• białe róże witkacego •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Witold oparł się wygodniej o oparcie krzesła, na którym siedział jakoś tak niezgrabnie pokurczony, i westchnął. Spojrzał ku oknu z jakimiś szczątkami nadziei, że dojrzy za nim romantycznie zachodzące słońce. Mógłby wtedy westchnąć jeszcze raz, oprzeć policzek o dłoń i stwierdzić, że to wszystko przez nastrojową porę dnia, która wypcha poetyckie dusze w sidła melancholii. Jednak słońce zaszło dawno temu, a tak będąc już zupełnie szczerym, zapewne było już daleko po północy, co Wit wnioskował raczej po beznadziejności swojego zegara biologicznego, niż księżycu, bo jego na zachmurzonym niebie widać nie było. Witold westchnął ponownie.

Witold – Witkacy. Witoldem był od urodzenia, ponieważ jego szurnięta matka stwierdziła, że skoro jego ojciec, z zawodu historyk, ma na imię Władysław, to będzie to bardzo śmieszne. (Witold zawsze zastanawiał się, czy gdyby jego rodziciel był Józefem, to on zwałby się Adolfem). Witkacym był od lat przeszło dwóch. Jego ówczesny przyjaciel podsumował to stwierdzeniem "Jesteś Wit i masz kaca. Od dzisiaj jesteś Witkacem". I jakoś tak od "Witkaca" przeszło do Witkacego, co w końcu przylgnęło do biednego Witolda (który na domiar złego był malarzem, pomińmy, że średnim), że już nikt się do niego inaczej nie zwracał.

Witkacy westchnął po raz trzeci i ziewnął przeciągle, jak gdyby chciał pożreć kłębiące się wkoło koszmary. Już nawet nie łudził się, że to senność się obok kręci i zaczyna wodzić za nos, jak chyba powinna, w końcu podobno był człowiekiem. To koszmary, to nocne mary, co mroczą przed oczyma, udając, że to sen nadchodzi. Witold już nie ufał.

Można by powiedzieć, że to wszystko na własne życzenie, bo gdy tylko wyprowadził się od zabawnej matki (która chyba powinna mieć na imię Jadwiga, ale miała Bożena) i ojca, to kompletnie przestał dbać nawet o to utrzymywanie pozorów, które utrzymywał przez ponad szesnaście lat swojego życia, i po prostu przestał spać. Tak jakoś wyszło, nie bolało go to szczególnie. Może dlatego, że miał szesnaście, prawie siedemnaście lat, był Witkacym, mieszkał sam i nikogo nie obchodził, a przynajmniej takie odnosił wrażenie, bo w rzeczywistości przecież co chwilę ktoś próbował się doń dodzwonić, a i matka Bożena słała słoiki z jedzeniem co tydzień. To koszmar, to wszystko nieprawda. Witold czuł się odrealniony. Gdyby go ktoś zapytał, kim jest, najpewniej wzruszyłby ramionami, po czym stwierdził, że wyrwaną klatką z filmu pod tytułem "Życie". Życie Witkacego.

Witold czuł się zużytą kliszą, przeżytym życiem, filmem, który już obejrzał. Nic go nie unosiło – wszystko już znał. Znał nudę, w którą nie wierzył. Znał strach, którego nie odczuwał. Znał ból, którego nie potrzebował już sobie sprawiać i którego inni mu nie mogli. Witkacy znał już wszystko. Witkacy już żył to życie.

Witkacy podniósł wzrok na kartkę grubego papieru w połowie przykrytego już lepką niby nijakość warstwą farby w różnych odcieniach bieli, szarości, żółci, beżu oraz cynkowego brązu. Witkacy malował róże, które stały na skraju stołu w słoiku po ogórkach kiszonych. Kiedy nie wiedział, co malować, malował róże i lubił to, bo były sztuczne.

Witkacy miał sztuczny żal do świata, bo i jego świat był sztuczny.
I Witkacy malował obrazy, na których były róże, róże Witkacego.
Bo jak wszystko w jego nieprawdziwym życiu, były sztuczne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro