaciółmi, ale pewnie są w środku zebrania z moim tatą i bratem. Chcesz do nich dołączyć czy posiedzisz tu ze mną? Normalnie nie pozwalam nikomu zbliżać się do moich wynalazków, ale ty wydajesz się ogarnięta, no i jesteś kobietą, więc ufam, że nic nie zniszczysz, chcąc się pobawić gadżetami. Powiem, żeby przynieśli nam dwie porcje obiadu - zaproponowała, zatrzymując się przy pustym blacie stołu i odwracając w moją stronę. 

Zamiast odpowiedzieć na jej propozycję podeszłam do ściany zbudowanej z szyby, która została podzielona filarami od zewnątrz. Bez słowa wpatrywałam się w widok po drugiej stronie. To, co zobaczyłam, odebrało mi zdolność do mówienia. Byłyśmy w jaskini. Ogromnej jaskini, a może raczej kopalni rozświetlonej lekkim, błękitnym światłem ze skał i czymś co przypominało tory. Wokół potężnych stalagnatów, a także między nimi poruszały się pociągopodobne pojazdy, za pomocą lewitacji magnetycznej. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że projekt tego rodzaju mógłby być rozwinięty na taką skalę. A tu proszę, w pełni funkcjonalny rozkład.

- Gdzie ja jestem? - szepnęłam do siebie, czując całkowitą pustkę. Próbowałam przypomnieć sobie wszystkie miejsca, o których słyszałam, ale to... To przekraczało moje wszelkie wyobrażenia. Avengers na spotkaniu z ojcem i bratem tej dziewczyny, jej akcent, zaawansowana technologia, włócznie, zniknięcie moich ran i obrażeń... - Wakanda?

- Tak - nastolatka podeszła do mnie z widocznym rozbawieniem. Nie wątpię, że wywołało je moje zdumienie na widok otaczających mnie cudów techniki.

- Dwa tygodnie? - zapytałam, na co skinęła potwierdzająco głową, rozumiejąc o co mi chodzi. - Jakim cudem?

Dziewczyna odsunęła się ode mnie, podchodząc do pustego blatu i wyjmując ze schowka szklankę oraz wodę. Wlała ciecz do naczynia, pokazując mi je zachęcająco, więc usiadłam naprzeciwko niej i przyjęłam napój.

- Uleczyłam cię z pomocą wibranium już ponad tydzień temu. Do teraz czekaliśmy aż w końcu się wybudzisz - powiedziała, kiedy wypiłam wodę.

- A dziecko... Czy dziecko...? - zapytałam, nie mogąc wykrztusić tego słowa.

- Wszystko z nim w porządku. Nie ma żadnych obrażeń i rozwija się prawidłowo - uspokoiła mnie, a ja odważyłam się głębiej odetchnąć. Dopiero ta informacja pozwoliła mi zapanować nad chaosem w głowie. Zdenerwowanie, do tej pory ściskające moje gardło, zniknęło bez śladu. Rozluźniłam mięśnie, odruchowo gładząc brzuch dłonią. - Co więcej, ma w sobie geny Rogersa, czyli superżołnierza. Zauważyłaś, że zawsze, kiedy byłaś w obliczu zagrożenia, serum leczyło dziecko, a także ciebie? Wnikało do twojej krwi, zapewniając przetrwanie wam obu. Tylko dzięki temu przeżyłaś podróż do Wakandy, gdzie mogliśmy ci pomóc.

Otworzyłam szerzej usta, słysząc te rewelacje. Dopiero teraz przypomniałam sobie sytuację z Asgardu, kiedy zadraśnięcie zniknęło bez śladu. Nie sądziłam, że to możliwe.

- Skoro serum wniknęło do mojej krwi, czy to znaczy...?

- Nie, twoje komórki się nie zmieniły, więc po porodzie szybsze leczenie ran zniknie - zapewniła mnie dziewczyna, mrużąc lekko oczy. - Odpowiem na wszystkie twoje pytania, ale zamówię nam ten obiad, co? Jestem piekielnie głodna.

Na dźwięk szczerości jej wypowiedzi, zaśmiałam się z niedowierzaniem, ale pokiwałam głową na zgodę.

- Wspaniale!

Znikąd pojawił się niebieski hologram, na którym dziewczyna zaznaczyła kilka pozycji, po czym uśmiechnęła się do mnie z zadowoleniem.

- Ktoś nam przyniesie żarcie za kilka minut, a tymczasem możesz strzelać pytaniami - zapewniła, rozsiadając się wygodniej na krześle. 

Przechyliłam z rozbawieniem głowę. Miałam tak wiele wątpliwości, że sama nie wiedziałam od czego zacząć. Bystre, brązowe oczy dziewczyny wpatrywały się w moje z ciekawością, jakby miała zamiar ocenić mnie po pierwszym pytaniu, które zadam. Uśmiechnęłam się szerzej, znajdując odpowiednie.

- Jak masz właściwie na imię?

W końcu udało mi się wprawić nieznajomą w zaskoczenie, co przyjęłam z niemałą satysfakcją.

- Naprawdę się nie przedstawiłam? - zapytała, zaczynając się śmiać. - Shuri. Jestem księżniczką Wakandy, córką króla T'Chaki i królowej Ramondy, siostrą następcy tronu T'Challi, a także przywódczynią Wakandyjskiej Grupy Projektantów.

- Łał - powiedziałam, biorąc kolejny łyk wody. - Nic dziwnego, że od razu się nie przedstawiasz. Dużo do mówienia.

- Prawda? - zaśmiała się. - Spodziewałam się drążenia co się wydarzyło po twoim wypadku - stwierdziła, na co wzruszyłam ramionami.

- Uratowaliście dziecko, za co będę wam dozgonnie wdzięczna. Właściwie tylko to się liczyło.

- Więc teraz ja pozadaję trochę pytań, a może przy okazji odpowiem na kilka niewypowiedzianych przez ciebie - zaproponowała, a ja skinęłam głową zachęcająco. - Jak się czujesz?

- Słabo, chociaż nic mnie nie boli. Pewnie skutek długiej utraty przytomności, jak sądzę?

Shuri skinęła głową.

- Pamiętasz coś? Kiedy byłaś nieprzytomna, słyszałaś nasze rozmowy albo coś ci się śniło?

- Pamiętam... - zamyśliłam się, siłując z własnym umysłem. Ciemna poświata przykryła wszystkie wspomnienia, ukrywając je poza zasięgiem, ale jedno mgliste wciąż prześwitywało. - Wandę. Rozmawiałam z Wandą. Chciała abym wróciła do domu, gdzie ona jest? - zapytałam, prostując się. Przecież to było tuż przed moim wybudzeniem się. To ona mnie wybudziła, więc powinna być gdzieś tutaj.

- Wróciła do Nowego Jorku kilka dni temu, żeby odpocząć. Odkąd uzdrowiłam twoje rany, szukaliśmy sposobu na wybudzenie cię ze snu. Wanda próbowała się z tobą skontaktować, ale była cała roztrzęsiona. Twierdziła, że znalazła cię tylko raz, jednak nawet wtedy się nie obudziłaś. Stark i Rogers kazali jej wracać do kwatery aby odpoczęła. Nie wiem co znalazła w twojej głowie, ale powinnaś z nią później porozmawiać.

Słowa Shuri wprawiły mnie w zimne przerażenie. Co mogło się wydarzyć z Maximoff, żeby zareagowała w ten sposób? Przecież Wanda przeżyła prawdziwy koszmar, niemożliwe by coś we mnie było jeszcze gorsze.

- Ale obudziłam się - stwierdziłam, marszcząc z niezrozumieniem brwi. - Rozmawiałam z nią a po chwili była tutaj.

- Ten udany kontakt wydarzył się tydzień temu - szepnęła, wprawiając mnie w jeszcze większy szok.

Do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn ubranych w specyficzne kostiumy kelnerów, ozdobione wakandyjskimi akcentami. Nie mogłam się jednak skupić na ich wyglądzie. Jedyne o czym mogłam myśleć to stan Maximoff.

Mężczyźni zostawili jedzenie na metalicznych tacach, po czym oddalili się bez słowa. Shuri przesunęła porcję kawałków mięsa w warzywach pod mój nos, próbując wywabić mnie z trudnych myśli. Podziękowałam jej bladym uśmiechem.

- Kto z Avengers jest w Wakandzie? - zapytałam w końcu, obiecując sobie w duchu rozmowę z Wandą przy najbliższej okazji.

- Kapitana już widziałaś - stwierdziła Shuri, biorąc do ust kawałek mięsa. - Poza nim Iron Stark, strzała Barton, twoja siostra, no i Biały Wilk.

Przechyliłam głowę w zamyśleniu, przełykając porcję warzyw. Były doskonale dobrane, tworząc smaczną mieszankę, choć połowy z nich wcześniej nie miałam w ustach.

- Biały Wilk?

- Nazwaliśmy tak Barnesa po jego pierwszym pobycie tutaj. Swoją drogą, moglibyśmy mu pomóc. Wiesz, oczyścić umysł. Jestem pewna, że to również przedyskutują na dzisiejszym oficjalnym zebraniu.

- Możecie to zrobić? - zapytałam, czując pozytywne zaskoczenie i stan podobny do wstępu euforii. Jestem pewna, że to byłoby dla Bucky'ego prawdziwe spełnienie marzeń - cofnąć wszystko co zrobiła mu Hydra, aby już nigdy nie musiał żyć w strachu skrzywdzenia niewinnych albo swoich przyjaciół.

- Oczywiście! - zgodziła się Shuri. - Tata i brat są zaintrygowani możliwością współpracy z Avengers. Myślę, że zawrzemy dzisiaj przymierze na długą przyszłość.

- Przecież Avengers powstali po to by pomagać wszystkim ludziom - stwierdziłam z niezrozumieniem. - Co jeszcze możemy wam zapewnić?

- Nie chodzi o to co wy możecie nam dać, ale czym my możemy się odwdzięczyć za wasze poświęcenie - mrugnęła do mnie z zawadiackim uśmiechem. - Wspominałam już, że wszędzie dookoła nas jest wibranium?

Widelec wypadł z moich rąk i wylądował z brzękiem na tacy.

***

Obiad w towarzystwie Shuri był znakomitym sposobem na zaspokojenie głodu, wtajemniczenie w wydarzenia ostatnich tygodni oraz poznanie kilku faktów o Wakandzie, takich jak istnienie Czarnej Pantery. Dziewczyna okazała się doskonałą rozmówczynią. Z profesjonalizmem opisywała mi własne projekty, w tym jedne z najzmyślniejszych broni jakie w życiu miałam możliwość oglądać. Okazało się, że wibranium dawało cały wachlarz możliwości, a nie samo frisbee Rogersa.

Ale nie tylko tym okazała się ta godzina rozmowy. Towarzystwo Shuri pozwalało mi w spokoju dojść do siebie i przygotować się na zbliżające spotkanie z Stevem oraz pozostałymi. Entuzjazm nastolatki w trakcie dyskusji o broniach był niemal tak zaraźliwy jak Parkera. Gdyby ta dwójka się poznała, laboratorium mogłoby wybuchnąć przez któryś z ich wspólnych pomysłów. A jednak, zapamiętałam by kiedyś zaaranżować to spotkanie.

Po obiedzie, Shuri wróciła do pracy, a mi pozwoliła pójść dokądkolwiek zechcę, rozejrzeć się po sprzęcie, pod warunkiem, że niczego nie będę dotykać lub przyglądać się jej pracy, ale bez słowa komentarza aby nie rozpraszać. Nawet nie wyglądała na zdziwioną, kiedy usiadłam na krześle niedaleko niej by zobaczyć ją w akcji. Co więcej, dostrzegłam cień szczęścia przemykającego po twarzy Shuri na widok mojego zainteresowania.

Niestety, już po kilkunastu minutach, musiałam ją zostawić.

- Shuri! - męski, pełen złości krzyk rozległ się po całej pracowni. 

Moje zaskoczenie szybko zniknęło, zastąpione parsknięciem śmiechem, kiedy przypomniałam sobie co takiego zrobiła dziewczyna. Ona również oderwała się od projektu, śmiejąc w głos.

- Lepiej do niego idź, zanim tu przylezie zrobić mi awanturę - powiedziała, przewracając oczami. - Mężczyźni potrafią być strasznie irytujący.

- Nie mogę się nie zgodzić - stwierdziłam, zeskakując z krzesła. - Ale co byśmy bez nich zrobiły? - zapytałam, puszczając do niej oko.

Shuri spojrzała na mnie z powątpiewaniem, jakby doskonale znała odpowiedź na moje retoryczne pytanie, ale nie dałam jej szansy na podzielenie się nią. Pędem ruszyłam tam, gdzie wcześniej widziałam Steve'a, zwinnie omijając wszystkie blaty, hologramy, sprzęty i stojaki z bronią. Nie zatrzymałam się nawet na widok wściekłego Rogersa, wychodzącego spod kopuły. Jego złość zniknęła jak ręką odjął, kiedy tylko zrozumiał, że biegnę prosto na niego. Pokonałam dzielący nas dystans zaledwie w dwie sekundy, ale każda emocja, która przemknęła po twarzy Steve'a na zawsze wyryła mi się w pamięci. Stanął w miejscu, w szoku patrząc jak bez problemu stawiam kolejne kroki. Uśmiechnął się szeroko, a w jego dużych oczach błysnęły łzy ulgi, kiedy rozkładał ramiona. Wpadłam w nie bez wahania z całym impetem. Rogers utrzymał nas, ściskając mnie mocno, jakby bał się, że zaraz zniknę, a ja nie pozostałam mu dłużna. Zarzuciłam mu ręce na kark, chowając twarz w jego szyi. Nogami objęłam biodra mężczyzny, mało świadoma podwijającej się koszuli nocnej. Chłonęłam ciepło jego ciała, razem z każdym oddechem, dotykiem i cichym śmiechem ulgi. Sama pozwoliłam by z mojego gardła wydostał się podobny chichot, odchylając się w celu spojrzenia Steve'owi w oczy. Ułożyłam dłonie na jego mokrych policzkach z za długim zarostem.

- Musisz się koniecznie ogolić - oznajmiłam, na co od razu pokiwał głową w akcie zgody, a jego usta wygięły się w uśmiechu pomimo łez. - Dlaczego płaczesz? - zapytałam cicho, ocierając kroplę, która nie zdążyła ukryć się w brodzie mężczyzny.

- Nie miałem pewności czy jeszcze będę mógł trzymać cię w ramionach - odparł szczerze, po czym lekko wzmocnił uścisk jakby na potwierdzenie tych słów.

Posłałam mu promienny uśmiech, dusząc w sobie szloch wywołany jego słowami. Sama myśl o tym jak wiele musiał przejść od mojego wypadku, napawała mnie poczuciem winy i smutkiem. Pochyliłam się lekko, dotykając jego czoła swoim. Od razu wyczułam zapach, który kojarzył mi się tylko z domem. Mogłam przysiąc, że i Steve wziął głębszy wdech a jego płuca zadrżały, hamując szloch ulgi.

- Jestem tu - szepnęłam, opuszczając dłonie na szyję mężczyzny i delikatnie gładząc jego skórę palcami. - Trzymasz mnie.

- Trzymam - odparł tak samo cichym głosem. Przeszedł kilka kroków, ale ja nie poruszyłam się nawet o centymetr by zobaczyć gdzie mnie niesie. Wciąż trwałam w jego ramionach, nie mogąc nacieszyć się otrzymaną bliskością. - I już nigdy nie puszczę - zapewnił, kiedy posadził mnie na blacie przykrytym znaną mi już kopułą.

Zanim zdążył odsunąć się choćby odrobinę, zamknęłam usta Rogersa własnymi, przylegając do niego klatką piersiową. Byłam nieprzytomna ostatnie dwa tygodnie, a jednak czułam obezwładniającą mnie tęsknotę za jego bliskością, dotykiem, pocałunkami... Steve poruszał wargami powoli, jakby chciał nacieszyć się każdą sekundą tej chwili. Ułożył swoje dłonie na mojej talii, przytrzymując tak blisko siebie jak to było możliwe. Miałam wrażenie, że zrobił to zauważając przechodzący mnie dreszcz, choć ten nie miał nic wspólnego z chłodem. Mimo to nie protestowałam, kiedy w trakcie pocałunku zdjął z siebie kurtkę i przykrył nią moje ramiona. Opuściłam lekko ręce by kurtka nie spadła i położyłam je na odkrytej skórze ramion Steve'a. Nie mogłam opanować zachwytu nad tym, że znowu mogę go dotykać, że jest tu przy mnie i nie ma zamiaru odchodzić.

- Shuri - przypomniałam, kiedy zaczął schodzić pocałunkami po mojej szczęce. Mój oddech przyspieszał a w pomieszczeniu nagle zrobiło się duszno, więc pozwoliłam kurtce opaść. Nie utrzymała się nawet pół minuty.

- Pamiętam - odparł po prostu, całując delikatnie moją szyję. Odchyliłam się do tyłu, nie mogąc się powstrzymać. Jego usta ledwo mnie dotykały a ja już czułam, że za chwilę mogę stracić kontrolę.

Zatrzymał się natrafiając na materiał koszuli i opadł na kolana, a ja opuściłam nogi po jego obu stronach. Delikatnie pogładził mój brzuch przykryty cienką tkaniną, na co uchyliłam powieki, trafiając prosto na jego oczy. Uśmiechnęłam się delikatnie, kiwając głową na potwierdzenie. Steve ostrożnie podwinął nakrycie, odsłaniając moją bieliznę i skórę podbrzusza. Opuścił wzrok na miejsce gdzie powoli rozwija się nasze dziecko, a ja już wiedziałam, że nigdy nie zapomnę tej chwili. Przejechał delikatnie dłonią tuż nad krawędzią majtek a następnie położył tam usta.
Wciągnęłam gwałtownie powietrze, kiedy spojrzał na mnie roziskrzonymi od emocji oczami.

- Jesteśmy rodziną - powiedziałam, wywołując szeroki uśmiech na jego ustach.

- Jesteśmy rodziną - potwierdził, wstając aby ponownie połączyć nasze wargi w namiętnym pocałunku.

W tych dwóch słowach zawarliśmy wszystko co mieliśmy sobie powiedzieć. Było w nich całe wytłumaczenie mojego strachu przed powiedzeniem mu o ciąży, jego cisza, kiedy się dowiedział i moja impulsywna reakcja. Przekazywały skruchę przez popełnione błędy, a także radość, że zostawiliśmy je już za nami. Mówiły o przyszłości, którą mamy na wyciągnięcie ręki.

- Nie mogę się doczekać powrotu do kwatery - mruknęłam, kiedy odsunął się kilka sekund później. Steve zaśmiał się ze szczerym rozbawieniem, odgarniając z mojej twarzy zbłąkane kosmyki rudych włosów i całując mnie w zmarszczony nos.

- Uwierz, że ja też - powiedział z wciąż błyszczącymi oczami. Poprawił moją koszulę nocną by zakrywała nogi i przykrył mi ramiona kurtką, siadając obok mnie. Bez słowa oparłam się o niego, pozwalając by objął mnie jednym ramieniem i oparł głowę na mojej.

Przez moment zapadła między nami cisza, która nie przeszkadzała żadnemu z nas. Była swego rodzaju oczyszczeniem jakiego oboje potrzebowaliśmy.

- Ale włosy musisz umyć.

Parsknęłam śmiechem, kręcąc z niedowierzaniem głową.

- A ty zgolić brodę, bo w te święta pofarbuję ją na biało i będziesz robił za świętego Mikołaja - prychnęłam, po czym zesztywniałam. Święta. Zbliżały się święta, a minęły dwa tygodnie...

- Pojutrze - uspokoił mnie, chwytając moją dłoń w swoją. Jak zauroczona przyglądałam się, gdy wsuwał na mój palec pierścionek, który podarował mi w Asgardzie. Musieli go zdjąć w szpitalu albo tutaj. - Święta są pojutrze - oznajmił splatając nasze palce razem.

- To dobrze - uśmiechnęłam się, składając w podzięce za pierścionek pocałunek w policzek Steve'a. Uniosłam nogi, przekładając je na uda Rogersa, dzięki czemu mogłam być zwrócona w jego stronę, a ten natychmiast objął mnie ramieniem, przyciągając jeszcze bliżej. - Co się stało... - zaczęłam przełykając ze zdenerwowaniem ślinę. - Co się stało z Wandą? - wydusiłam w końcu i z przerażeniem zaobserwowałam ściśnięcie szczęki oraz napięcie mięśni Steve'a.

- Ona... - zaczął, drapiąc się nerwowo po szczęce. - Wanda próbowała zneutralizować twój ból, odkąd przyjechała do szpitala. Później, kiedy trafiłaś już do Wakandy, a Shuri zrobiła swoją magię za pomocą Wibranium, chciała pomóc ci odzyskać świadomość. Walczyła o to każdego dnia, ale zawsze twierdziła to samo. Mówiła o oplatającym cię mroku stworzonym z twoich doświadczeń i przeżytych cierpień. Nie patrz tak na mnie, powtarzam jej słowa.

Parsknęłam śmiechem w żałosnej próbie rozładowania napięcia. Niestety, wzrok Steve'a pozostał poważny. Chyba minęło jeszcze za mało czasu by był gotów robić żarty z tych chwil.

- Pamiętasz coś? Jakiś sen? - zapytał, patrząc mi prosto w oczy.

- Pamiętam Wandę - przyznałam, marszcząc brwi w wyrazie zamyślenia. - Nic innego.

- Ten przełom był dwa tygodnie temu. Miała nadzieję, że wystarczy aby pomóc ci odzyskać świadomość, ale nie obudziłaś się. Później nie mogła znowu nawiązać kontaktu.

- Ale ja... - zawahałam się, nie mogąc sobie tego poukładać w głowie. - Ja miałam wrażenie, że to było tuż przed moim obudzeniem.

Wzrok Steve'a pozostał bezradny. Wiedziałam, że chciałby mi pomóc pokonać wszystkie demony przeszłości aby mrok nigdy więcej nie próbował zawładnąć moim umysłem i nie zachęcał do oddania się w objęcia śmierci. Niestety, nie można zapomnieć całej przeszłości w jednej chwili, choć z każdym dniem jest coraz lepiej. Powoli wypuściłam powietrze z płuc, zamykając na moment oczy. Oparłam głowę o klatkę piersiową Rogersa i wsłuchiwałam się w jego miarowy oddech, próbując pozbierać myśli.

- Nie musisz się zadręczać, Steve - szepnęłam tak cicho, że nawet nie miałam pewności czy usłyszał. - Dałeś mi wszystko co mogłeś, o wiele więcej niż zasłużyłam. Nie poddałam się, bo miałam do kogo wrócić i o co walczyć. Skup się tylko na tym, że jest coraz lepiej. Z każdym dniem będzie tylko lepiej.

Wzmocniony uścisk był jedynym znakiem, że usłyszał każde słowo.

Przez kilkanaście długich sekund, minut, a może nawet godzin siedzieliśmy w całkowitym bezruchu delektując się chwilą spokoju i upragnionej bliskości. Oboje trwaliśmy pogrążeni we własnych myślach do momentu, w którym wyprostowałam się by spojrzeć Rogersowi w oczy.

- Masz przy sobie telefon?

Brwi Steve'a uniosły się w wyrazie zdziwienia, ale nie zadawał żadnych pytań. Wyjął komórkę z kieszeni i wręczył mi ją bez cienia podejrzliwości. Urządzenie zrobiło skan mojej twarzy, po czym od razu się odblokowało. Wciąż jestem dumna z siebie i Starka, że udało nam się przekonać Rogersa do używania nowszej technologii niż telefony z klapką. Szybko wybrałam odpowiedni numer, po czym ustawiłam komórkę przed nami z włączoną kamerą. Moje serce zaczęło bić coraz szybciej w oczekiwaniu na odebranie połączenia.

- Tak?

Głos Wandy był zachrypnięty i zmęczony. Kamera została skierowana na biały sufit, jakby kobieta nawet nie spojrzała kto do niej dzwoni.

- Hej, Wanda, jak się czujesz? - zapytał Steve zanim zdążyłam powiedzieć choć słowo. 

Spojrzałam na niego zaskoczona, że planuje zrobić Maximoff niespodziankę i czeka aż ta zerknie na wyświetlacz by zobaczyć nasze twarze. Twarz Rogersa nie wskazywała jednak na rozbawienie czy podstęp. Mężczyzna sprawiał wrażenie szczerze zaniepokojonego stanem Wandy.

- Dzwonisz, żeby zapytać jak się czuję chociaż sam przypominasz chodzącego trupa? - zapytała z ironią nie podszytą choć cieniem dobrego humoru. - Wspaniale, Steve. Czuję się wspaniale. Zwłaszcza dlatego, że odesłaliście mnie do domu, chociaż mogłam zostać. Mogłam dalej próbować.

W jej głosie nie było ani grama energii, która mogłaby potwierdzić jej zapał do dalszych działań. Wydawała się całkiem wyczerpana.

A ja doskonale wiedziałam jak poprawić jej humor.

- Też masz dość tego rozstawiania po kątach przez Starka i Rogersa? - zapytałam, patrząc z wyrzutem na narzeczonego, a potem ponownie na kamerę. Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi na pytanie, więc mogłam tylko domyślać się jak wielki jest szok wstępujący na twarz kobiety. - Chyba wiem co ci poprawi humor. Może po moim powrocie skopiesz im obojgu tyłki za nas dwie? Bo pewnie zakażą mi moich rutynowych ćwiczeń przez najbliższe osiem miesięcy.

- Kate...

Obraz na telefonie nagle zawirował, po czym zobaczyliśmy twarz Wandy. Wyglądała okropnie. Jej rude włosy przypominały całkowity nieład, upięte w niedbałą kitkę. Pod oczami miała głębokie sińce, jeszcze ciemniejsze niż w moim śnie, a mimo to... Mimo to teraz twarz Maximoff promieniała szczęściem.

- Obudziłaś się! - krzyknęła, kiedy z jej oczu popłynęły łzy. - Kiedy? Jak? Och, Kate...

- Cóż poprawniejsze sformułowanie brzmi, obudziłaś mnie - powiedziałam z szerokim uśmiechem, próbując przesłać jej całą dobrą energię, którą teraz miałam w sobie. - Rozmowa z tobą jest jedynym co pamiętam, ale jestem pewna, że właśnie ona była kluczowa.

Na moment zapadła cisza przerywana tylko śmiechem przez łzy Maximoff. Wraz ze Stevem patrzyliśmy na kobietę, nie mogąc nacieszyć się jej szczęściem.

- Dziękuję ci, Wando - powiedziałam, na co ta pokręciła gwałtownie głową.

- Ale ta ciemność... mrok...

- Są częścią mnie - uśmiechnęłam się smutno, ale spojrzałam na nią z powagą. - Są częścią mnie, ale zapewniam cię, że nigdy nie dam im się przytłoczyć. Przynajmniej dopóki jestem tu z wami.

- Cieszę się, że wróciłaś - powiedziała, ocierając policzki z łez radości.

- Z kim rozmawiasz?

Uśmiechnęłam się szeroko, widząc jak sylwetka Wilsona wchodzi do pomieszczenia za plecami Wandy.

- Z...

- Jeżeli znowu coś nawywijałeś w czasie mojej nieobecności, to pamiętaj jak wygląda nauczka ode mnie - powiedziałam zanim Wanda wydusiła z siebie choć słowo. 

Z rozbawieniem obserwowałam jak Sam zatrzymuje się i patrzy na Maximoff z niemym pytaniem na ustach. Dopiero kiedy ta potwierdziła skinieniem głowy, mężczyzna podbiegł bliżej, siadając obok kobiety.

- Ty żyjesz! - krzyknął, przyglądając się mojemu wizerunkowi na wyświetlaczu. - Wiedziałem, że Katerina Romanoff się nie podda. Ha! - krzyczał zadowolony, a ja roześmiałam się, posyłając mu spojrzenie pełne pobłażania.

- Miałabym zostawić kwaterę na twoją pastwę? O nie! - odparłam, pokazując mu język.

- No wiesz, a ja się tak dobrze zajmuje twoim najlepszym przyjacielem - powiedział, po czym schylił się, znikając z kamery. Kiedy znowu się pojawił, miał na rękach Trouble. Kot zamiauczał głośno, wpatrując się w wizerunek mój i Steve'a.

- Trouble! - powiedziałam, wpatrując się w mojego ukochanego futrzaka. - Wrócę niedługo, obiecuję. Jeszcze trochę i nie będziesz musiał znosić ciągłego naprzykrzania się wujka Wilsona.

- No wiesz ty co! A ja mu całe swoje serce oddaje! - poskarżył się, chwytając za klatkę piersiową. 

- Mówiłeś już Kate o tym jak przyniósł ci myszkę do łóżka? - zapytał Steve, na co spojrzałam na niego w szoku a potem wybuchnęłam głośnym śmiechem.

- Co zrobił? - zaśmiewałam się, próbując wyobrazić sobie minę Wilsona, kiedy zauważył niespodziankę na swoim posłaniu. Trouble często wyruszał na wyprawy do pobliskiego lasu, ale jeszcze nie zauważyłam by przyniósł pamiątkę ze sobą.

- Kiedy wracacie? - zapytał Wilson, próbując zmienić temat.

- Właśnie! - podjęła Wanda, przejmując Trouble od mężczyzny i pozwalając by kocur położył się jej na udach.

- Jutro. Święta spędzimy w pełnym gronie - zadecydował Steve, ściskając mnie lekko ramieniem. Uśmiechnęłam się tylko w ramach zgody. Nie mogłam się już doczekać świąt.

- A za rok będzie ono jeszcze większe - przypomniałam, zerkając na Steve'a, którego oczy rozbłysły w odpowiedzi.

Kątem oka zobaczyłam jak Wilson przechyla się w kamerze by zakończyć połączenie. Widać, że zna swojego przyjaciela na wylot, bo ledwie to zrobił, a Steve zamknął mi usta w czułym pocałunku, kładąc jedną dłoń na moim brzuchu. Kompletnie zapomniany telefon wypadł z mojej dłoni, uderzając o podłogę. Dobrze, że sprzęt Starka był całkiem wytrzymały. Jedną dłonią przykryłam rękę Steve'a na moim podbrzuszu, a drugą położyłam na jego policzku, przelewając w tę chwilę całą skrywaną pasję. Uśmiechnęłam się przez pocałunek, widząc jego jednoznaczną radość na myśl o założeniu rodziny. To było jak spełnienie już dawno zapomnianych marzeń młodości.

- Nie mogę się doczekać by poznać naszą córkę - wyszeptał, odgarniając z mojej twarzy kosmyk rudych włosów.

Zmarszczyłam nos i przechyliłam lekko głowę w lewo.

- Coś czuję, że to będzie syn - powiedziałam z rozbawieniem, na co Steve parsknął śmiechem w moje usta.

- Córka - mruknął, łącząc na chwilę nasze wargi. - Mała księżniczka, która da nam obojgu niezły wycisk.

- Syn - trzymałam się swojego, splatając nasze palce razem i pozwalając by skradł mi kolejnego całusa. - Mały superzołnierz z moim charakterem - stwierdziłam. Rogers musiał odwrócić na chwilę głowę by dać upust swojemu rozbawieniu.

- Boże, chroń nas przed takim urwisem - powiedział, kiwając głową na boki. Zaśmiałam się głośno, bawiąc się jego włosami i z radością przyglądając się szczęściu na twarzy ukochanego.

Mój dom. Mój prawdziwy dom.

- Sarah - szepnęłam.

Steve spojrzał na mnie z tak wielkim zaskoczeniem, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widziałam.

- Co powiedziałaś? - zapytał, skacząc wzrokiem po mojej twarzy i nie tracąc ani odrobiny szoku.

- Sarah - powtórzyłam, po czym wzruszyłam ramionami. - Jeżeli to będzie córka chciałabym nazwać ją Sarah. Nie wiem dlaczego - zaśmiałam się, zabierając dłoń z twarzy Steve i odwracając głowę. Jego przenikliwy wzrok wprawił mnie w dziwne zakłopotanie. Rogers od razu złapał mnie za podbródek, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy.

- Tak miała na imię moja mama - powiedział cicho. Jego oczy zasnuły się mgłą, a moje serce zabiło mocniej na widok tego wyrazu twarzy. - O której chyba nigdy ci nie mówiłem - stwierdził, na co wzruszyłam ramionami.

- A czy to ważne? - zaśmiałam się, nie próbując nawet zrozumieć dlaczego pomyślałam o tym imieniu. - Zgadzasz się? - zapytałam niepewnie. W odpowiedzi usłyszałam szczery śmiech.

- Kate, oczywiście, że się zgadzam - oparł swoje czoło o moje, uśmiechając się delikatnie. - Żałuję, że nie mogłyście się poznać.

- Ja też - odparłam, lekko gładząc dłoń mężczyzny. - Mam przeczucie, że była wspaniałą kobietą.

- W rzeczy samej - powiedział, całując mnie w czoło, po czym ponownie oparł swoją głowę o moją. - James Samuel - szepnął. W odpowiedzi pocałowałam go krótko w usta.

- Nie mogę sobie wyobrazić innych imion dla naszego syna - mruknęłam szczerze, w myślach wyobrażając sobie tego brzdąca. Nasza przyszłość rysowała się w wymarzonych barwach. Całe to planowanie było jak zapowiedź czegoś niesamowitego. - Urodzę małego superżołnierza - zaśmiałam się, krecąc głową z niedowierzaniem. - Świat staje na głowie.

- Ożenię się z byłą agentką Hydry - mruknął Steve, na co pacnęłam go lekko w ramię ze śmiechem. - Jestem pewien, że Philips przewraca się w grobie.

- Myślę, że jest więcej takich osób - powiedziałam. - I nie muszą być w grobach, żeby pokazywać swoje niezadowolenie naszym związkiem.

- Jakby to nas obchodziło - szepnął, gładząc mój policzek kciukiem.

- No właśnie - zgodziłam się, a kiedy jego usta znalazły się już milimetry od moich dodałam: - Sarah Arrow.

- Arrow? - zdziwił się, a ja wzruszyłam ramionami.

- Nigdy nie podobało mi się imię Clint, a chciałabym aby zawsze pamiętał jak bardzo jestem mu wdzięczna za to, że nigdy we mnie nie zwątpił i pierwszy starał się zrozumieć - wyjaśniłam. Steve pokiwał głową ze zrozumieniem. - W dodatku gdyby nasze dziecko miało część optymizmu godnego wujka Bartona, nie musiałabym się martwić, że odziedziczy moje przejawy pesymizmu.

- Nie wiem czy mam się czuć zaszczycony, czy obrażony tym, że nie podoba ci się moje imię - usłyszeliśmy męski głos z boku, na co oboje się zaśmialiśmy i odwróciliśmy w kierunku trójki naszych przyjaciół. Każde z nich stało z założonymi rękami na piersi, spoglądając na nas z poważnymi minami, choć ich oczy błyskały iskrami rozbawienia.

Nawet nie usłyszeliśmy jak weszli. Zdecydowanie musieliśmy przestać tracić czujność, kiedy zostajemy sami.

- Nie uważałeś tego za podejrzane jak często zwracam się do ciebie po nazwisku, Barton? - zapytałam, unosząc jedną brew w górę.

- Romanoff, ty przez długi czas mówiłaś do wszystkich po nazwisku - prychnął. Przewróciłam oczami w odpowiedzi i pokazałam mu język.

- Ja za to czuję się całkowicie pominięty - mruknął Stark z wyraźną urazą. - Ty też, Nat?

- W rzeczy samej - mruknęła moja siostra, patrząc na mnie z udawanym oburzeniem.

- Całkowicie niepotrzebnie - odezwał się Steve zanim zdążyłam coś powiedzieć. - Będziecie chrzestnymi, więc lepiej nauczcie się dawać dobry przykład.

Spojrzałam na ukochanego ze zdziwieniem, ale również niepohamowanym szczęściem. Nie zamieniliśmy o tym ani słowa. Ba! Sądziłam, że będę musiała go przekonywać do tego pomysłu, a jednak on myślał dokładnie o tym samym. Nie licząc Lokiego oraz Eir, to Natasha i Tony pierwsi wiedzieli o ciąży. Wybrałam ich instynktownie, a teraz nawet nie miałam wątpliwości, że to ich chciałabym widzieć w roli rodziców chrzestnych mojego dziecka. Steve zauważył to i bez trududomyślił się, że chciałabym aby właśnie tak się stało.

- Nie mydlcie mi tu oczu, Rogersy - prychnął Stark, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek. - Moje auto poszło na złom po twojej przejażdżce.

- Wybacz - spojrzałam na niego ze szczerym żalem, a ten tylko pozbył się swojej maski i zaśmiał głośno.

- Pepper będzie skakała ze szczęścia za skasowanie Truskawki, kiedy już usłyszy, że wyszłaś z tego bez szwanku - stwierdził, po czym mrugnął do mnie złośliwie. - Ale w ramach zemsty rozpuszczę wam tego bachora jak na bogatego ojca chrzestnego przystało.

Pokręciłam z niedowierzaniem głową. Rozpuszczone dziecko superżołnierz. Świat tego zdecydowanie nie wytrzyma.

- Nat? - zapytałam niepewnie, widząc, że nie odezwała się ani słowem po oświadczeniu Steve'a.

- Dobrze mieć cię z powrotem, siostro - oznajmiła.

Uśmiechnęłam się do niej promiennie, po czym nie zważając na wszystko, wstałam i uścisnęłam ją z całej siły. Nie byłyśmy już dawno w Hydrze. Nie musiałyśmy się kryć z naszym przywiązaniem i siostrzaną miłością. Obie założyłyśmy rodziny, znalazłyśmy przyjaciół i slużyłyśmy słusznej sprawie. Wszystkie moje marzenia zaczęły się spełniać. A ja?

Ja byłam szczęśliwsza niż kiedykolwiek uważałam, że na to zasługuję.

Jednak mocne, rytmiczne bicie mojego serca przekonywało mnie, że to nie był sen. Wszystko działo się naprawdę, a nasze życia miały toczyć się dalej.

~~~

Hejka!

Wiem, że kazałam Wam czekać zbyt długo na ten rozdział, ale w końcu nadszedł ten dzień!

Muszę przyznać, że trudno mi się teraz pisze, a powód jest bardzo prosty. Coraz szybciej zbliżamy się do końca historii Kateriny i nie potrafię się jeszcze z nią pożegnać. Niemniej, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że koniec tego fanfiction, nie będzie oznaczał jednoczeście pożegnania z Wami. Mam jeszcze w zanadrzu kilka pomysłów na kolejne historie.

Przy okazji rozdziału pragnę Wam życzyć by tegoroczne święta wniosły w Wasze życia spokój i szczęście na kolejny rok. Nigdy nie zapominajcie kim jesteście i jak najlepiej wykorzystajcie czas spędzony z najbliższymi.

Do kolejnego rozdziału ❤️
Lily 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro