4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Oczy jak dzień, gwiazdy u jego władzy, słońce na ram...

Nie.
To nie może być prawda. Nie może.
Skąd dziadek mógł wiedzieć, że on zrobi sobie właśnie taki tatuaż? Akurat na ramieniu?
Nie, błagam nie.
Nie wyjdę za niego.
Nigdy.

To wszystko to jakaś bzdura. Jakieś pomylenie z poplątaniem. Pomyłka. Błąd.
JA miałabym wyjść za tego bezwzględnego tyrana? Za rozpuszczonego aroganta z zamku?
Absurd.
Odsunęłam te myśli od siebie. To było zbyt nierealistyczne, aby mogło być prawdziwe.

Tyle lat szukałam mężczyzny z przepowiedni. Nadaremno. Przepytałam każdego chłopaka z wioski, wchodziłam do męskich, szkolnych szatni. Robiłam dosłownie wszystko, żeby znaleźć tego jedynego. Ludzie mnie nabierali, rysowali sobie sztuczne słońca na rękach. Śmiali się i nabijali z idiotki wierzącej w te bzdury.

Już myślałam, że on jednak nie istnieje. Że dziadek się pomylił. Że mnie ta przysięga już nie obowiązuje. Straciłam nadzieję, ale jednocześnie cieszyłam się. Każdego dnia zastanawiałam się nad tym, jaki on będzie? Kim on będzie? W jaki sposób mam go przekonać do ślubu? A jeśli mnie nie pokocha? A jeśli będę z nim nieszczęśliwa? Miałam tyle wątpliwości...

Wyobrażałam sobie mnóstwo mężczyzn. Jednego dnia widziałam w swojej głowie zepsutego oblecha, pijaka - zamartwiałam się. Buntowałam.
Kolejnej nocy widziałam przystojnego, dobrego chłopaka, który będzie o mnie dbał.

Miałam mieszane uczucia. Ale nigdy, przenigdy nie przeszło mi przez myśl, że to może być ktoś z zamku.

Przez ten cały czas wpatrywałam się we wściekłego blondyna z opadnietą szczęką, a on patrzył na mnie jak na głupią. Wreszcie stracił cierpliwość.

— Wynoś się z mojego pokoju! Wynocha!

Matko jak on się drze.

Rzucił się w moją stronę. Chciał się mnie pozbyć. Mimo tego, nie mogłam stracić okazji. Musiałam wiedzieć coś więcej. W mojej głowie było zbyt dużo niedopowiedzeń. Pobiegłam na drugą stronę komnaty.

— Od kiedy masz ten tatuaż?

— Nie twoja sprawa. Wynoś się. — Jego ton głosu znów stał się zimny jak lód. Bezwzględny. Surowy. Władczy.

— To chociaż powiedz mi, po co mnie tu ściągnąłeś?

Skrzywił się. Nie powie mi.
Co za człowiek...

— Kim jesteś? — Liczyłam, że chociaż tyle się dowiem, ale on się nie odezwał. Patrzył na mnie tak, jakbym urwała się z innej planety. Miałam już po dziurki w nosie jego gównianego wzroku. Czułam się strasznie nieswojo.

Strażnicy momentalnie wtargnęli do środka.

— Tu jest! — krzyknął jeden z nich do słuchawki, wskazując palcem w moją stronę.

— Wasza wysokość, przepraszam za nią. Uciekła, ale to się więcej nie powtórzy — usprawiedliwiał się inny.

Jak to "Wasza Wysokość"? On jest...
Nie.
Jak mogłam się wcześniej nie zorientować? Jak mogłam go nie poznać?
To ukochany Nel. Maxon West.
Następca tronu. Przyszły władca.
Chłopak, za którym szaleją miliony dziewczyn.

Znów głupio się w niego wpatrywałam.

— Ty-ty jesteś następcą tronu — wyszeptałam. Nawet nie wiem, czy to było pytanie skierowane do niego, czy po prostu musiałam powiedzieć to na głos, aby w to uwierzyć.

On w odpowiedzi kiwnął głową.

— Ona nie jest tu więźniem — powiedział do żołnierza, po czym skierował się w moją stronę. — Americo, wróć do swojej komnaty i przygotuj się do kolacji. — To nie była zwykła prośba. Tylko zimny rozkaz. Rozkaz następcy tronu.

Gdyby nie było tam wtedy tych wszystkich zasranych strażników, naplułabym mu w twarz za ten ton. Ale nie mogłam tego zrobić. Musiałam zgrywać pozory choć odrobinę posłusznej. Tylko w ten sposób mogłam cokolwiek ugrać.

Wychodząc z pomieszczenia, cały czas czułam palący wzrok księcia.

Wszystko było na pozór dobrowolne, ale tak naprawdę byłam zmuszona.

Tu wszystko jest kłamstwem.

Strażnicy odprowadzili mnie do tej samej komnaty co wcześniej. Tym razem weszłam bez oporu. Bez słowa zatrzasnęli za mną drzwi.

"Ona nie jest tu więźniem"
Co to znaczyło?
Przecież zmusili mnie. Uwięzili. W wielkiej, złotej klatce. Bez wyjścia.

Jak długo jeszcze będą mnie tu przetrzymywać?

Na moich oczach rozpoczynał się koszmar, z którego najwyraźniej nigdy się nie obudzę.

Nie wyjdę za księcia. Nie zniszczę sobie życia.

Przysięga.

Kto niby będzie mnie z niej rozliczał? Kto sprawdzi, czy ją dotrzymałam? Nikt. Więc mam gdzieś te przysięgę.

Kłamstwo. Przebrzydłe kłamstwo. Wyrzuty sumienia by mnie wyżarły od środka. Nie pozwoliłyby mi żyć.

Obiecałam. Przysięgłam dziadkowi. Zrobiłam to. Ale jeśli on nie żyje... Czy to znaczy, że przysięga mnie już nie obowiązuje? Że została zakopana pod ziemią i skończyła z nim w grobie?

Miałam totalny mętlik w głowie. Moje kartki zaczynały się zapisywać, ale ja natychmiast wszystko przekreślałam. To, co próbowało się zanotować, było dla mnie zbyt absurdalne.

Stop.
O czym ja w ogóle myślałam? Jak to mogło mi przejść przez myśl? Przecież  wielki następca tronu nigdy nie spojrzałby na taką wieśniarę jak ja. Nawet gdybym chciała, nie udałoby mi się dotrzymać przysięgi. To było niemożliwe. Prawda?

Odetchnęłam.

Podeszłam do olbrzymiego zwierciadła powieszonego na ścianie w środku pomieszczenia. Przesunęłam palcami po swoim odbiciu. Od rana nie widziałam się w lustrze.

Miałam cienie pod piwnymi, dużymi oczami. Brązowe włosy były związane w wysoki kucyk. Dwa cienkie, wiszące pasemka okalały moją twarz. Na szyi wisiał posrebrzany wisiorek ze srebrną gwiazdą. Moja pamiątka po babci.

Kolczyków nigdy nie miałam z dwóch prostych powodów. Pierwszy z nich to fakt, że kolczyki były bardzo drogie, a nas nie było na nie stać. Drugi to, to że piekielnie boję się igieł. Takie rzeczy to nie dla mnie.

Byłam szczupła, choć jadłam, jak uważałam, bardzo dużo. Błękitna sukienka ze zwężanymi rękawami sięgała mi do kolan. Na stopach miałam już przetarte, skórzane baleriny. Wyglądałam jak typowa wiejska dziewczyna.

Wyjrzałam za okno opierając się o parapet.
Wielki zadbany ogród.
Wzięłam głęboki oddech.
Kochałam zieleń. Pomagała mi się zrelaksować. Jest kojąca, pełna tajemnic, a przede wszystkim piękna.
Naturalna, ale potężna.

Ktoś przerwał moje rozmyślania pukając do drzwi. Odwróciłam się.

— Zmieniła panienka zdanie? — spytała ta sama młoda kobieta, która dwie godziny temu mnie obudziła.

— Nie, ale proszę, mów mi po imieniu. Jestem America. — Mówiąc to podeszłam do niej i podałam jej rękę. Ona popatrzyła na mnie, mrugnęła dwa razy oczami i uśmiechnęła się. Wydawała się całkiem sympatyczna. Na szczęście nie przydzielili mi jakiejś wiedźmy.

— A ja Olivia. Miałam się tobą chwilowo opiekować. — W odpowiedzi przytaknęłam. — Jesteś głodna?

Jejciu tak. Byłam okropnie głodna. Ale nie mogłam teraz jeść. Nie chciałam od tych ludzi nic przyjmować. Choćbym miała paść z głodu.

— Dziękuję — grzecznie odmówiłam.

— W takim razie już chodźmy.

Po tych słowach odwróciła się i  ruszyła. Mimo że nie była zbyt wysoka, zasuwała błyskawicznie przebierając nogami. Podążyłam za nią. Przemierzałyśmy wielkie korytarze. Nie wiedziałam, jakim cudem orientowała się w tym wszystkim. Momentalnie naszły mnie pogmatwane myśli. Zanim zdążyłam zapanować nad swoim językiem i przemyśleć to, o co chciałam się spytać, wypaliłam:

— Słyszałaś o Joshu i Wiliamie Evans? Wiesz, co się z nimi stało?

Gdy te słowa opuściły moje usta, zorientowałam się, co tak naprawdę powiedziałam. Albo w jaki sposób to zrobiłam. Sprzedałam jej na talerzu wszystkie uczucia, jakie mną targały. W powietrzu między nami unosiła się niepewność i cisza.
Nie powie mi – pomyślałam. Czemu miałaby to zrobić? Dlaczego miałaby mi powiedzieć prawdę?
Tak bardzo chciałam już wiedzieć, że nic im się nie stało. Że są w domu. Że nic im nie grozi. Chciałam, już oddać balast, który ciążył mi na karku.

— Nic o nich nie słyszałam. — odparła po kilku sekundach. — Przykro mi.
Spojrzałam na nią. Nasze oczy się spotkały, a jej rysy twarzy wyrażały współczucie. Z ulgą stwierdziłam, że mówiła szczerze. Czułam to.

Chwilę później, wyszłyśmy do ogrodu. Był niesamowity. Trawa była wręcz idealnie, co do centymetra przystrzyżona, a zroszona wodą odbijała ciepłe promienie słońca. Białe i jasnopomarańczowe plamki w trawie, czyli właśnie kwitnący nagietek i rumianek, sprawiały, że wyglądał jak z bajki. Do tego krzaki cudownych, czerwonych róż, które nadawały temu miejscu romantyzmu i tajemniczości. W powietrzu unosił się kojący zapach kwiatów. Mogłabym tu przesiadywać godzinami, wpatrując się w niebo i upajając się jego pięknem, które absolutnie nie dorównywało temu z okna.

Minęłyśmy niewielką szklarnię, która stała samotnie między owocowymi drzewami. Przeszłyśmy przez strumyk, który najprawdopodobniej prowadził do niedużego wodospadu.
Gdy doszłyśmy do tarasu Olivia poleciła, abym usiadła i chwilę poczekała. I tak też zrobiłam.
Obity białym materiałem fotel był niezwykle wygodny. Przymknęłam oczy. To była moja chwila ulgi. Spokoju. Ciszy. I zamierzałam się nią w pełni nacieszyć.

Usłyszałam kroki za sobą.
Król idzie.
Nie chcę się stąd ruszać. Tu jest mi tak przyjemnie.
Ale momentalnie dźwięki ustały, więc zdezorientowana wstałam i odwróciłam się.
Maxon?

Pierwszy raz odkąd go spotkałam, naprawdę stwierdziłam, że jest przystojny. Choć to było zbyt słabe określenie. Był boski, perfekcyjny, nieziemski. Blond włosy postawione na żel, idealne, mocne rysy twarzy, delikatny zarost i wpatrzone we mnie, błękitne, ale chłodne oczy.
Oczy jak dzień...

Przez tę chwilę zrozumiałam, dlaczego dziewczyny z całego świata do niego wzdychają. Wyrzeźbione mięśnie widoczne mimo koszuli, perfekcyjna sylwetka i...

Skarciłam się za myślenie w ten sposób. Wszystko zniknęło. Trwało to zaledwie sekundę, ale zostawiło trwały ślad w mojej głowie. Stało się.

Mężczyzna przede mną wyciągnął zza siebie małe, urocze pudełeczko. Otworzył je wciąż patrząc mi w oczy.

— Wyjdziesz za mnie?

Cała bańka nadająca magii temu momentowi gwałtownie pękła, a ja o mało go nie wyśmiałam.

— Nie. Nigdy — powiedziałam to z największą pewnością, na jaką mnie było stać. Chłopak uniósł brwi i zamknął ozdobne pudełko.

— Wiesz, że nie masz wyboru? Prawda? — spytał. Ton jego głosu był obojętny. Mówił tak, jakby cała ta sytuacja latała mu koło dupy. Jedynie jasne oczy go w jakimś stopniu zdradzały.
Nie chciał tego.
Tak samo jak ja.
Więc dlaczego to robił?

— Ja zawsze mam wybór.

— Mój ojciec tego chce. To nie jest pytanie tylko rozkaz. — Do obojętności doszło jeszcze zimno i dystans. Zaśmiałam się.
Jak można być tak pustym człowiekiem?

 Mam w dupie twoje rozkazy jak i wolę twojego ojca. — Uniósł brew. — Dlaczego to robisz? — spytałam. Emocje rozsadzały mnie od środka. Byłam pewna, że doskonale o tym wiedział. Nigdy nie potrafiłam ukrywać tego, co czuję. — Nie chcesz tego, tak samo jak ja. Widzę to. Nie jestem ślepa! Dlaczego to, do cholery, robisz?

Podle się uśmiechnął i powoli zbliżył. Nie dość, że był ode mnie dużo wyższy, to jeszcze stanął nade mną. Doskonale wiedziałam, po co. Tym gestem okazywał swoją wyższość. Zadrżałam, ale nieustannie wbijałam w niego swój wzrok.

— To nie twoja sprawa. Ty masz tylko wykonywać zasrane rozkazy — wycedził — i nie wsadzać swojego nosa tam, gdzie nie trzeba. Jesteś zwykłą gówniarą z wioski. Tej walki nie wygrasz.

Nie krzyczał, ale nie musiał tego robić, aby uzyskać zamierzony efekt. Każdy wyraz wypowiadał tak, by mnie uderzyć w najbardziej wrażliwe punkty. Jego słowa były jak sople lodu – zimne i ostre. Rzucał nimi z wiatrem, a one trafiały we mnie ze zdwojoną siłą. I to bolało. Bardzo.

Po policzkach popłynęły mi łzy. Nie potrafiłam ich powstrzymać. Oczy nie chciały współpracować z moją wolą. Nienawidziłam tego. Tym samym mogłam od razu przyznać mu rację i darować sobie, robienie z siebie błazna. Słabej i kruchej dziewczynki.

Odepchnęłam go, odwróciłam się i zaczęłam biec. Włożyłam w te gwałtowne ruchy wszystkie siły, jakie jeszcze mi pozostały. Potrzebowałam się na czymś wyżyć. Czułam wiatr przeszywający moje rozgrzane policzki, wysuszający łzy, unoszący włosy i otrzeźwiający.

Natychmiast do mojej głowy napłynęła fala głębokiego smutku i bólu po zniszczonej nadziei. Nadziei na to, że się czegoś dowiem. Na to, że nie jestem w tym miejscu nic nieznaczącym śmieciem. Na to, że on ma jakieś serce. Myliłam się, a nadzieja jest matką głupich.

A to oznaczało, że miał rację.

Przegrałam.

Ale tylko walkę.
Nie wojnę.

Prułam, ile miałam sił w nogach. Nie zatrzymywałam się. Nie patrzyłam, gdzie biegnę ani w jaką stronę. Nie obchodziło mnie to.

W głowie mieszały mi się pytania, krążyły wokół niej i nie pozwalały logicznie myśleć. Nie wierzyłam w to, co się wydarzyło. Moje serce, moja dusza nie przyjmowała takich zachowań. Przecież  k a ż d y  ma w sobie odrobinę dobra, blask słońca, promyk nadziei. Więc jak można być tak strasznym człowiekiem? Zimnym, oschłym, nieczułym, bezlitosnym.

Nie rozumiałam tego. Nie rozumiałam jego. Nie rozumiałam nic.

Nawet mój ojciec był-był znośny. Z pewnością nie był zły. Ale ten chłopak... to istny tyran.

Moja lampka w głowie się zapaliła. Coś było nie tak. Te oświadczyny to była jedna wielka bzdura, ale z pewnością nie pomyłka.
Ciekawość i zarazem wściekłość rozsadzały mnie od środka.

Biegnąc korytarzami, dostrzegłam uchylone drzwi. Gwałtownie się zatrzymałam i tak samo szybko się zorientowałam – już tu byłam.

Za pomocą ostrego impulsu, a zarazem bez żadnego namysłu wpadłam do pokoju Maxona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro