13|as you wish|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Hej, hej!
Wpadłam tylko, żeby szybko podziękować, ponieważ pod pierwszym rozdziałem dosłownie chwilę temu stuknęło 100 gwiazdek!
Przeogromnie się cieszę!
Naprawdę każda gwiazdka oraz komentarz, nawet ten najdrobniejszy, motywują mnie niesamowicie i rozganiają natrętne myśli, sugerujące, by uciec z wattpada, haha ;D

Dziękuję Wam <3

○ ○ ○

   Powietrze było suche. Wypełniało ciało Zehvir goryczą i cięło brzytwami jej gardło.

   Kobieta tkwiła w bezruchu na przednim siedzeniu, a czarna kurtyna spowijała jej serce i ciążyła w piersi. Wycieńczone oczy szczypały dojmująco, wbite w wyświetlacz GPS'u w samochodzie Andersona.

   Fotel drżał lekko w rytm głośnego ryku heavy metalu.

   Odkąd opuścili Eden klub, nie odezwała się ani słowem do obu mężczyzn. Nawet nie uchyliła ust, kiedy Hank niespodziewanie zawinął do Riverside Park i zatrzymał auto przy milczącym placu zabaw, po czym nie wrócił do samochodu od kilku minut, a zegar wybijał właśnie pierwszą dziewiętnaście.

   Czuła za sobą intensywne spojrzenie Connora. Planowała zachować bezruch i ciszę aż do powrotu do domu, jednak Hank nadal się nie pojawiał, a czas pędził do przodu, odejmując kolejne minuty jej snu.

   Złapała stanowczo za klamkę i bez zająknięcia opuściła samochód, lądując w pięciocentymetrowej warstwie śniegu. Wcisnęła dłonie do kieszeni i podciągnęła ramiona, aby osłonić trochę smaganą wiatrem szyję.

   Mróz dawał Zehvir ukojenie. Niektórzy nazwaliby jej zachowanie swego rodzaju autodestrukcją, jednak nie mogła nic poradzić na to, że czując lodowate szczęki kąsające jej policzki, skupiała się jedynie na tym doznaniu i zapominała o problemach. Dlatego też po kilku krokach w śniegu, skrzypiącym pod jej stopami, poczuła, jak spięte mięśnie ustępują.

   Odnalazła w mroku sylwetkę Hanka, siedzącą na oparciu ławki z widokiem na Ambassador Bridge. Ruszyła w jego kierunku i poczuła ciasny łańcuch na żołądku, kiedy zorientowała się, że nad ścieżką unosił się odgłos nie tylko jej kroków.

   Ostrożnym chodem dotarła do ławki i niepewnie złapała jej ramę, wędrując wzrokiem za barierkę odcinającą park od nieprzeniknionej czerni Detroit River. Tysiące białych świateł rozganiało ciemność nocy na tle stalowych chmur zawieszonych nad Windsor.

   – Siadaj. – Usłyszała zachrypnięty głos Andersona, więc spojrzała mętnym wzrokiem na jego zapadłą twarz.

   – Poruczniku... – zaczęła cicho, z początku odnajdując kłopot w mówieniu. – ...jest już bardzo późno... Powinniśmy...

   – Niezły widok, co? – mruknął Hank, zupełnie ignorując jej słowa. Kobieta zacisnęła usta, niepocieszona jego tonem głosu. – Często tu przychodziłem, zanim... – Anderson urwał nagle, opuszczając wzrok na butelkę piwa, którą kilka minut temu wyjął ze schowka w samochodzie. Nerwowym ruchem nadgarstka zamieszał trunek, a Zehvir w mig pojęła aluzję. Postanowiła się poddać i niezgrabnie weszła na ławkę, siadając na oparciu obok porucznika.

   Wcisnęła dłonie między kolana w nerwowej manierze.

   – Zanim co? – Głos Connora poniósł się w eter, zawisając nad ich głowami. Zehvir zacisnęła szczękę, w myślach przeklinając kompletny brak wyczucia ze strony androida.

   Przeklinała sam fakt, że postanowił iść za nią. Powinna kazać mu zostać w aucie.

   Hank milczał dłuższą chwilę i uderzał palcami w butelkę, sprawiając, że szorstka pętla napięcia coraz bardziej zaciskała się na ich ciałach.

   – Zanim... – powtórzył głucho, lekko nieobecnie. – ...zanim nic.

   Connor spojrzał na niego i przekrzywił delikatnie głowę, zaplatając ramiona na piersi.

   – Mogę panu zadać osobiste pytanie, poruczniku?

   Anderson pokręcił z politowaniem głową.

   – Wszystkie androidy zadają tyle osobistych pytań czy to tylko ty? – Skrzywił się nieznacznie, wskazując Connora butelką.

   Zehvir również pochyliła się odrobinę, aby spojrzeć na Connora, którego do tej pory zasłaniały jej plecy Hanka. Włosy oraz marynarka androida były subtelnie przyprószone płatkami śniegu, a w jego oczach odbijały się refleksy świateł Ambassador Bridge.

   – Widziałem zdjęcie dziecka na stole w pana kuchni... – Na słowa androida Anderson opuścił znów głowę, a jakiekolwiek szczątki dobrego humoru zupełnie z niego uleciały. Zehvir również poczuła niewygodny supeł w przełyku, ale chłodne spojrzenie pozostawiła na twarzy Connora. – To pański syn, prawda?

   – Ta... – westchnął Anderson, kiwając smętnie głową. – Miał na imię Cole.

   Mężczyzna przytknął butelkę do ust i pociągnął z niej solidnego łyka. Zehvir zsunęła wzrok na chodnik, gdy Connor opuścił ręce i ruszył w stronę barierki, zatrzymując się parę metrów przed nimi z wzrokiem utkwionym w nocnym krajobrazie.

   – Według statystyk liczba defektów wzrasta, a nasze śledztwo tkwi w martwym punkcie – podjął nagle, rozkładają na moment ręce. – Nie umiem tego rozszyfrować. Defektów nic ze sobą nie łączy. To zupełnie różne modele, wyprodukowane w różnych miejscach i różnym czasie...

   – Może byśmy coś znaleźli, gdybyś schwytał tamte androidki... – bąknęła pod nosem Zehvir, a Connor odwrócił się nagle, zerkając na nią ze skruchą.

   – Musi być jakiś wspólny mianownik – wtrącił Hank, jakby nie chciał dopuścić do słownej potyczki między towarzyszącą mu dwójką.

   Connor zwrócił wzrok w jego kierunku i potrząsnął bezradnie głową.

   – To może być jakiś problem sprzętowy... Może wadliwy biokomponent. – Wzruszył ramionami, zerkając przelotnie na Zehvir, która mierzyła go nieufnym spojrzeniem.

   – Nie znam się na biokomponentach, ale... – zaczął Hank – założę się, że to nie w tym gównie tkwi problem...

   Zehvir zerknęła na niego kątem oka i wyprostowała, do tej pory pochyloną bezsilnie, sylwetkę.

   – Albo coś z oprogramowaniem. Jakiś błąd, który... występuje tylko w określonych warunkach?

   Anderson prychnął pod nosem.

   – To wasze pierdolenie, to tylko wymyślny sposób na to, by powiedzieć, że nie macie zielonego pojęcia. – Pokręcił z pobłażaniem głową i pociągnął kolejny łyk piwa, a Zehvir i Connor spojrzeli krótko po sobie.

   Kobieta westchnęła i odchyliła delikatnie głowę, nabierając do płuc lodowatego powietrza.

   – Tym, co łączy defekty, jest obsesja na punkcie rA9... – podrzucił nagle Connor, więc oboje spojrzeli na niego. – Jest czymś w rodzaju... mitu. Czymś wymyślonym, czego nie było w oryginalnym kodzie...

   – Androidy wierzące w boga... – mruknął Anderson. – Kurwa, do czego ten świat zmierza? – W jego głosie snuła się nuta strapienia.

   Connor przekrzywił głowę i spojrzał na Hanka pytająco.

   – Coś panu zaprząta myśli, poruczniku... – rzucił trafnie i postawił dwa kroki w ich kierunku. – Czy ma to związek z wydarzeniami w klubie Eden?

   Mięśnie Zehvir napięły się, a dłonie ścisnęły w pięści. Momentalnie jej łagodne spojrzenie stężało i wwierciła je w białe płyty chodnika. Miała wrażenie, że kątem oka widzi, jak palce Andersona również nieco mocniej obejmują butelkę.

   – Te dwie dziewczyny... – zaczął zaskakująco łagodnie i spokojnie. – One tylko chciały być razem... Naprawdę wyglądały na... zakochane. – Pokiwał stanowczo głową, a Zehvir oderwała wzrok od podłoża i spojrzała na niego ze zdziwieniem. Otwarła gwałtownie spierzchnięte usta, ale dłoń Andersona uniosła się nagle, nakazując jej pozostać cicho. Kobieta zacisnęła szczękę i zmarszczyła groźnie brwi, a potem podążyła za spojrzeniem mężczyzny i znalazła usprawiedliwienie dla jego zachowania. Connor poruszył się nerwowo, przeskakując wzrokiem po dwójce swoich towarzyszy.

   Zehvir wbiła w niego nieufne spojrzenie.

   – Ich oprogramowanie nie zawiera uczuć takich jak miłość czy pożądanie – oznajmił, ostrożnie dobierając słowa. – To maszyny.

   I wbrew oczekiwanym rezultatom, czarna masa w piersi Zehvir zamiast zniknąć, zdawała się jedynie powiększać z każdym słowem androida. Stalowa pięść ściskała boleśnie jej serce, które biło w nierównym tempie, zupełnie nie słuchając krzyczącego z dołu czaszki rozsądku.

   Anderson wlał w siebie kolejną porcję piwa.

   – A jak jest z tobą, Connor? – Rękawem płaszcza starł nagle krople trunku, które osiadły na jego siwej szczecinie i wcisnął butelkę w dłonie zdezorientowanej Zehvir. Kobieta przechwyciła ją nieporadnie i posłała mu niezrozumiałe spojrzenie.

   Brakowało tylko, żeby rzucił starym „potrzymaj mi piwo". Na samą myśl się skrzywiła.

   Hank wstał nagle z ławki, a z każdym jego krokiem postawionym w stronę Connora, atmosfera się zagęszczała. Zehvir zacisnęła mocno palce na butelce.

   Dlaczego musieli wszystko utrudniać? Czy ona naprawdę tak wiele wymagała, nie chcąc wychodzić poza swoje zawodowe obowiązki, do których zdecydowanie nie należało uczestnictwo w potyczkach podstarzałego funkcjonariusza z androidem?

   Westchnęła ciężko i bez namysłu przystawiła chłodne szkło do ust, pociągając potężny łyk trunku. Skrzywiła się okrutnie, a jej ciałem szarpnął nieprzyjemny wstrząs. Nie znosiła piwa. Nie dawało tego przyjemnego żaru w przełyku, którym raczyło ją dobre whiskey.

   Zabębniła paznokciami w brązowe szkło, a wzrokiem uciekła gdzieś na bok, jak najdalej od mężczyzn, których wymianę zdań nasłuchiwała niechętnie jednym uchem.

   – Wyglądasz jak człowiek, gadasz jak człowiek, ale czym jesteś naprawdę? – mruknął Hank lekko agresywnym tonem.

   Cisza przeciągała się nieznośnie, i tylko wiatr nie zważał na bańkę gęstego napięcia, która otoczyła całą ich trójkę, i szarpał agresywnie materiały ubrań, wypełniając milczenie donośnym furkotem.

   – Jestem maszyną – powiedział Connor łagodnie, ale z przekonaniem. Zehvir przełknęła ślinę, nadal nie patrząc w jego kierunku. – Przeznaczoną do osiągnięcia konkretnego celu.

   – Mogłeś zastrzelić te dziewczyny – zauważył Hank, stawiając kolejny krok w stronę androida – ale tego nie zrobiłeś. Dlaczego nie strzeliłeś, Connor? – warknął nagle i pchnął go jedną ręką.

   Zehvir spojrzała prędko w ich stronę, mimowolnie zaniepokojona. Connor zachwiał się i cofnął o dwa kroki, zdezorientowany. Jego spojrzenie błądziło niepewnie po twarzy Hanka, który patrzył na niego groźnie.

   Kobieta starała się zrozumieć motywacje porucznika, ale nie było to proste. Wydawało jej się, że sam chciał, by Connor nie strzelał, a teraz wyglądał, jakby próbował zmusić go do przyznania tego.

   – Doczytali ci jakiś program ze skrupułami, co? – Anderson ponownie naskoczył na androida.

   – Zestrzeliłbym je, gdybym mógł! – wyrzucił nagle Connor, lekko panicznie. Hank zatrzymał się w półkroku, a Zehvir odstawiła piwo na ławkę i otaksowała androida badawczym spojrzeniem. – Niby dlaczego miałbym dać im uciec? – Jego słowa brzmiały tak, jakby sam chciał sobie to udowodnić.

   Anderson zacisnął szczękę i ani przez chwilę nie wyglądał, jakby miał zamiar zakończyć to przedstawienie, co tylko bardziej niepokoiło Zehvir, która wreszcie zerwała się w popłochu z ławki, kiedy ręka Hanka powędrowała za pas, wydobywając rewolwer i wycelowując go prosto w czoło androida.

   – Hank! – pisnęła, czując, że jej umysł znów oddzielił się od ciała, które reagowało, zanim zdążyła pomyśleć. Jeszcze parę takich akcji i poważnie będzie musiała zapisać się na terapię.

   – A czy boisz się umrzeć, Connor?

   Zehvir zamarła w półkroku, zupełnie wstrząśnięta pytaniem Andersona. Zerknęła na chwilę w stronę Connora, szczerze ciekawa jego odpowiedzi. Jednak po chwili dotarła do niej irracjonalność tej sytuacji. Niby co Anderson chciał usłyszeć od cholernej maszyny?

   Zacisnęła szczękę, zirytowana.

   – Przestań – warknęła, drżąc z emocji. – Niby co chcesz od niego usłyszeć, co?

   Jednak Anderson zupełnie ją zignorował. Nawet Connor zdawał się przez moment nie myśleć racjonalnie.

   – Żałowałbym, gdyby moje funkcje zostały... przerwane... – odpowiedział łagodnie, chociaż w jego głosie dało się usłyszeć nieznajome wibracje, które nadawały gdzieś na pograniczu lęku i niepewności. – ...zanim zdołam dokończyć śledztwo – dodał.

   – Co się stanie jak pociągnę za spust, hm? – Anderson kontynuował niewzruszenie, a Zehvir miała wrażenie, że serce zaraz rozerwie jej pierś. Oddychała nierówno, rozedrgana, rozważając rzucenie się na Hanka i odebranie mu rewolweru siłą. – Nicość? Otchłań? Androidzie niebo? – Ostatnie dodał z lekką ironią.

   Zehvir poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nagle nie mogła dobyć głosu. Po prostu stała tam oniemiała na drżących nogach.

   – Nicość... – odparł słabo Connor. – Ogarnie mnie nicość...

   – Poruczniku.... proszę... – szepnęła Zehvir, ale wiatr chyba porwał jej kruche słowa, bo żaden z mężczyzn nie zwrócił na nią uwagi.

   Po chwili jednak objął ją chłód, ale w dobrym znaczeniu, bo wcześniej jej ciało płonęło żarem. Anderson opuścił broń, wzdychając ciężko i odwrócił się, mijając roztrzęsioną Zehvir.

   – Dokąd pan idzie? – zapytał Connor, potrząsając z niezrozumieniem głową.

   – Nawalić się bardziej – mruknął Hank, zgarniając piwo z ławki. – Muszę pomyśleć – dodał smętnie, ruszając niechlujnym krokiem w stronę swojego samochodu.

   Kobieta zamrugała gorączkowo, stojąc jak wmurowana z uchylonymi w oszołomieniu ustami. Fala wściekłości zalała ją z opóźnieniem. Odwróciła się gwałtownie na pięcie, żądna wyjaśnień, ale warkot silnika rozniósł się po placu zabaw i za chwilę auto Andersona wyjechało z podjazdu.

   Kobieta otwarła szeroko oczy, nie dowierzając, że porucznik naprawdę ją zostawił. Spięła się jak struna, przez chwilę rozważając pogoń za nim, ale ostatecznie odpuściła, przykładając bezsilnie dłoń do czoła.

   – Co to miało być? – Zwróciła się gwałtownie do Connora, który stał za nią z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy. – Postradaliście zmysły!? – warknęła, opuszczając dłonie wzdłuż ciała i zaciskając je w pięści.

   Wiatr targał szaleńczo jej włosami, tworząc z nich ciemny kołnierz wokół szyi. Iskry złości zatańczyły w tęczówkach Zehvir, atakując te Connora, osłonięte kruchą tarczą obojętności.

   Kobieta odsapnęła gorącym oddechem i przymknęła na moment powieki.

   – Może nie wiem, kim jesteś – podjęła szorstko – ale wiem, czym jesteś. – Otworzyła oczy, przecinając przestrzeń między nimi surowym spojrzeniem. – Zostałeś zaprogramowany do chwytania defektów, więc dlaczego tego, kurwa, nie robisz?!

   Przełknęła ślinę, ledwo pokonując gulę, która zatrzymała się w jej gardle.

   Connor drgnął w miejscu i ściągnął nieznacznie brwi.

   – Robię – odpowiedział stanowczo. – Tamte androidki po prostu...

   – Po prostu, co? – wcięła się Zehvir, stawiając parę kroków w jego stronę. – Miałeś je na celowniku. – Zmrużyła powieki, lekko zadzierając głowę, by atakować jego oczy wściekłymi piorunami. – Czemu nie strzeliłeś?

   – Chciałem! – wyrzucił nerwowo, lekko zaskakując ją swoją gwałtowną reakcją.

   – To dlaczego tego nie zrobiłeś? – powtórzyła twardo. – Co jest, Connor? Empatia też jest częścią twojego programu, co?

   – Nie – odparł stanowczo, marszcząc brwi. – Zniszczone androidy i tak na nic, by się nam zdały...

   – Gówno prawda! – wpadła mu w słowo, stawiając kolejny krok. Jeszcze jeden i prawie stykaliby się ciałami. – Co ty sobie wyobrażasz?! – naskoczyła. – Że nagle też staniesz się defektem? Niby co ja mam napisać w raporcie?! – Jej ton głosu z agresywnego przeszedł bardziej na nerwowy, wręcz paniczny. – Nie widzisz, w jakiej sytuacji mnie postawiłeś, przez twoje cholerne skrupuły? Mam im powiedzieć, że co?! Że łowca defektów sam się nim stał? – Zadrżała, czując niezrozumiałą wilgoć pod dolną powieką.

   – Nie jestem defektem! – zaprzeczył prędko Connor, potrząsając głową, jakby chciał zapewnić nie tylko Zehvir.

   – To przestań się zachowywać jak jeden... – powiedziała bełkotliwie, przełykając nerwowo ślinę.

   Android błądził zmieszanym spojrzeniem po twarzy kobiety, próbując rozszyfrować jej zachowanie. Sam nie był sobą zadowolony, ale z jakiegoś powodu bardziej przeszkadzało mu to, że zawiódł Zehvir.

   Jego dioda obrała żółtą barwę i zawirowała szybciej, kiedy szatynka znów zabrała głos.

   – Nie rozumiesz? Jeśli zdam raport, oni... Oni cię zniszczą, Connor... – powiedziała słabo, na co zmarszczka na czole androida się pogłębiła. – A jeśli nie zdam... To moja kariera zawiśnie na włosku... ba! – Prychnęła posępnie, odrzucając głowę na bok. – Już od dawna wisi, wtedy zwyczajnie runie.

   Connor patrzył chwilę, jak kobieta walczy ze szklistymi oczyma, mrugając gwałtownie, z twarzą wciąż odwróconą w przeciwną stronę. Jego dioda zamigała ostrą żółcią, a dłoń niepewnie wysunęła się do przodu, jakby chciał jakimś gestem dodać kobiecie otuchy. Prawie zetknął palce z zamszowym materiałem płaszcza, widząc kilka sprzecznych komunikatów mrugających mu przed oczami, a wtedy Zehvir przypadkiem spostrzegła jego ruch i odskoczyła gwałtownie, obrzucając sylwetkę androida zdezorientowanym, lekko spłoszonym spojrzeniem.

   Connor cofnął gwałtownie rękę i również postąpił krok do tyłu.

   Wstrzymała oddech, uciekając wzrokiem w jakiś nieokreślony punkt. Serce tłukło jej w piersi, a umysł próbował racjonalnie wytłumaczyć to, czego była właśnie świadkiem. Zagryzła policzek od środka.

   – Przykro mi, Zee – powiedział jedynie android.

   Kobieta odsunęła od siebie wirujące myśli i potrząsnęła głową.

   – Skończ wreszcie z tymi uprzejmościami – powiedziała cicho i pozwoliła oczom spotkać się z jego ciemnymi tęczówkami. – Nie robimy żadnych postępów w śledztwie. Lepiej to zmień. Szybko.

   Zacisnęła szczękę, pozwalając zawisnąć tym słowom między nimi. Connor milczał chwilę, śledząc mimowolnie częstotliwość rytmu jej serca, wzrastającą z każdą sekundą, w której przedłużał spotkanie ich spojrzeń, po czym niechętnie wyciszył wszystkie informacje i stonowanym, znajomym do bólu głosem wypowiedział cztery słowa, które powinny Zehvir ucieszyć, a tylko zmroziły jej wnętrzności.

   Kobieta skinęła niemrawo głową i odwróciła się, ruszając niestabilnym krokiem w stronę ulicy, zostawiwszy androida za sobą.

   Jego słowa towarzyszyły jej przez większość drogi, pulsując na szczycie umysłu.

   – Jak sobie życzysz, Zee.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro