• smog i cynamon •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Eustachy nawet nie krył przed samym sobą, że jego system wartości był mocno uszkodzony. Może dlatego, że nigdy nie miał ojca, który naprowadziłby go na dobrą drogę i to, że widział śmierć matki. A może po prostu był zepsutym człowiekiem.

Wbił spojrzenie w migające krajobrazy za oknem tramwaju. Szary smog w połączeniu z obskurnymi kamienicami wyglądał paskudnie, przynajmniej tak oceniłby je człowiek postronny, ale on doceniał ten widok. W tej szarość było coś kojącego i beznamiętnego. Coś, co w pewien sposób swoją zwyczajnością hipnotyzowało go, nie pozwalając oderwać od niej udręczonego wzroku.

Eustachy czuł się jak ten smog. Niepotrzebny i irytujący, ale wciąż obecny na tle burych budynków.

Założył nogę na nogę, myśląc o tym, jak brudne są jego buty i jak matka narzekałaby na błoto oraz kurz, których nie zmywał od tygodni. Całe szczęście, że nie żyła.

Była środa, czyli dzień, którego młody student nie znosił równie mocno co poniedziałków, wtorków, piątków, sobót i niedziel. Czwartki lubił. W czwartki w piekarni obok akademika zawsze były ciastka maślane za pół ceny.

Ale nie było czwartku, podobnie jak ciastek maślanych. Zamiast tego, w zniszczonej torbie, którą znalazł gdzieś w starych śmieciach, na strychu starego domu, leżała cała lista esejów do napisania. Eustachy wcale nie miał ochoty zapełniać dziury w swojej edukacji, gdy równie dobrze mógł bezmyślnie gapić się na miasto, tak okropne w grudniowym słońcu.

Tramwaj zahamował, otworzyły się drzwi, zapraszając nowych pasażerów do środka. Rozparty na pojedynczym siedzeniu i ani myślący, ustąpić miejsca jakiejś starszej osobie, chłopak poderwał się jak oparzony. Paskudna niczym smog, granatowa kurtka i koślawo zawiązany na tłustej szyi krawat mogły znaczyć tylko jedno.

Pospiesznie przepchnął się do drzwi, ale było już za późno. Tramwaj ruszył, zabierając mu tym samym jedyną drogę ucieczki. Wcisnął się w kąt, tak mocno, jak tylko mógł, modląc się, żeby tylko ten przeklęty kanar go nie zauważył.

— Bilet do kontroli — mruknął grubas do jakiegoś osobnika płci tej samej, stojącego niecały metr od niego.

— Już, już... — Nieznajomy zaczął przeszukiwać kieszenie, a Eustachy uczuł, jak pocą mu się skronie. Facet był zbyt blisko, nawet gdyby mógł, nie dałby rady uciec. Tramwaj stanął, a obcy chłopak się wyprostował. Jego twarz rozświetlił bezczelny uśmiech. — Ups, chyba gdzieś mi wyleciał!

Złapał Eustachego za łokieć i wyciągnął na zewnątrz, popychając przy tym skonfundowanego mężczyznę. Przebiegli przez ulicę, mało nie ginąc pod kołami jakiegoś samochodu, a przyszły filolog wciąż nie wiedział, z jakiej w ogóle racji ten obcy i zdecydowanie narwany człowiek naraża go na poważne uszkodzenia.

— Nie musisz dziękować — stwierdził, gdy już stanęli bezpiecznie na chodniku. Miał wesoły głos i piegi, które w żaden sposób nie przywodziły mu na myśl smogu.

— Skoro tak twierdzisz... — Wzruszył ramionami. — Skoro tak, to może zapytam, czemu chciałeś mnie zabić?

— Nie chciałem cię zabić! — Obruszył się nieznajomy i pokręcił energicznie głową. – Uratowałem ci skórę!

— I wepchnąłeś pod auto.

Chłopak prychnął, jeszcze bardziej roztrzepując przydługie, blond włosy. Eustachy pomyślał, że bardziej niż mgłę przypominają słońce, które kryło się gdzieś za nią.

— Nie miałeś biletu.

— Ano, nie miałem.

Przez chwilę przypatrywali się sobie w milczeniu. Obydwoje długowłosi, w wieku studenckim, tyle że Eustachy bardziej przypominał trujący smog, a ten obcy narwaniec prażące słońce.

— Eustachy.

— Wincenty — powiedział chłopak i uścisnął jego dłoń. Na rękach miał jeszcze więcej rudych piegów niż na twarzy. Przez chwilę jeszcze przypatrywali się siebie, a szatyn miał wrażenie, że wcale nie jest środa, tylko czwartek, bo cały Wincenty przypominał maślane ciastko oprószone z wierzchu cynamonem.

— To cześć, frankofilu bez biletu! Książka ci wystaje z torby — sprostował i odwrócił się w tylko sobie znanym kierunku.

Osamotniony Eustachy poczuł, jak nagle wraca środowy smog, a cynamonowy smak łakoci, nagle znika.

Była środa. Szara i mglista, wolna od ciastek i cynamonowych chłopców, środa.

Wrócił do domu struty szarym powietrzem i pustką. Oczywiście, nawet nie pomyślał o zadanych pracach.

Następnego dnia nic nie zapowiadało poprawy nudnej pogody. Słońca wciąż nie było widać, a góra wypracowań zdawała się nie mieć końca. Eustachy nie miał zamiaru siadać w tramwaju (końcu ten kanar mógł się na niego uwziąć), ale tym bardziej nie uśmiechało mu się kupowanie biletu.

Wbił wzrok w mijane ulice miasta, które zdażyło przeżreć go do cna. Były tak samo paskudne jak dzień wcześniej. Eustachy przez chwilę miał wrażenie, że ten smog nigdy się nie skończy, lecz niespodziewanie do jego nosa dotarł słoneczny zapach. Odwrócił się w błyskawicznym tempie.

Niecały metr od niego stał Wincenty, który jedną dłoń zaciskał na absorbującym całą jego uwagę telefonie, a w drugą na torbie pełnej maślanych ciastek za pół ceny. Piegi na jego twarzy były równie rude jak cynamon.

W końcu to już nie była środa, a Eustachy bardzo lubił czwartki.





//
żeby nie było - Wincenty żyje w szkicach od jakiś dwóch lat

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro