Epeisodion XI: Korzenie żywego domu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Mojra samą swoją obecnością zdawała się zaprzeczać temu, co z założenia powinno być oczywiste.

Leah wręcz słynęła ze szczegółowych planów, w które przyoblekała swoje życie. Nie potrafiła funkcjonować bez dokładnej analizy i porządku, a wszystko, co wykraczało poza ramy jej zwyczajnej strefy komfortu, doprowadzało ją do szału. Nienawidziła niepewności, nie potrafiła uspokoić się, gdy nie wiedziała, na czym stoi, a pojawienie się w jej idealnie ułożonym wszechświecie kogoś takiego, jak ta na pierwszy rzut oka niepozorna brunetka z czerwonymi pasemkami, poważnie zachwiało fundamentami tego, co znane i bezpieczne.

Tak, wiedziała wcześniej o Wilkach Fenrira. Była jedynym żyjącym czarnym półdemonem na świecie – wiele nasłuchała się o historii swojego poprzednika, która to sprawiła, że wszystkich im podobnych bezlitośnie zabijano jeszcze w niemowlęctwie, nie potrzebowała szczegółowych objaśnień, by orientować się, do czego Mojra została stworzona. Tylko po prostu w tej w miarę ułożonej ochronnej bańce, jaką w myślach otaczała wszystkie składowe swojego życia, nie było czegoś takiego jak spotkanie prawdziwego Wilka Fenrira w cztery oczy. Plan na tę ewentualność nie powstał nigdy, a pustka w miejscu, w którym powinien się znajdować, kłuła wręcz nie do wytrzymania.

Jakby mało było jej porwań, tajemniczych misji narzuconych przez kogoś, kto samą swoją obecnością przyprawiał ją o dreszcze, nawrotu nieodwzajemnionej miłości i całej reszty, musiał jeszcze jak na złość pojawić się ktoś taki jak Mojra. Cholerny Wilk Fenrira, którym teoretycznie powinna potrafić sterować za pomocą myśli, jak w jakimś filmie trzeciej albo i dziesiątej kategorii...

Panująca w Nocnym Dworze atmosfera nie zamierzała pomagać w zebraniu myśli, zupełnie tak, jakby stary dom denerwował się wraz z nią. Cienie zalegające w kątach zdawały się głębsze i żywsze niż zazwyczaj, rozrzedzone w igłach modrzewi światło pochmurnego dnia przebijało się przez gomółkowe szyby z wyjątkową trudnością, a wszechobecna cisza świszczała w uszach, niezmącona najdrobniejszym nawet szmerem. Zdawało się, że została w ogromnym budynku zupełnie sama.

Ciemne deski podłogi skrzypiały lekko pod wzorzystym chodnikiem, choć z całych sił starała się stąpać bezszelestnie. Ściany korytarza na piętrze wyłożono beżową tapetą w drobne różyczki, niegdyś z pewnością zachwycającą, teraz łuszczącą się i odklejającą już w paru miejscach. Leah wodziła delikatnie palcami po nierównościach na jej powierzchni, myślami błądząc gdzieś daleko.

Całą posiadłość zdawał się urządzać prawdziwy mistrz w tej dziedzinie. Choć odkąd tylko się tutaj pojawiła, praktycznie cały swój wolny czas poświęcała na badanie rozległej rezydencji, nie potrafiła powiedzieć, by przynajmniej jeden jej skrawek można było określić mianem zwyczajnego. Każdy kąt, każdy metr kwadratowy został zagospodarowany ze starannością, w której widziała nic innego, jak miłość. Miłość, jaką obdarzyć można jedynie swój własny skrawek Wszechświata, swoje miejsce na ziemi, bezpieczny azyl, którego grube mury potrafią ochronić mieszkańca przed każdym złem, jak ciepłe ramiona kochającej matki. Owszem, starość i zaniedbanie znać było praktycznie wszędzie, lecz wszystko tu było wręcz przesiąknięte ciepłem.

Ciepłem...

Bogowie, ten dom musiał być żywą istotą. Gdy pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu nachyliła się i przytuliła się do ściany, przykładając ucho do podejrzanie ciepłych desek, mogłaby przysiąc, że wyczuła nie tak znowu odległe echo powolnego, miarowego pulsu.

Nie wzdrygnęła się. Nie odskoczyła jak poparzona, wmawiając sobie, że było to jedynie spowodowane stresem i zmęczeniem złudzenie. Po prostu wyprostowała się powoli i pogładziła marszczącą się tapetę z czułością zarezerwowaną jedynie dla ukochanych zwierząt. Dla mruczących, nieskończenie spokojnych kotów, które darzyła nigdy niegasnącą fascynacją.

Kotów, które choć niewielkie i pozornie leniwe, w ułamku sekundy z przyjaznej kuleczki miękkiego futerka potrafiły zmienić się w maszyny do zabijania.

– Ja cię rozumiem – szepnęła powoli, wzdrygając się lekko, gdy syczący pogłos porwał jej słowa i wzmocnił jakimś dziwnym, nierzeczywistym brzmieniem. – Rozumiem... i czuję.

Miała wrażenie, że cokolwiek tutaj siedziało, przeciągnęło się właśnie rozkosznie i zamruczało z przyjemności, nadstawiając grzbiet do głaskania.

Wsłuchała się w otaczającą ją ciszę i pod wpływem kolejnego impulsu przyklękła na eleganckim chodniku. Położyła obie dłonie na pomalowanych ciemnym impregnatem deskach podłogi, pogładziła je lekko, mając wrażenie, że tak po prostu wypada zrobić, i zamarła na dłuższą chwilę, przymykając oczy. Spowolniła oddech...

Cisza rozbłysła całą feerią drobnych szelestów.

Układające się deski podłogi trzaskały leciutko, poddając się bezlitosnemu działaniu wilgoci i zmieniającej temperatury. Szalunek wewnątrz ścian skrzypiał, dzielnie znosząc ciężar wiekowych murów. Zaprawa między kamieniami elewacji grzechotała, krusząc się w narażonych na działanie niekorzystnych warunków miejscach; powoli obejmujący we władanie frontową ścianę bluszcz chrobotał, maleńkimi, przypominającymi mikroskopijne dłonie gałązkami wyszukując nierówności, których mógłby się schwycić podczas swojej niekończącej się wędrówki w kierunku dachu. Metalowy gont brzęczał dźwięcznie, gdy w powstałe między przypominającymi łuski kawałkami blachy szczeliny dostawały się podmuchy delikatnego, gwiżdżącego w gałęziach modrzewi wiatru. Szkło witrażowych szyb chrzęściło w ołowianych ramach. W jednym z pokoi korniki urządzały sobie właśnie ucztę, maltretując zabytkowy okrągły stół z rzeźbionym w kwiaty blatem.

Tylko że w tym wszystkim było coś jeszcze. Coś potężnego, przedwiecznego, niemożliwego do nazwania – w żadnym języku nie istniały słowa na jego określenie. Słowa miały ogromną moc, a Leah bała się użyć ich niewłaściwie. Każde określenie, jakie przychodziło jej na myśl, odrzucała natychmiast, uważając za zbyt słabe i płaskie, wręcz uwłaczające w swojej jednowymiarowości wyczuwalnej potędze.

Skrzywiła się i cofnęła szybko dłonie, czując przebiegający wzdłuż kręgosłupa ognisty dreszcz. Gdzie powinna szukać serca Nocnego Dworu, o ile jakiekolwiek faktycznie istniało?

Nie, do diabła, musiało istnieć. Przecież nigdzie indziej nie czuła się tak, jak tutaj...

– Co ty robisz?

Zerwała się na równe nogi i zawarczała odruchowo, w wilczym grymasie odsłaniając tępe ludzkie zęby. Jakim cudem nie zauważyła, że Mojra zbliżała się korytarzem? Czy to możliwe, by tak mocno wtopiła się w panującą w domu atmosferę, by przestała zauważać cokolwiek prócz niej?

– Ja... Szukałam czegoś – powiedziała po dłuższej chwili, gdy powróciła na tyle do rzeczywistości, by zrobiło jej się głupio z powodu własnej reakcji.

– Wyglądałaś, jakbyś miała zamiar się modlić. – Dziewczyna uśmiechnęła się jednym kącikiem ust, unosząc cienką, idealnie czarną brew. W półmroku korytarza czerwone pasemka w jej włosach zdawały się wręcz świecić.

– Tak. O święty spokój. – Leah wywróciła oczami i otrzepała się z niewidzialnego kurzu, starając się ukryć wrażenie, że zupełnie nie wiedziała, co powinna zrobić z dłońmi.

– Sprawiasz wrażenie, jakbyś miała go pod dostatkiem.

Wciąż nieufna, przyjrzała się Mojrze dokładnie. Nie miała pojęcia, co tak nagle sprawiło, że ta nerwowa nastolatka postanowiła tak ni z tego, ni z owego zacząć z nią rozmawiać, choć jeszcze wczoraj zdawała się kipieć chęcią rozszarpania jej na strzępy. Wiele czasu spędziła na zastanawianiu się zarówno nad tym, czym była, jak i jej wściekłością, pamiętała więc doskonale, jaką chęcią mordu lśniły jej oczy, jak smukłe dziewczęce ciało zaczęło poddawać się przeszywającym je skurczom zwiastującym przemianę, jak głos przemieniał się w warkot... Skąd nagle ta zmiana? Dopiero co marzyła o przegryzieniu jej gardła, a teraz nagle poczuła potrzebę nawiązania przyjaznego dialogu?

Leah wyznawała zasadę dość prostą: dopóki ktoś był dla niej sympatyczny, sama odwdzięczała mu się tym samym. Nie umiała teraz tak po prostu zareagować wrogością, lecz... cholera, nie ufała Mojrze ani na jotę.

– Pozory mylą – powiedziała wreszcie powoli. – Uwierz, że za nic nie chciałabyś znaleźć się w mojej sytuacji.

– Tak? – Pozorna beztroska zniknęła bez śladu, w oczach Wilczycy Fenrira pojawiło się coś stalowego. Skrzyżowała ramiona na piersi w obronnym geście, cofając się na krok od półdemonicy. – Co twoim zdaniem może być gorszego od dowiedzenia się, że całe twoje życie było kłamstwem?

– Przerabiałam to mniej więcej w twoim wieku. – Blondynka parsknęła nagłym śmiechem, gdy uświadomiła sobie, że zabrzmiała jak starsza pani. Czyżby te powtarzane sarkastycznym tonem żarty, jakoby miała kryzys wieku średniego, nie były tak do końca dowcipami? – Miałam na myśli to, że powinnaś się cieszyć, że nie znalazłaś się tu z powodu Thomasa.

– To imię ciągle się tu przewija. – Mojra poczuła nieznośny ucisk za oczami, jak zwykle, gdy okazywało się, że czegoś nie wie. Przewijające się wokół niej tajemnice pojawiły się już lata temu, lecz zamiast choć odrobinę się odsłonić po tym, jak wreszcie dowiedziała się, kim jest, miała wrażenie, że jedynie się coraz bardziej nawarstwiają, aż powoli zaczynała w nich tonąć. – Kto to tak właściwie jest?

Leah milczała dłuższą chwilę, szukając w myślach odpowiednich słów.

– To pewnie zabrzmi dziwnie gdy powiem, że nie mam bladego pojęcia, co nie? – Skrzywiła się, gdy już pogodziła się z tym, że naprawdę nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Thomas jawił się w jej wspomnieniach jako krótki, lecz brzemienny w skutki epizod. Mgnienie, nic więcej. A nie da się przecież wiele wyczytać z czegoś, co trwało ułamki sekund, zwłaszcza że była wtedy otumaniona jakimś zaklęciem, co pamiętała z kolei aż za dobrze. – Facet nie pasuje mi do żadnej Istoty, jaką znam. Z tego, co widzę po Marku i reszcie, jasno wynika, że oni również nie mają pojęcia. Wspominają coś o Upadłym... znaczy się wyvernie, który stracił swoją moc. Którą odebrano mu w ramach jakiejś kary. Tyle sama byłam w stanie wywnioskować, tylko że... Upadli z reguły nie posiadają w sobie wiele magii. A z tego, co słyszałam, koleś zdołał mocno uszkodzić Marka.

– A z tobą jak sobie poradził?

Leah uniosła brwi na znak, że nie ma pojęcia, co dokładnie Mojra miała na myśli.

– No bo jesteś tym całym... półdemonem. – Młodsza dziewczyna odruchowo potarła ramiona, na których wyskoczyła jej gęsia skórka. – Chyba powinnaś być dość... potężna?

– Słowo „powinnam" jest tutaj kluczowe. – Półdemonica zaśmiała się sucho. – Bo nie jestem. Przemieniam się w wilka i jestem nieśmiertelna. Ot cała moja potęga.

Mojra powoli skinęła głową i wycofała się w cień, pragnąc czym prędzej zniknąć spod ostrzału orzechowego wilczego spojrzenia. Gdy jej kroki na korytarzu ucichły, zwieńczone delikatnym stuknięciem, z jakim drzwi pokoju uderzyły o drewnianą framugę, Leah rozluźniła spięte niemal do bólu mięśnie i odetchnęła głębiej, usiłując przywołać spokój.

Bogowie, sama nie wiedziała, jaki był sens w okłamywaniu wszystkich wokół. To niemożliwe, żeby Mark miał się prędzej czy później nie zorientować. Ba! On musiał wiedzieć o tym jeszcze przed latami, gdy to ją wybrał na asystentkę, gdy zjawił się w jej mieście, choć miał do dyspozycji całą sforę silnych wilkołaków, od których odstawała zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Musiał wiedzieć, bo...

No dobrze, ale co ta „moc" niby jej dawała oprócz bólu głowy i czegoś, co już od lat uważała za kiełkującą schizofrenię?

Kiedy właściwie wszystko się tak bardzo spieprzyło?

Miałaś nie wracać do tych wspomnień, Leah...

Co jednak miała poradzić na to, że wspomnienia same chciały, żeby do nich wracała? Pchały się natrętnie przed oczy, przepychały wręcz, bijąc o to, które z nich rozbłyśnie w całej okazałości jako pierwsze. Nawet nie wiedziała, kiedy nogi odmówiły jej posłuszeństwa i opadła plecami na ciepłą ścianę, by powoli osunąć się po niej na podłogę. W malutkim kącie pomiędzy nią a ciężką komodą z ciemnego, rzeźbionego w kwiatowe wzory drewna mogła podkulić nogi, objąć je ramionami i wmówić sobie, że nikt jej tam nie dostrzeże.

To było ledwie sześć lat temu... Tak krótko, a zdawało się, jakby minęły całe wieki. Jakby wszystko przed tamtymi wydarzeniami działo się w ogóle w innym życiu, w innym świecie, innej rzeczywistości, w którą ciężko było choćby uwierzyć.

Tak, chyba właśnie takim przełomowym momentem było odnalezienie starszego brata, o którym dotychczas nie miała bladego pojęcia, i dowiedzenie się o tym, że wcale nie była zwyczajnym wilkołakiem, jak sądziła przez ponad szesnaście lat życia. Odnalezienie brata... ale i dziwnego krateru w ziemi. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie podszytego fascynacją lęku, który opanowywał ją ilekroć znalazła się w pobliżu tego miejsca.

Krater był dziwny. Pojawił się po prostu nagle w samym sercu zwyczajnego sosnowego lasu i zaburzył magiczną równowagę w całej okolicy na długie lata. Nie było wiadomo, skąd się wziął ani kiedy się pojawił – czy stało się to nagle, czy następowało stopniowo miesiącami – ale faktem pozostawało to, że nie można było przejść obok niego obojętnie. Porośnięty soczyście zielonym mchem i ogniście kolorowymi, pulsującymi delikatnym światłem grzybami gatunków, jakich nie widziała nigdy wcześniej, zdawał się sięgać daleko w głąb ziemi, być może nawet do samego Piekła, jak uważało wtedy jej stado. Co jakiś czas wydobywała się z niego mgła o wiercącym w nosie zapachu czegoś nienazwanego... zaś gdy okazało się, że jemu podobnych, lecz o wiele starszych jest w okolicy więcej, nie pozostało już nic innego, jak wezwać do pomocy wyverna.

A wyvernem tym był Mark von Lahman, i tak kręcący się akurat w okolicy w poszukiwaniu swojego pomylonego Proroka z Wielkiej Przepowiedni, który okazał się stać za większością problemów, jakie miały miejsce w jej mieście.

I to prawdopodobnie właśnie w Marku był jej największy problem... w nim i w uczuciu, jakie zaczęła do niego żywić. Uczuciu, które jedynie milimetry dzieliły od miana obsesji...

Szlag, nie zdołała się z niego wyleczyć do teraz. Czy to już nie brzmiało jak materiał na kiepski romans paranormalny?

Ale to nie wszystko... ponieważ pojawiły się sny. Sny o magicznych anomaliach, miejscach, które nie istniały i takich, które obróciły się w ruiny dziesiątki lat wcześniej, po których nie pozostał nawet najmniejszy ślad.

Sny jeszcze jakoś dało się przeżyć, prawda? Większość z nich, choć nieprawdopodobnie realistyczna i nieraz o wiele barwniejsza od rzeczywistości, dawała się po latach prób i błędów okiełznać i odpowiednio zaszufladkować. Nie, sny wcale nie były najgorsze...

Bo najgorsze były pojawiające się w nich pisane ogniem symbole i tajemniczo brzmiące słowa, wyglądające na wyrwane z niewyobrażalnie starej, przerażającej opowieści.

Spisywała je, odkąd tylko pierwszy raz się pojawiły. Rzadko rozstawała się z przeznaczonym na nie zeszytem i zwykle strzegła go jak oka w głowie, choć na dobrą sprawę nie był wcale niezbędny – gdy już ras pojawiły się w jej myślach, znaki i słowa nie zamierzały znikać, trwale wgryzając się w pamięć. I przerażając do tego stopnia, że nie pragnęła już niczego prócz tego, by schować się pod kołdrą i wmawiać sobie, że znowu ma kilkanaście lat i jej jedynymi problemami są szkoła i obowiązki wobec wilkołaczej watahy.

Wiedziała, że powinna komuś o tym powiedzieć. Ale...

No właśnie. Raz już powiedziała. Wypowiedziała wyśnione słowa Markowi w twarz i choć nie znaczyły wcale nic złego – oprócz tego, że bezbłędnie zgadła wtedy, że mógłby być Antykreatorem, choć nie dał jej wcześniej żadnych powodów, by mogła tak sądzić – skończyło się to niemal tragicznie. Wciąż pamiętała ogromną czarną bestię o wielkich skrzydłach, ognistym oddechu i błyskających szaleństwem czerwonych ślepiach, taranującą las, byle tylko się do niej dostać.

Tak, Mark odpadał. Chyba żeby najpierw spętać go złotem i zostawić na kilka dni bez jedzenia i wody, by opadł z sił.

Ale jeśli nie Mark, to niby kto?

Potrząsnęła ze złością głową i zerwała się z miejsca. Nagle opanował ją przejmujący wstyd, gdy wyobraziła sobie, jak ten atak lęku przed przeszłością musiał wyglądać z boku. Zacisnęła dłonie w pięści i ruszyła zdecydowanym krokiem przed siebie, sama nawet nie wiedząc, gdzie konkretnie powinna się udać.

Nogi same zaniosły ją do drzwi prowadzących do znajdującej się tuż obok jej pokoju wieży.

Zawahała się dłuższą chwilę nad przekręceniem metalowej gałki. Wpatrywała się w nią natrętnie, zauważając coraz więcej szczegółów w miarę jak wzrok przyzwyczajał się do panującej ciemności. Dziwne, że jeszcze się nie przyzwyczaiła, że tutaj każdy najdrobniejszy przedmiot przypominał miniaturowe dzieło sztuki. Splatające się w sporą kulę metalowe pręciki były wytarte do połysku przez lata używania, a wieńczący całość kamień szlachetny idealnie czarnego koloru pokrył się warstwą kurzu, lecz nawet to sprawiało, że musiała przesunąć po tym wszystkim palcem, dokładnie badając fakturę tworzywa i usiłując zapamiętać ją wraz ze wszystkimi szczegółami.

Ale czarny kamień szlachetny? Co to właściwie było?

Uznała, że koniecznie musiała kogoś o to zapytać – może na przykład Allana, który choć mrukliwy, budził w niej niepohamowaną sympatię od czasu rozmowy w pokoju należącym niegdyś do jego zmarłej narzeczonej. Bo z pewnością nie Marka. Owszem, chętnie by się do niego zbliżyła, spróbowała jeszcze choć trochę zaczarować swoim wdziękiem... lecz jaki to tak naprawdę miało sens, skoro rozpierała ją pewność, że i tak musiałby zdarzyć się cud, by zechciał zwrócić na nią uwagę w ten sposób? Obojętnie, czego by nie zrobiła, miał ją tylko za małą, pyskatą małolatę, której nie zdołał spławić odpowiednio skutecznie lata temu, co teraz się na nim mściło.

Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że patrząc po tym, ile musiał mieć lat, z pewnością uważanie za małolatę całkowicie jej się należało.

Westchnęła ze złością, mając ochotę sprezentować sobie samej soczystego kopniaka za to, że znowu pozwalała myślom zbaczać w niebezpieczne strony. Nie czekając dłużej, przekręciła gałkę i wyszła na wąskie, strome schodki. W zalegającym wszędzie kurzu dobrze widziała swoje ślady sprzed kilku dni, gdy pędziła tędy na swój pierwszy trening pod okiem wyverna.

I dobrze pamiętała aurę, którą wyczuła w mroku panującym na klatce schodowej. Aurę, która wylewała się z kipiącego niemal żywą ciemnością zejścia do piwnicy, które obiecała sobie wtedy sprawdzić. Nigdzie to coś, co zaczynała powoli nazywać „duszą domu", nie było tak silne jak tam. Więc może właśnie w piwnicy powinna szukać serca Nocnego Dworu?

Ponownie się zawahała, gdy stanęła na ostatnim w miarę widnym stopniu. Poniżej czerń rozciągała się w swej pełnej, przelewającej okazałości, ze wszystkiego najmocniej przywodząc na myśl gęsty kisiel. Na wpół zastygłą ciecz, która pochłonie ją, jeśli tylko w nią wstąpi. Zaleje nos i usta, blokując oddech...

Tak, jasne. A potem pogryzie i zje na kolację.

Mrok wyglądał na o wiele mniej jadowity, gdy rozproszył go ostry, chłodny snop światła latarki zamontowanej w smartfonie. Ach, te uroki technologii... Praktyczne, lecz odbierały całą atmosferę. Ruszyła naprzód, nie dając sobie czasu na dłuższe zastanowienie.

Kamienne stopnie przypominały zejście do katakumb w jakimś opuszczonym gotyckim zamku. Nie szły już w obrębie ciasnego okręgu, jak te w wieży – wyprostowały się nieco, a półokrągłe sklepienie odebrało resztki przestrzeni. Nie minęła chwila, jak Leah zwietrzyła przypływ klaustrofobii.

Gdy stopnie się skończyły, poczuła coś na kształt rozczarowania. Spore pomieszczenie o krzyżowo-żebrowym sklepieniu zbudowano z czerwonej cegły i pozbawiono jakichkolwiek ozdób. Na lśniącej wilgocią podłodze, wylanej tak nieznośnie prozaicznym betonem, że to aż bolało, walało się trochę sprzętu ogrodowego – zauważyła obrośnięte pajęczynami grabie, pordzewiałą łopatę z ułamanym trzonkiem, obróconą dnem do góry taczkę, która zapewne nie nadawała się już do użytku, i przerażająco nowoczesną, zaskakująco zadbaną kosiarkę spalinową. Żadnej tajemnicy, żadnych rzeźbionych skrzyń, które mogłaby przeszukać, trumien, starych mebli, które mogły kryć wszystko, śladów popełnionej przed wiekami zbrodni... Zupełnie nic. Jedynie zapach wilgoci miał w sobie jakąś delikatną nutkę nienazwanego, która sprawiła, że zamiast obrócić się na pięcie i czmychnąć, godząc się z porażką, postanowiła dać piwnicy jeszcze jedną szansę.

Rozejrzała się po ścianach. Przekręciła staromodny włącznik światła, lecz tandetna goła żarówka w porcelanowej oprawce nie rozbłysła nawet na chwilę.

– Czy w tej chałupie cała instalacja działa, kiedy chce? – jęknęła, wywracając oczami. Mało brakowało, by tupnęła ze złości jak małe dziecko, chcąc wyładować na czymś frustrację.

Ruszyła dalej. Naprzeciwko wejścia znajdował się otwór prowadzący do dalszej części podziemi, prawdopodobnie ciągnących się pod całym domem. Tak jest, wizja takich piwnic pod ogromną rezydencją sama w sobie była bardzo fascynująca, ale... nie tego się spodziewała. Gdzie ta tajemnica i przedwieczna magia, na które tak bardzo się nastawiła?

Okazało się, że pod Nocnym Dworem wybudowano całą sieć drobnych, przypominających malutkie pokoje pomieszczeń, w większości ciemnych i zaniedbanych. W niektórych widać było zalegające w kącie kałuże czarnej wody – nawet dało się usłyszeć jej kapanie, jeśli odpowiednio długo wsłuchiwało się w panującą wokół ciszę i ignorowało uparcie przyspieszone bicie własnego serca. Panujący wokół chłód przenikał aż do szpiku kości, wgryzając się pod cienkie ubranie. Momentami miała wrażenie, że z jej ust wraz z każdym oddechem unoszą się obłoczki pary.

Niektóre z pomieszczeń miały niewielkie zakratowane okienka, wychodzące na zarośnięty chwastami podjazd przed posiadłością, lecz była za niska, by przez nie wyjrzeć. W jednym znalazła nawet klapę w suficie i schodki – po tym, gdzie się znajdowało, domyśliła się, że musiało być to wyjście prowadzące do nieużywanej spiżarni przy niewielkiej kuchni, czyli jednego z pomieszczeń, do którego nie miała jeszcze okazji wejść. Kusiło ją, by właśnie teraz to zmienić, lecz gdy zauważyła, jak śliskie i zmurszałe są stopnie, czym prędzej z tego pomysłu zrezygnowała.

– Cholera, to przecież niemożliwe, żeby tu nie było tak zupełnie nic – warknęła pod nosem, kolejny raz wychodząc na wąski korytarzyk. Wciągnęła głęboko w płuca przesycone zapachem wilgotnego betonu i kruszejących cegieł powietrze, przytrzymała chwilę, wsłuchała się w siebie, próbując rozpoznać, co mówił o tym jej wewnętrzny półdemoniczny radar.

Tak, coś tam było. Tylko że... pod nią?

– Nie rozumiem – jęknęła, gdy podłoga po dłuższej chwili wbijania w nią wzroku nie uchyliła nawet rąbka tajemnicy. Na próbę kopnęła mocniej w rozmiękły beton, lecz nie przyniosło to żadnego skutku.

– Korzenie domu – szepnęła i zaraz roześmiała się głośno. – Ciekawe, jak głęboko sięgają?

– O wiele głębiej, niż może ci się zdawać, mała wilczyco.

Krzyknęła jak mała dziewczynka i podskoczyła ze strachu, upuszczając telefon. Światło zamigotało, jak laser przecinając ceglane ściany jasnym snopem, i zgasło w momencie, gdy Mark złapał smartfona tuż przed tym, jak rozbił się o ziemię.

– Jezus Maria, nie strasz mnie tak! – ryknęła na niego, gdy już upewniła się, że nie dostanie zawału. Ze złością odebrała aparat, przetarła go dłonią i obejrzała się ze złością w stronę wyverna. Niestety w skąpym świetle wpadającym przez pobliskie maleńkie okno nie była w stanie rozpoznać, jaki mógł mieć wyraz twarzy.

– To tak się teraz okazuje wdzięczność? – Musiała zmrużyć oczy, gdy na dużej męskiej dłoni rozbłysła kula jasnego ognia. – Ja ci uratowałem twój najważniejszy atrybut, a ty do mnie z wątami?

– Mój najważniejszy atrybut? – Zmarszczyła brwi, nie rozumiejąc. Jeszcze raz dokładnie obejrzała telefon, nim schowała go do kieszeni spodni. – Chyba myślisz jakimiś skrótami. Potrzebuję mapy.

– Wydawało mi się, że teraz prawie wszystkie laski są uzależnione od portali społecznościowych. – Ostre kły błysnęły w szerokim, przesiąkniętym złośliwością uśmiechu. W jasnoszarych oczach Antykreatora pojawiły się jakieś podejrzanie figlarne ogniki, które zdawały się odmłodzić go o połowę.

– Zły adres. Ja akurat mieszczę się w tej nieśmiałej mniejszości – odparła bez chwili wahania, krzyżując ramiona na piersi. Szlag, tylko tego jej brakowało, by ktoś ponownie obudził tę rozrywającą serce tęsknotę, gdy tak dzielnie udawało jej się dzisiaj myśleć o czymś innym...

Tak, Mark jak zwykle wyglądał cholernie dobrze. Wysoki, szeroki w ramionach, umięśniony bardzo porządnie, choć nieprzesadnie, co doskonale podkreślała gładka czarna podkoszulka. Czarne włosy odrzucił lekko na plecy, przez co o wiele lepiej widziała znaczący jego skórę na szyi tatuaż – czarne kółeczko zębate przecięte nieskomplikowaną błyskawicą.

Złapała się na tym, że zaczęła sobie wyobrażać, jakie byłoby w dotyku. Porośnięta jak zwykle nieco zapuszczoną kilkudniową szczeciną skóra na podgardlu musiała być tak przyjemnie kłująca...

Przymknij się, kobieto...

– To akurat się ceni. – Wzruszył ramionami. Czar w jednej chwili prysł – znowu był cynicznym, wiecznie znudzonym sobą. – Co tutaj robisz?

– Wycieczkę krajoznawczą. – Uśmiechnęła się absurdalnie szeroko, ukazując wszystkie zęby. – A co, chciałbyś wcielić się w rolę przewodnika?

– To zależy, co chcesz wiedzieć.

Zaskoczona czymś, co poniekąd można było uznać za zgodę, dłuższą chwilę sama nie wiedziała, jak ubrać swoje pytanie w słowa. Speszyła się nagle, spuściła wzrok, udając, że biegnące wzdłuż ściany ledwo widoczne pęknięcie bardzo ją zainteresowało. Przesunęła po nim dłonią i roztarła w palcach czerwony proszek.

– Wydaje mi się czasem, że... – Urwała równie nagle, jak zaczęła. Powód, dla którego faktycznie się tutaj znalazła, wydał jej się nagle tak głupi, że wolała zdusić słowa, zanim opuściły jej usta. Mark już i tak miał o niej kiepskie zdanie. – Nieważne. Po prostu zwiedzam. Tu mnie jeszcze nie było, więc... – Wzruszyła ramionami, chcąc w jakiś sposób zatuszować zmieszanie. – To chyba nic złego.

– Teraz tutaj mieszkasz. Nie będę piętnował ciekawości.

Piękne dzięki, łaskawco, parsknęła w myślach.

Warstwa skruszonych cegieł nie dawała się łatwo zetrzeć z wilgotnych palców. Zupełnie bezwiednie zwróciła się w stronę czystszego kawałka ściany, gdzie zmurszałe cegły uzupełniała warstwa dość świeżej, pachnącej jeszcze cementem zaprawy, i wyrysowała brudnymi opuszkami jeden z symboli, które widziała w snach. Mało brakło, a w przypływie nerwowej głupawki zamieniłaby go na swastykę...

– Skąd ty znasz runy?

Wzdrygnęła się na dźwięk lodowatego głosu wyverna. Obróciła się w jego stronę z niepokojem i odsunęła lekko, gdy siedzący w jej wnętrzu wilk odezwał się nagłą eksplozją instynktownego niepokoju na widok czającej się w przedwiecznych oczach powagi. Choć wiedziała, że zupełnie nic jej to nie da, gotowa była w każdej chwili pozwolić, by liżący jej kręgosłup ognisty dreszcz znalazł ujście podczas przemiany.

Takiego właśnie bała się go najmocniej...

Nie zarejestrowała momentu, w którym Mark się poruszył. Po prostu w jednej sekundzie znalazł się tak blisko niej, że mogła bez przeszkód poczuć bijący od niego zapach mokrego kamienia, ozonu po potężnej burzy i palących się sosnowych igieł. Złapał ją za wciąż uniesioną lewą dłoń. Jęknęła, gdy lodowatymi palcami natrafił na siniak, jakiego nabawiła się podczas wspólnego treningu.

– Zadałem ci pytanie – wycedził niskim głosem, patrząc jej prosto w oczy.

– Puszczaj, albo przysięgam, że nie będziesz miał czym go powtórzyć! – warknęła i wyszarpnęła dłoń. – Śnią mi się te znaczki. Skąd ja miałam wiedzieć, że przypominają runy?

– Śnią ci się? – powtórzył, marszcząc brwi. – Jak mogą ci się śnić runy, skoro nie powinnaś ich nawet znać, do kurwy nędzy?!

– I nie znam, przyjemniaczku. – Wywróciła oczami. Choć doskonale wiedziała, że w ten sposób jedynie mocniej go prowokuje, nie była w stanie się od tego powstrzymać. Po prostu patrzenie na niego tak bolało, że już zaczynało brakować jej tchu. – To pewnie jakiś głupi przypadek.

– To nie jest przypadek. – Gwałtownym ruchem wskazał na ledwo widoczny symbol, wyrysowany na szarym betonie ceglanym pyłem. – Ten twój znaczek to Voxirr, runa przywołująca demona wysokiego rzędu. Masz pojęcie, co by się stało, gdybyś tchnęła w nią choć odrobinę mocy?

– Której na szczęście nie mam. – Zachichotała bez śladu wesołości. – Musimy ciągnąć ten temat?

– Narysuj coś jeszcze.

Tym razem zatrzymała się wpół kroku.

– Żarty sobie ze mnie stroisz? Najpierw na mnie wrzeszczysz, a teraz chcesz, żebym...?

– Możesz przestać tyle gadać? – zniecierpliwił się i podepchnął ją z powrotem do ściany. – Narysuj jeszcze jeden z tych symboli, które ci się... śnią.

Spojrzała na niego sceptycznie, sama nie wiedząc, dlaczego postanowiła ulec. Owszem, niby nic jej nie szkodziło, gdyby bez szemrania spełniła żądanie, ale... tak dla zasady wypadałoby udawać obrażoną, dopóki nie przypomniałby sobie o istnieniu magicznego słowa. Pieprzony gbur.

Przejechała palcem po kruszącej się cegle i narysowała kolejny symbol, wybierając na chybił trafił.

Skharr. Runa wojenna oznaczająca cios mieczem. – W głosie Marka pojawiła się nuta niedowierzania. – Jakim cudem śnią ci się runy?!

– Pojęcia nie mam. – Wzruszyła ramionami. – Mam tak od kilku lat.

– I naprawdę nie wiesz, co oznaczają?

– Mówiłam przecież.

Milczał dłuższą chwilę, wbijając wzrok w malunki na ścianach. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że faktycznie jej „znaczki" mocno przypominały symbole, które sam zupełnie bezwiednie rysował gdzie popadło.

– Jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć?

Tego pytania zupełnie się nie spodziewała. Obejrzała się na niego jak na wariata, mając nadzieję, że jedynie żartował.

– Kpisz sobie ze mnie? – jęknęła. – Teraz będziesz traktował mnie jak zdegustowany tatuś? Dziękuję, mam już jednego.

– Jesteś czarnym półdemonem – warknął, pokazując kły. Kula ognia, nadal oświetlająca piwniczny korytarz, zamigotała krwistą czerwienią, uspokoiła się jednak na tyle szybko, że równie dobrze mogło to być jedynie złudzeniem. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, co możesz osiągnąć!

– Jak na razie moje możliwości ograniczają się do... tego. – Zniecierpliwionym gestem machnęła w stronę ściany. Poczuła opanowujące ją ogromne zmęczenie. Wszystko by oddała, gdyby mogła w tej chwili odwrócić się na pięcie, odejść z godnością i gdzieś od niego odpocząć... Niestety zastawiał jedyną drogę ewakuacji. Chyba żeby liczyć prowadzące do spiżarni walące się schodki...

– Co ty tak właściwie wiesz o swoim gatunku?

Uniosła wzrok, zastanawiając się, co takiego mógł mieć na myśli zadając to pytanie. Milczała, czekając...

Sama już nie wiedziała na co. Aż spojrzy na nią w inny sposób? Aż w jego niemal białych oczach pokaże się coś oprócz tej przedwiecznej mądrości i powagi? Aż się zmieni, pokocha ją, a wszystko jeszcze się ułoży...?

Jeszcze raz obejrzała się na ścianę, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy.

Czy to ona była tak beznadziejna, że nie zasługiwała na tę odrobinę uczucia, a za nic nie była w stanie się od niego uwolnić? Co to było, do diabła?

Dlaczego on po prostu nie mógł jej pokochać? Dlaczego ona musiała być jakaś... uszkodzona? Czego jej brakowało?

Być może to była jakaś poważna, tocząca jej duszę od lat choroba. Choroba, która ostatecznie popchnęła Fenrira w zachęcająco wyciągnięte ramiona szaleństwa. Choroba, przez którą jej podobnych zabijano jeszcze w niemowlęctwie...

Bogowie, jeśli jacykolwiek istniejecie, zakończcie to wreszcie...!

Praktycznie bezwiednie uniosła dłoń, by jeszcze raz przesunąć palcami po chłodnym, nieprzyjemnie mokrym betonie. Następny symbol był odrobinę inny od pozostałych, o wiele trudniejszy do narysowania, choć patrząc z boku można było uznać go za o wiele prostszy. Ostrożnie pogrubiła część linii, mając nadzieję w tych automatycznych, niewymagających większego skupienia ruchach odnaleźć choć trochę upragnionego spokoju, przynajmniej chwilowe ukojenie bólu...

Ogień kocha cię i nienawidzi, Proroku...

Nie wiedziała, co sprawiło, że sięgnęła w stronę duszy domu, w którą tak mocno się dzisiaj wsłuchiwała. Że zupełnie instynktownie wyciągnęła w jej stronę wyimaginowane dłonie, zagarnęła do siebie, utuliła do piersi jak największy skarb... a następnie całą skierowała do lewej dłoni, którą musnęła nowo powstałą runę z troską i delikatnością, jaką okazywało się jedynie pięknym, dzikim zwierzętom.

Błysnęło. Ognisty pocisk dał się złapać w dłonie i uformować jak plastelina, a także rzucić w stronę zaskoczonego wyverna jak piłeczka, ciągnąc za sobą długi, przywodzący na myśl kometę ogon iskier.

Mark nie musiał wcale specjalnie się wysilać, by wyciągnąć dłoń i przyjąć pocisk prosto na skórę. Pozwolił, by przypominająca lawę plazma wchłonęła w skórę, rozkosznie łaskocząc, i dopiero gdy zgasła ostatnia z jasnych iskier, obejrzał się na Leę z zaskoczeniem.

Półdemonica obejrzała się na własne dłonie tak, jakby widziała je pierwszy raz w życiu.

– Okej. A to niby jak się stało? – wydukała o wiele wyższym niż zazwyczaj głosem. W ostatnim momencie złapał ją za ramię, bo jeszcze gotowa była upaść, tak nagle pobladła.

– Chciałbym spytać cię o to samo – warknął. Szarpnął ją za sobą, ruszając w stronę wyjścia. Tym razem podreptała za nim posłusznie, nie mogąc tak po prostu wyrwać się z pazurów opanowującego ją szoku.

– Powiedz mi, tylko teraz tak naprawdę: ile wiesz o czarnych półdemonach? – syknął, gdy wyszli krętymi schodami na korytarz Nocnego Dworu.

– Nie jest tego dużo, dowiadywałam się w końcu od osób, które urodziły się na długo przed tym, jak wprowadzono nakaz zabijania ich w... – spróbowała się wykręcić, lecz przerwał jej bez chwili wahania.

– Ale coś musisz wiedzieć. Dalej, mów!

– Wiem, że w jakiś sposób możemy czerpać energię z magicznych anomalii. Ze skupisk upośledzonej magii, jak to kiedyś określił mój brat – niemal natychmiast zaczęła się plątać.

– Wiesz, czym są skupiska upośledzonej magii?

Bez słowa pokręciła głową, zbyt mocno bojąc się, że głos jej zadrży, jeśli zaprzeczy słowami. Już bez tego czuła się głupia.

– Nic dziwnego, mało kto jeszcze o tym pamięta – uspokoił ją, widząc, że bliska jest tego, by ostatecznie się rozsypać. – A wiesz, czym jest vurd?

– Wiem tylko tyle, że jest zły. Żyłam jak wilkołak, do cholery, wiem tyle, ile potrzebowałam do tego, by chronić miasto i żyjących w nim ludzi! – Zaparła się nogami w progu, gdy spróbował wprowadzić ją do swojej sypialni. – O co ci chodzi?! Co tam się stało?! – Bezradnie rozłożyła ramiona, obejmując szerokim gestem wszystko wokół. – Co takiego zrobiłam, że...

– Po kolei – uciął. – Idziesz czy nie?

Zawahała się na parę sekund, lecz przekroczyła wreszcie próg wielkiego pokoju. Nie miała nawet czasu na to, by skupić się na jego wystroju, choć fascynował ją niemal do bólu, bo wyvern już otwierał znajdujące się tuż obok drzwi prowadzące do kolejnej wieży. Wieży, w której według słów Lokiego znajdowała się jego biblioteka.

Po tym, ile zamków broniło do niej dostępu, łatwo było wywnioskować, że w środku nie mieściły się powieści obyczajowe.

Aż otworzyła usta ze zdumienia, gdy dojrzała wnętrze. Choć w tej wieży również przede wszystkim dominowały pnące się spiralnie schody, każdy fragment wolnej przestrzeni poświęcono książkom. Całe ściany były nimi wyłożone, miejscami ciężkie tomy w skórzanych oprawach zajmowały nawet wnęki w drewnianych, nadgryzionych zębem czasu stopniach. Wszędzie unosił się wszechobecny zapach kurzu i starego pergaminu, od którego aż zakręciło jej się w nosie, ale czym prędzej ruszyła za wyvernem, chcąc zobaczyć ten cud z bliska. Większość ksiąg była stara i tak wielka, że z pewnością dałoby się nimi kogoś zabić.

Mark pokonał kilka stopni i zaczął czegoś szukać wśród niekończących się tytułów. Zdecydowaną ich większość wypisano trudną to rozszyfrowania, złotą czcionką, lśniącą bogactwem w promieniach wpadającego przez wysokie okno słońca.

– Zacznijmy może od tego, że to vurd był na świecie pierwszy. Zjawił się millenia wcześniej niż energia, którą dzisiaj nazywamy magią... – Urwał na chwilę, oglądając się na obserwującą go z otwartymi ustami półdemonicę. – Chociaż właściwszym stwierdzeniem byłoby to, że to z vurda powstał świat, jaki znamy. Nawet mnie ciężko jest wytłumaczyć, czym konkretnie jest. Po prostu istnieje. Podejrzewam, że jego tajemnicę znały jedynie prawdziwe wyverny. – Kolejny raz napotykając jej niezbyt inteligentne spojrzenie, westchnął ciężko i usiadł na schodach, rezygnując na jakiś czas z poszukiwań. – Ile tak właściwie wiesz o otaczającym cię świecie?

– Od dzisiaj uważam, że nic – wydukała, zajmując miejsce kilka stopni poniżej.

– Będzie trudniej, niż myślałem – jęknął, na moment ukrywając twarz w dłoniach. – Dobra, od początku. Odrzuć teraz wszystkie teorie na temat powstania świata, jakie kiedykolwiek słyszałaś. A zwłaszcza te, w które wierzysz, bo to ci jedynie wszystko utrudni.

– Wiesz co, ja chyba tego na trzeźwo nie zniosę... – pisnęła, łapiąc się za głowę w geście rozpaczy.

– Masz butelkę whisky na biurku.

Przez chwilę nie mogła uwierzyć, że mówił poważnie, lecz doszukując się wreszcie w szarych oczach przyzwolenia, zerwała się z miejsca i powróciła czym prędzej z pełną butelką Jacka Daniells'a. Skoro miało być niedorzecznie, to niech będzie przynajmniej pełną parą... Pociągnęła palący w przełyku łyk prosto z gwinta, chwilę rozkoszowała się smakiem, zanim powiedziała:

– Możemy kontynuować. Już mi lepiej.

– Nawet się nie skrzywiła! Znać tę słowiańską krew. – Puścił jej oczko, więc skrzywiła się ze złością.

Vurd? Stworzenie świata?

– Tak... – Pomasował skroń, już czując zbliżający się wielkimi krokami atak bólu głowy. – Nie będę wnikał w to, jak Bóg tworzy światy i po co to właściwie robi. Po prostu uznaj, że ten nie jest pierwszy. I w tej chwili... cóż, nie jedyny. Jednak do czego dokładnie służy vurd, nie potrafię powiedzieć. Miałem przez lata kilka teorii – że jest spoiwem, które sprawia, że to wszystko nie rozpadnie się w diabły, lub energią potrzebną do tworzenia. Lub nawet materiałem, z jakiego nas wszystkich stworzono. Niewykluczone, że to po prostu odpad, efekt uboczny, lub coś całkowicie obcego, co pojawiło się tu z innego wymiaru. Do tej opcji przychylam się najmocniej. Wymiarów jest nieskończenie wiele wbrew temu, co sądzą uczeni. A wszystkie te wymiary nazywa się właśnie Światami. Ale kontynuując o naszym. To wyverny były tutaj pierwsze. Prawdziwe wyverny, nie takie jak ja czy Loki, czyli ludzie w nie przemienieni. One potrafiły posługiwać się vurdem jak my dzisiaj magią. Żyły właściwie dzięki niemu, pławiły się w nim, był im potrzebny jak powietrze. Magia, jaką znamy, jest tak naprawdę drobnym okruchem vurda. Jego emanacją... Nie wiem, jak to nazwać. To z magii powstały smoki. Ostatecznie wyparły wyverny, ponieważ magia okazała się o wiele łatwiejsza w użyciu, bardziej posłuszna, a przede wszystkim o niebo bezpieczniejsza. Wraz z wyginięciem wyvernów vurd niemal zniknął... – Uśmiechnął się lekko. Jego oczy na moment błysnęły krwistą czerwienią. – Lecz ja tam uważam, że nie zaniknął sam vurd, lecz wiedza o tym, jak należy go wykorzystywać. Te twoje magiczne anomalie – skupiska upośledzonej magii, bardzo podoba mi się to określenie – są tak naprawdę skupiskami vurda. Miejscami, w których może on przeciekać swobodnie z innych Światów i gromadzić się, jednocześnie uszkadzając przestrzeń wokół. Bo nasz Świat nie jest przystosowany do vurda i nigdy nie był. Można go wykorzystywać w niewielkim zakresie, czerpiąc z jego rodzimego Świata, ale dzikiego vurda nigdy nie powinno tutaj być, stąd panująca w tych waszych anomaliach atmosfera, stąd ich zadziwiający nieraz wygląd i właściwości.

– Zaraz. – Leah, choć miała wrażenie, że Mark zwykle sądzi, jakoby było odwrotnie, potrafiła kojarzyć błyskawicznie. – Czarne półdemony mają lgnąć do anomalii i czerpać z nich energię. Co znaczy, że...

– Dokładnie tak. – Uśmiechnął się z czymś, co przy sporej dawce dobrych chęci można było uznać za dumę. – Czarne półdemony nie używają magii. Używają czystego vurda.

– A ta legenda o wilku z magią tworzącą i niszczącą...

– Ach, o ten wierszyk ci chodzi? – Pokiwał powoli głową. – „Biały i czarny wilk, jeden świat stworzy, a drugi sprawi, że legnie w gruzach", i tak dalej? Tak jest, przyjęło się mówić, że biały półdemon używa magii tworzącej, a czarny niszczącej. Zwykłe niedomówienie. Po prostu na przestrzeni wieków wszyscy zapomnieli, czym jest vurd, więc nic dziwnego, że nikt nie potrafił rozpoznać, że ktoś może z niego korzystać. Vurd to wiedza, jaka zaginęła właściwie na wieki przed pojawieniem się pierwszych ludzi. Nazwano to magią tworzącą i niszczącą, lecz tak naprawdę mowa tu o zwyczajnej magii i vurdzie.

– Świetnie. – Kolejna dawka alkoholu rozlała się płonącą kulą w żołądku. Tym razem nie poprzestała na jednym łyku. – Czyli tam w piwnicy użyłam na tobie vurda? Ja pierdolę.

– A jednak umiesz przeklinać? – Zaśmiał się, nie przejmując tym, że posłała w jego stronę spojrzenie, które z założenia miało zabijać. – Właściwie to nie wykorzystałaś na mnie samego vurda. Wyrysowałaś runę i tchnęłaś w nią jedyną energię, jaką umiałaś pobrać. Zwykle wykorzystuje się do tego magię.

– I teraz będę mogła sobie tak po prostu z tego korzystać? – dopytała z nadzieją w głosie. – Już nie będę tą bezużyteczną?

– Są dwa zastrzeżenia. – Bezlitośnie ostudził jej entuzjazm. Ponownie podniósł się i zaczął szukać czegoś na uginających się od starych ksiąg półkach. – Po pierwsze: nie umiesz i nie będziesz umieć przywołać vurda, bo nikt tego tak po prostu nie potrafi. Do tego musiałabyś mieć takie cacko. – Uniósł przedramię i wskazał na wytatuowane na nim proste czarne słońce.

– To nie jest przypadkiem znak, że jesteś Łowcą?

– Tak, ale i przy okazji runa Vir. Zakotwiczenie vurda. Most, który sprawia, że możesz do niego sięgnąć. U Łowców to już jedynie symbol, nikt nie wie, jak z tego korzystać. Ale... druga kwestia jest taka, że nie powinnaś używać tej mocy nigdy więcej.

Leah popluła się branym akurat łykiem whisky.

– Że co? Mam możliwość przydania się na coś, a ty mówisz, że mi nie wolno?! – wydusiła, zrywając się na równe nogi.

Mark nie wyglądał na szczególnie przejętego jej wybuchem.

Vurd uzależnia. I to nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo. Każde sięgnięcie w jego stronę jest dla ciebie śmiertelnym ryzykiem, że nie zdołasz wynurzyć się w porę i utoniesz w nim na zawsze. Vurd fascynuje, a każde jego użycie jedynie to powiększa. I skruszy wreszcie twoją silną wolę, w to nie masz co wątpić. Pokona każdego, dlatego ja sam używam go sporadycznie. Bo to... – Z zamyślonym wyrazem twarzy potarł tatuaż kciukiem. – To, co zrobiłaś w piwnicy, jest niczym. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak prawdziwy vurd wygląda, i życzę ci, byś nigdy tego nie zobaczyła. O ile gdziekolwiek istnieje coś, co można określić mianem prawdziwego zła – takiego, którego nie da się odmienić zależnie od punktu widzenia – to właśnie jest nim vurd.

Umilkł. Wreszcie znalazł to, czego szukał – wyciągnął opasły tom w stronę półdemonicy, czekając, aż wyjmie mu go z rąk. Ostrożnie ujęła księgę, niemal załamując się pod jej ciężarem, i przyjrzała jej się ze wszystkich stron. Obleczona cienką warstwą metalu okładka układała się w odwzorowane z niesamowitymi szczegółami drzewo o poskręcanych reumatycznie konarach; nieliczne liście tworzyły kamienie szlachetne o fantazyjnych kolorach. Każdy z nich miał swoją własną temperaturę, gdy musnęło się go palcem, i reagował na dotyk – większość rozbłyskała delikatnym światłem, lecz były i takie, w których wnętrzu zdawało się coś przelewać, jakby w rzeczywistości były jedynie bańkami z cienkiego szkła, mieszczącymi w sobie niewytłumaczalną energię.

– Co to takiego? – spytała, gdy zdołała już opanować zapierający dech w piersiach zachwyt.

– Bestiariusz. Sam go pisałem wiele tysięcy lat temu i nigdy nie kopiowałem, więc obchodź się z tym ostrożnie.

– Bestiariusz...? – powtórzyła sceptycznie, lecz urwała widząc jego minę.

– To jest księga, z której dowiesz się skrótowo dosłownie wszystkiego o wszystkim i wszystkich – wyjaśnił krótko. – Przeczytaj, bo bez tego zwyczajnie nie przeżyjesz. Zwłaszcza przy tym, co zdaje się nam szykować Thomas. – Skrzywił się z wściekłością, gdy wymówił imię Upadłego. – A teraz spływaj. Tylko powiedz mi jeszcze... jakim cudem wytrąbiłaś mi prawie całą butelkę whisky i nie jesteś ni cholery pijana?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro