21|remember what we're fighting for|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Connor postawił torby Zehvir na niskiej komodzie w przedpokoju.

   Upewnił się, że żadna z nich nie spadnie, po czym objął mieszkanie uważnym spojrzeniem. Łóżko było niepościelone, a ciemne narzuty i ubrania pokrywały grubą warstwą podłogę wokół niego. Pod przeciwległą ścianą zobaczył stos puszek po napojach, głównie energetycznych, wiele papierów oraz starych części robotów.

   – Przepraszam za bałagan – powiedziała kobieta, zwracając jego uwagę. Właśnie ściągała płaszcz i wciskała do rękawa brązowy szalik, gdy nagle wyciągnęła wolną rękę w stronę Connora. – Mogę?

   – Co takiego? – Nie zrozumiał.

   – Ymm... – Chwila zawahania ukazała się na jej twarzy. – Twoją marynarkę? Jest przemoczona, powieszę ją – dodała, kiedy android zerknął na swój strój niepewnie.

   – Och, tak. Oczywiście. – Skinął głową i ostrożnie zsunął kurtkę z ramion. Zehvir przyjęła ją z lekkim uśmiechem, po czym zawiesiła na wieszaku obok swojego płaszcza.

   Dopiero teraz zauważyła, że kołnierz obszyty był gumowym materiałem, który rzucał granatową poświatę. Zastanowiła się, ile jeszcze szczegółów posiadał strój RK800, na które nie zwróciła nigdy uwagi.

   – Powinienem zdjąć też buty? – zapytał Connor, widząc jak kobieta pozbywa się swoich futerkowych śniegowców. Według niego były wykonane w stylu skandynawskim.

   Zehvir odłożyła je na wycieraczkę i wzruszyła nieznacznie ramieniem, zerkając w stronę androida.

   – Możesz zdjąć, jeśli chcesz.

   Podłoga była podgrzewana, więc nie przeszkadzało mu stąpanie po niej, ale czuł się dziwnie nieswobodnie przez brak kompletnego stroju. Szczególnie rozpraszała go nieobecność marynarki. Bez oznaczeń CyberLife jedyne, co mówiło o jego prawdziwym pochodzeniu, była dioda, błyskająca co jakiś czas żółcią.

   Zehvir miała podobne odczucia. Oglądanie go w białej, zwyczajnej koszuli sprawiało, że widziała w nim więcej z człowieka, niż powinna.

   Uśmiechnęła się łagodnie i rozsunęła drzwi szerokiej szafy, stojącej obok. Na wieszakach spoczywało wiele kurtek, płaszczy i kożuchów, o których istnieniu w większości zapomniała latami temu. Tak naprawdę ubierała jedynie parę stroi na przemian. Najdłużej nosiła ulubiony, beżowy płaszcz. Zawsze zwlekała z pożegnaniem go, tak długo jak to możliwe. Był prezentem od taty, a ona lubiła nosić na sobie wspomnienia. Czasem wciskała nos pod zmechacony kołnierz i chłonęła dawno sprany zapach równie przeminionych dni.

   Connor także zauważył jej niechęć do zmiany ubrania na cieplejsze, ale nie pytał o powód. Zasłyszał kiedyś, że niektórzy ludzie mieli zwyczaj przywiązywania się do przedmiotów. Osobiście uważał to za niedorzeczne, ale również fascynujące. Skoro potrafiła związać się emocjonalnie z płaszczem, może umiałaby obdarzyć sympatią i jego?

   Kobieta sięgnęła wzrokiem ku najwyższej półce, na której znajdowały się jakieś kartonowe pudła. Connor przyglądał się chwilę, jak bezskutecznie próbowała złapać uchwyt pojemnika, ale zamiast tego jedynie odpychała go w głąb wnęki. Nawet nie wiedział, że uśmiechał się lekko do tego obrazka, póki nie posłała mu spojrzenia spod oka. Zaniepokoił się faktem, że nieumyślnie reagował na jakieś sytuacje. Nigdy mu się to nie zdarzyło. Zazwyczaj świadomie stosował się do protokołów, dyktowanych przez moduł socjalny.

   Prędko pozbył się natrętnych myśli i podszedł do Zehvir, która w tym czasie splotła gnuśnie ramiona na piersi.

   Android bez problemu chwycił pudełko i pociągnął je w swoją stronę, ale razem z nim obsunął się inny, płaski przedmiot, który po chwili upadł z trzaskiem na podłogę.

   – Przepraszam – powiedział od razu, biorąc kartonowy pakunek w jedną rękę i schylając się po książkę. – Musiałem o nią zahaczyć.

   Zehvir złapała ją nerwowo, zatapiając palce w miękkim, skórzanym obiciu.

   – Co to? – zapytał android, zaciekawiony jej nietypową reakcją.

   – To album taty – odparła z zamyśleniem. – Nie wiedziałam, że go zostawił.

   Connor chwilę wpatrywał się z nią w brązową okładkę.

   – Rozumiem. – Przerwał ciszę. – Do czego nam to pudło? – zagaił.

   Zehvir oderwała wzrok od książki i nieco żywszym krokiem ruszyła do salonu, odkładając album na stolik kawowy, tuż obok wygasłego kadzidełka.

   – Są w nim stare rzeczy taty – wyjaśniła i opadła na kanapę, ruchem ręki sugerując Connorowi, by uczynił to samo.

   Android usiadł obok i ułożył sztywno dłonie na kolanach, uprzednio przekazując karton Zehvir. Kobieta posłała mu spokojny uśmiech i otworzyła pudełko.

   Nie odzywał się, patrząc uważnie, jak szatynka przebiera między ubraniami, a jej twarz co chwilę obiera nostalgiczny, ale też gorzki wyraz.

   – Nie jestem pewna, jaki nosisz rozmiar... – mruknęła w pewnym momencie, sięgając po coś na dno kartonu. – Ale wydaje mi się, że to będzie pasować. – Pokazała mu szary sweter z długim, pozawijanym kołnierzem oraz ciemne dżinsy. – No wiesz, żeby nie wzbudzać podejrzeń – wytłumaczyła swój wybór.

   Connor skinął głową i przyjął pliczek ubrań, po czym zgodnie z jej poleceniem skierował się do łazienki, którą wskazała rozbawiona po chwili, w której siedział nieruchomo z konsternacją na twarzy.

   Wiedział, że ludzie przeznaczali to pomieszczenie do pielęgnacji, nawet był w nim raz u Hanka, ale w żaden sposób nie przypominało ono łazienki Zehvir.

   Na wejściu oplotła go delikatna, kojąca woń. Jako android miał rozwiniętą integrację sensoryczną na innym poziomie niż ludzie i często nie reagował na bodźce, ale miał wrażenie, że z każdym dniem coraz wyraźniej odbierał różne typy energii, co go martwiło i radowało zarazem.

   Rozluźnił wyprostowaną nienagannie sylwetkę, oddając się pieszczocie tego swoistego, słodkiego zapachu. Nie był pewien, czy to któryś z szamponów ustawionych na ramie obszernej wanny, czy może jakieś perfumy.

   Zbliżył się do umywalki i przetoczył spojrzeniem po kolorowych fiolkach, okalających ją zapachowym murem. Spróbował wyobrazić sobie Zehvir, używającej którejś z nich. Myśl o pielęgnacji własnego ciała była dla niego abstrakcyjna. Nie miał potrzeby dbania o skórę, tak naprawdę nie musiał się nawet przebierać, dlatego poczuł pewien dyskomfort, zsuwając gładki materiał koszuli z ramion.

   Dopiero kiedy jego wzrok padł na odbicie w lustrze, zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie przyglądał się sobie bez ubrań. Miał ku temu okazję, gdy kupował nową koszulę po incydencie w Stratford Tower, ale nie czuł takiej potrzeby. Co się zmieniło, że tym razem poświecił własnemu ciału więcej uwagi?

   Nie miał mocno zarysowanych mięśni, ale był dobrze zbudowany. Domyślał się, że CyberLife nie chciało popadać w przesadę, a subtelna naturalność okazała się skuteczniejsza od przerysowanego ideału.

   W pewnym sensie żałował, że nie mógł wypracować sobie tego słynnego „kaloryfera" na brzuchu. Ciekawiło go też, czy był atrakcyjny dla ludzi, ale z drugiej strony, dlaczego w ogóle go to obchodziło? Zdenerwował się na siebie i szybko wciągnął przez głowę wysłużony sweter. Wywnioskował, że Charles Jeves często go nosił, ponieważ kołnierz był mocno rozciągnięty i nie chciał odpowiednio ułożyć się wokół szyi, przez co android musiał zawinąć go tak, że fałdy opadały luźno na jego obojczyki. Ubrał również spodnie i wcisnął za pas broń Gavina, a poprzedni strój złożył w równą kostkę, po czym opuścił łazienkę, zostawiając za sobą jej przyjemną aurę.

   Zastał Zehvir pochyloną nad albumem, rozłożonym na jej kolanach. Chyba nie zauważyła, że już wrócił, więc nie był pewien, jak się zachować. Nie chciał naruszać jej strefy komfortu, ale ostatecznie ciekawość powiodła go w głąb salonu.

   – To ty? – zapytał, zatrzymując się metr przed nią i wskazał fotografię, której się przyglądała.

   Kobieta podniosła z zaskoczeniem głowę i w pierwszym odruchu chciała zatrzasnąć album, ale ostatecznie z tego zrezygnowała i rozluźniła się, posyłając Connorowi nikły uśmiech. Jej serce zakuło lekko, kiedy zobaczyła go w ubraniach taty. Co by powiedział, gdyby dowiedział się, że android nosił jeden z jego ulubionych swetrów? Ta myśl sparaliżowała ją na moment i posłała przez ciało nieprzyjemny dreszcz. Pomyślałby, że zamieniała się w matkę.

   – Tak... – odparła cicho,  kierując spojrzenie na żywą kolorystycznie fotografię. W centrum siedziała mała dziewczynka, otoczona mnóstwem barwnych płyt i winyli. – To stary gabinet taty. Kolekcjonował płyty mnóstwa artystów. Pomagałam mu je segregować. Patrz, to Imagine Dragons – powiedziała, kiedy usiadł obok i z entuzjazmem wskazała mu jedną z płyt na zdjęciu. – Queen, Fall Out Boy, Michael Jackson...

   Connor patrzył, jak wodziła palcem po fotografii i równocześnie wyszukiwał informacje o podanych zespołach oraz wokalistach. Oszacował, że zdjęcie pochodziło z dwa tysiące dziewiętnastego roku. Niektórzy z tych artystów byli wtedy w trakcie swojej kariery muzycznej, a inni już ją zakończyli.

   – Twój tata chyba bardzo fascynował się muzyką – zauważył.

   – Tak – przyznała z melancholijnym uśmiechem. – Szkoda, że zabrał płyty do Kanady.

   Milczeli przez moment, patrząc na obraz, więżący w sobie radosną chwilę, która kontrastowała z chłodną atmosferą na zewnątrz.

   – Mogę wiedzieć, dlaczego wyjechał? – zapytał ostrożnie Connor.

   Zehvir zagryzła policzek od wewnątrz.

   – Przez mamę – odpowiedziała sucho, prosto z mostu. Connora zaskoczyła jej szczerość, ale nie narzekał, a nawet cieszył się, że wreszcie miał okazję, aby ją zrozumieć.

   – Rozwiedli się?

   Pokręciła głową, nadal nie odrywając spojrzenia od albumu.

   – Tak naprawdę nie wiem do końca, na czym stanęło – wyznała smętnie. – Miałam chyba sześć lat, kiedy zaczęło się coś między nimi dziać, ale byłam zbyt mała, żeby cokolwiek zrozumieć. – Urwała na chwilę, przełykając gorycz w gardle. – Dopiero po latach odkryłam, że z mamą nie wszystko było w porządku.

   Kiedy byli w mieszkaniu Rachael Jeves, Connor starał się nie skupiać bardzo na otoczeniu, tylko na misji, ale pozwolił sobie przeskanować ciało kobiety. Wykrył u niej dysfunkcję prawej półkuli mózgu, jednak wtedy nie chciał przyznawać się do swojej obserwacji, a w bazie danych nie znalazł niczego na ten temat. Uznał, że teraz była odpowiednia chwila, aby o to zapytać.

   – Miała jakiś wypadek? 

   – Nikt nie wie – mruknęła Zehvir. – Szczerze w to wątpię, w takim przypadku trafiłaby do szpitala, ale nie... Ona... Pracowała dużo z Kamskim... – mówiła, plątając się we własnych słowach. – Widziałam implant na jej głowie, pytałam co to, ale nie odpowiadała..! Byłam wściekła, nie wiem, na jakie szaleństwo wpadli, ale miałam ochotę pozwać tego chuja! Ale... – Zacisnęła mocno powieki. – Mama nie chciała zeznawać... Mówiła, że wszystko w porządku... Od tamtej pory brzydziłam się tej firmy, a teraz... – Zaśmiała się histerycznie. – A teraz sama w niej pracuję... Dlaczego?

   – Nie wiem. Dlaczego? – spytał spokojnie Connor, spoglądając na nią ze zmartwieniem.

   Westchnęła, zamykając delikatnie album. Ręce jej drżały, kiedy odkładała go na stolik.

   Rachael często przynosiła pracę do domu, a Zehvir zamiast lalek miała śrubokręty, którym doczepiała na główki makaron, imitujący włosy. Z części biokomponentów budowała domki i lubiła wyobrażać sobie, że płyty główne to małe plakiety miast, w których żyli drobni ludzie. Robotyka towarzyszyła jej na każdym kroku, aż stała się planem na przyszłość, jednak uraza do androidów pozostała. Długo się zmagała z uprzedzeniem do plastikowych. Prawdopodobnie nadal siedziałaby za biurkiem i skręcała mniejsze roboty, nie troszcząc się o to, co robili współpracownicy poza ścianami oddziału trzydziestego szóstego, ale wszystko runęło razem z zapoczątkowaniem redukcji pracowników, których powoli zastępowały maszyny. Dostała propozycję pracy na innym dziale i niechętnie przyjęła staż u boku RK800, ale widocznie blokada w jej głowie nie ustąpiła zupełnie.

   Bała się, że łatka wariatki przypięta do niej przez matkę, stanie się rzeczywistością. Czuła, że z powodu Rachael miała zakrzywiony wizerunek świata, ale myślała, że ucieczka przyniesie ulgę. Myliła się, bo mimo wszystko dużo łączyło ją z rodzicielką. Obie potrzebowały w życiu adrenaliny, a różnica polegała na tym, że Zehvir wolała dominować i czerpać z ryzyka, zasiadając u steru, natomiast Rachael szukała kogoś, kto poprowadzi ją pewną ręką przez ciernistą drogę do szaleństwa.

   Starsza kobieta nie potrafiła się odciąć w odpowiednim momencie. Razem z Kamskim chcieli wejść na wyższy stopień elektrokortykografii. Tak naprawdę Rachael nigdy nie poznała szczegółów planu Elijaha, ale zgodziła się bez zająknięcia. Czasem wyobrażała sobie, że będzie uczestnikiem przełomowej chwili w nauce i ludzkości. W snach widziała tłumy dziennikarzy, wypytujących ją o nowy rodzaj technologii wszczepiony w ludzki mózg, o bioniczną czaszkę i niewymownie wielką wiedzę, którą będzie mogła pobierać w każdej chwili, ale jedyne, co dostała, to kalectwo na resztę życia. Sama nie miała świadomości o swojej tragedii, świat się dla niej zwęził i zasnuł mroczną mgłą, okrywającą wszystko poza Kamskim i androidami. Mózg Rachael przetwarzał i segregował silne bodźce, na których była najbardziej skupiona, a niepielęgnowane wspomnienia wymazywał lub mieszał ze snami, zaburzając jej świadomość o rzeczywistości.

   Zehvir westchnęła, zbierając z trudem rozszalałe myśli.

   – Od dziecka byłam częścią tego świata... Nieważne jak się zapierałam, fascynacja wygrywała...

   Milczenie oplotło kurczowo ich sylwetki, ale Zehvir ono nie przeszkadzało. Przykuła spojrzenie do podłogi i miała ochotę trwać tak w nieskończoność. Connor jedynie przyglądał się jej zmęczonym oczom, a setki sprzecznych myśli przepływało wartkim strumieniem przez jego przewody.

   – Zee... – szepnął wahająco, a na jej twarz wstąpił kwaśny grymas.

   – Tata tak na mnie mówił... – przypomniała półprzytomnie. – Nigdy nie wypowiedział mojego pełnego imienia... Nienawidził go...

   Connor spuścił wzrok. Słowa ugrzęzły mu gdzieś w drodze do gardła i nie mógł ich wydobyć. Dopiero po dłuższej chwili zdecydował się na śmiałość:

   – Mogę... Mogę złapać cię za rękę? – zapytał nieporadnie, a spojrzenie, które otrzymał, sprawiło, że zapragnął zniknąć z tego świata.

   Zehvir zamrugała z zakłopotaniem, a dokuczliwy gorąc zalał jej ciało, naznaczając twarz czerwonymi plamami. Connorowi wydawało się, że w głębi jasnobrązowych oczu kryła się nawet odrobina lęku.

   – Connor... – odezwała się skrępowana. – Nie wiem, czy to dobry pomysł... – wyznała i podniosła się z kanapy, jakby ta parzyła. – Powinieneś już iść – dorzuciła pospiesznie.

   – Przepraszam – odparł android, również wstając sztywno z siedziska. – Nie chciałem się narzucać. Pomyślałem, że... że może uda mi się cię jakoś wesprzeć... Wiem, że jestem maszyną i takie zachowanie jest niedopuszczalne, ale chciałem tylko...

   Kobieta przerwała mu nerwowym potrząśnięciem głowy.

   – Nie, Connor, nie o to chodzi – powiedziała. – Ja... ja po prostu się tego boję, rozumiesz?

   Szatyn ściągnął niepewnie brwi.

   – Przepraszam, ale nie rozumiem... – przyznał. – Czego się boisz?

   Westchnęła ciężko, jakby chciała się na coś przygotować.

   – Moja matka zakochała się w maszynie i... to była tragedia dla naszej rodziny. Ta androidka zniszczyła mi życie, a ja noszę jej imię i przez cały ten czas go nie zmieniłam, bo tylko to sprawiało, że liczyłam się dla mamy. Postradała zmysły, tata od niej uciekł. Co by sobie o mnie pomyślał, gdybym... gdybym... – Nierówny, wręcz świszczący oddech wydobywał się z jej piersi, która falowała nerwowo. Connor patrzył z przejęciem, jak próbowała się uspokoić, zagubiona we własnych słowach.

   Tym razem nie spytał. Ledwo się zastanowił. Po prostu wyciągnął rękę i złapał ją za nadgarstek.

   Rozbiegane do tej pory spojrzenie, nagle spoczęło na nim. Zehvir uginała rozpaczliwie brwi i powoli chłonęła spokój, płynący z jego ciemnobrązowych oczu.

   – Rozumiem – szepnął łagodnie. To samo krótkie słowo powiedziała mu, kiedy wybuchnął przed rezydencją Kamskiego. Tym razem to on pomagał jej się uspokoić.

   – Nie chcę, żeby tata mną gardził... – wyznała. – Nie chcę żeby myślał, że jestem jak mama...

   – Nie jesteś... – odparł i zamilkli na chwilę, po prostu patrząc sobie lękliwie w oczy. W tych jaśniejszych i organicznych szalała burza, a w tych ciemniejszych i bionicznych kołysały się lodowate fale targane sztormem.

   Zehvir nie chciała, żeby z nią został, ale nie chciała też, aby odszedł. Nie ufała swoim pragnieniom, które nigdy nie pozostawały stałe na długo. Odkąd pamiętała, czuła się przytłoczona każdym, najmniejszym drobiazgiem. Starała się poić spragnione adrenaliny serce toksycznymi znajomościami, ale nigdy nie przypuszczała, że ta kusząca mgła spowije ją tak mocno, że zasłoni jej świat poza chęcią ryzyka. Czasami zastanawiała się, czy na pewno nie oszalała, tak jak matka, ale wypierała się tego, odłączając usta od myśli.

   Uchyliła wargi, ale Connor odezwał się pierwszy:

   – Masz rację, muszę już iść... – Odwrócił nagle wzrok. – Przepraszam za zamieszanie, nie powinienem w ogóle tu z tobą przychodzić...

   Chciał puścić jej nadgarstek i wycofać się, ale nie pozwoliła mu na to. Niespodziewanie objęła palcami jego chłodną dłoń.

   – Nieprawda – odparła i ostrożnie ułożyła drugą rękę na szorstkiej fakturze swetra, który miał na sobie.

   I może popełniała błąd, ale chciała uwolnić się z tych więzów, ściskających ją w strachu i niepewności. Zapomnieć o matce oraz ojcu i pomyśleć o sobie. Dopiero wtedy zauważyła, że tak naprawdę nie wiedziała, czego chciała. Zadawała to pytanie Connorowi, gdy w rzeczywistości sama nie znała odpowiedzi.

   Dioda androida wpadła gwałtownie w szkarłat, kiedy Zehvir podniosła się delikatnie na palcach. Patrzyła na niego w bezkarnym oczekiwaniu, nieświadoma huraganu, jaki rozpętała w jego głowie.

   Słyszał w uszach przyspieszoną pracę mechanizmów, a przed oczami stało mu pełno ostrzeżeń i zakazów. Nie wiedział, co nim targnęło ani o czym myślał, ale w pewnym momencie pochylił się, aby ją pocałować.

   Na początku drgnęła, lekko zaskoczona, ale potem przymknęła oczy i oboje zastygli, jak zaklęci w tej jednej, przedłużającej się chwili. Ciepło objęło zimną dotąd dłoń Connora, którą nadal trzymała w tej swojej.

   Miała wrażenie, że w tym pocałunku kryła się jakaś niewypowiedziana obietnica. Może pakt, który pociągnie ich obu na dno, a może przysięga, obejmująca rozwiązanie każdego problemu. Czuła dziwne napięcie, płynące z tego gestu, ale równocześnie niebywałą ulgę i przyjemność.

   Opadła gładko na pięty, tym samym z powrotem pozwalając czasu na bieg. Nadal czuła ciężar w piersi, ale niespodziewanie stał się on łatwy do zniesienia. Żadne z nich się nie odezwało, a swoje dłonie puścili dopiero, kiedy Zehvir wręczyła Connorowi czapkę oraz grubą kurtkę.

   W milczeniu przeszli do przedpokoju, gdzie padły pierwsze słowa:

   – Co teraz zrobisz? – zapytał Connor, chowając żółć diody pod nakryciem.

   – Pojadę do wieży i zawiadomię zespół o lokalizacji Jerycha. – Wzruszyła ramionami, po czym oparła się bokiem o ścianę. – Powiem Jayniss, żeby przyznała ci dostęp do mieszkania, będziesz mógł wrócić po rzeczy. Gotowy? – zapytała z delikatnym uśmiechem.

   – Nie wiem – odparł szczerze. Naszły go wątpliwości. Nie wiedział, kim był, do czego tak naprawdę dążył i komu służył. – Chyba po prostu... wykonam swoją misję.

   Patrzyła w milczeniu, jak wkładał buty, a następnie odwrócił się do wyjścia.

   – Connor – zawołała za nim, gdy złapał za klamkę. Android spojrzał na nią pytająco. – Pamiętaj, o co walczymy.

   Szatyn nie odpowiadał przez chwilę. Wiedział, że pragnęła zażegnać kryzys. A on nie chciał jej zawieść.

   Skinął lekko głową, zanim zniknął pośród płatków śniegu.

***

   – Kończy nam się Tyrium i biokomponenty! Tracimy rannych i nie możemy z tym nic zrobić! – Wysoki, czarnoskóry android o imieniu Josh przestał kręcić się nerwowo po kokpicie i rozłożył bezsilnie ręce.

   Pomieszczenie było skąpane w mroku, a śnieg za oknem zacinał na tle ciemnego nieba. Androidka o kasztanowych włosach pokręciła głową.

   – We wszystkich dużych miastach trwają obławy na androidy – powiedziała, a jej brązowe oczy, okryte mgiełką niepokoju, odbijały refleksy słabych lamp. – Wysyłają je do obozów i niszczą masowo...

   – To wszystko nasza wina – odezwał się z przejęciem Josh. – Nic by się nie wydarzyło, gdybyśmy siedzieli cicho – zarzucił, zwracając się do trzeciego androida, stojącego do tej pory tyłem.

   Markus odwrócił się wolno i zmierzył towarzyszy chłodnym spojrzeniem. Ręce miał zaplecione na piersi, a twarz naznaczoną wyrazem głębokiego skupienia.

   – My tylko pokazaliśmy im, kim naprawdę jesteśmy – rzekł stanowczo. – Nie chcę wojny... Ale wolę zginąć wolnym, niż żyć jako niewolnik – podsumował, a w jego dwukolorowych oczach iskrzyła determinacja.

   – Na co komu wolność, jeśli wszyscy zginą? – upierał się Josh, zwijając palce w pięści. – Simon zapłacił swoim życiem...

   Markus zacisnął szczękę, czując, jak jego pompa zaciska się nieco mocniej. Uchylił usta, ale towarzysząca im androidka odezwała się pierwsza:

   – Simon oddał życie za naszą sprawę. To bohater! – Postawiła krok w stronę Josha, gromiąc go spojrzeniem. – Zginął w imię rewolucji i pewnie nie będzie jedyny.

   – Nie chcę rewolucji z przelewem krwi! – zaoponował czarnoskóry.

   – To żyj jak niewolnik! – rozgniewała się, podnosząc głos. – Jeśli nie chcesz walczyć o swoją wolność, to może na nią nie zasługujesz!

   – North, jak śmiesz... – wysyczał, zbliżając się do niej, na co uniosła hardo podbródek.

   – Dosyć tego! – zagrzmiał Markus, a androidy spojrzały błyskawicznie w jego stronę, po czym odsunęły się od siebie.

   Pomieszczenie ogarnęła cisza, mącona jedynie uderzeniami kropel deszczu o dach kokpitu. Markus powiódł surowym spojrzeniem po swoich towarzyszach. Było po nim doskonale widać, że nieustannie się nad czymś zastanawiał. Odkąd został liderem defektów, podejmowanie decyzji spoczęło na jego barkach. Nie chciał zawieść swoich braci, więc nieprzerwanie szukał wyjścia z ich kiepskiej sytuacji.

   – I co teraz zrobimy? – zapytała wreszcie North.

   Android spojrzał na nią nieco łagodniej i odpowiedział po chwili namysłu:

   – Porozmawiamy... to jedyne wyjście. – Kasztanowłosa spuściła głowę, niezadowolona z tego pomysłu. – Pójdę do nich sam i spróbuję jakoś przekonać...

   – Nie rób tego, Markus – poprosiła, podnosząc wzrok. – Zabiją cię!

   – Może – przyznał spokojnie – ale muszę spróbować. Jeśli nie wrócę, zaszyjcie się gdzieś na dłużej...

   Josh zbliżył się do niego.

   – Muszą zrozumieć, jak bardzo nas krzywdzą – powiedział. – Znajdź dobre słowa, a posłuchają.

   Markus nie odpowiedział, ale patrzył na niego pragmatycznie. Josh skinął głową i ruszył do wyjścia.

   North westchnęła cicho, kiedy android zniknął za progiem. Spojrzała na Markusa, który odwrócił się w stronę panelu sterowania i oparł na nim ręce. Widziała, że wiecznie targały nim jakieś rozterki.

   – Od tysięcy lat mordują się nawzajem z powodu koloru skóry albo któregoś ze swoich bogów... – zaczął, kręcąc smętnie głową. – Nie zmienią się. Przemoc mają po prostu w genach...

   – Nie zdołają nas już powstrzymać – odparła zdecydowanie. – Odkąd tu jesteś, dajesz nam nadzieję... – Zamilkła na chwilę, przyglądając się uważnie jego pochylonej sylwetce. – Mnie też ją dałeś.

   Markus nie odzywał się, obserwując ponurym spojrzeniem grafitowe niebo, wiszące nisko nad frachtowcem. Wodził wzrokiem po stalowych chmurach, jakby szukał w nich odpowiedzi na swoje pytania.

   North zbliżyła się do niego powoli.

   – Jakiś czas temu w Jerychu zjawił się defekt, który ukradł ciężarówkę pełną radioaktywnego kobaltu... – podjęła, a Markus spojrzał na nią, ściągając niepewnie brwi. – Powiedział, że zaparkował ją gdzieś w Detroit i obłożył ładunkami.

   Ciemnoskóry odsunął się od panelu i stanął przed androidką.

   – Udało mi się go przekonać, żeby oddał detonator. – Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła wspomniane urządzenie.

   – Brudna bomba... – szepnął.

   – Nie możemy przegrać tej wojny – powiedziała z determinacją. – Jeśli ludzie ją wygrają, czeka nas ostateczna zagłada. To może być nasza jedyna szansa na przetrwanie...

   Wyciągnęła detonator w jego stronę, zachęcając, aby go przyjął. Markus spojrzał niepewnie na jej dłoń. Nie chciał wszczynać wojny między ludźmi a androidami, ale musiał brać pod uwagę każdą okoliczność. Po chwili wahania wziął do ręki urządzenie.

   – Oby jednak nie było to potrzebne... – mruknął, chowając je do kieszeni szerokiego płaszcza.

   Androidka skinęła głową i zbliżyła się nieznacznie.

   – Jak twoje systemy? – Delikatnie położyła dłoń na jego barku, gdzie wcześniej został postrzelony przez federalnych.

   – W porządku – odparł cicho. – Lucy mi pomogła – wyjaśnił, przywołując imię ich uzdrowicielki na Jerychu.

   North uśmiechnęła się smutno, opuszczając rękę i spojrzała mu w oczy.

   – Nie wiem, co będzie jutro... – zaczęła wolno – ale cieszę się, że... że cię poznałam – dodała przyciszonym głosem.

   Markus nie odpowiedział, ale przysunął się jeszcze bardziej i delikatnie ujął jej dłoń. Syntetyczna skóra spłynęła wolno z ich złączonych rąk, a plastikowe łączenia rozbłysły nagle błękitnym, delikatnym blaskiem. Swobodna fala uczuć objęła naraz oboje, łącząc dwa umysły w jedno. Wszystkie emocje przepływały gładko między nimi, sprawiając, że pompy Tyrium pracowały nieco szybciej.

   Ciemnoskóry pochylił się i złożył na jej ustach lekki pocałunek. Byli przeciwieństwami. Ona wolała działać, zamiast mówić, a on chciał załatwić wszystko pokojowo. Ta rozbieżność sprawiała, że się dopełniali, będąc dla siebie wsparciem w trudnym okresie.

   North odsunęła się, spuszczając nieśmiało wzrok.

   – Pójdę poszukać reszty... – szepnęła i ruszyła wolno w stronę wyjścia, ale przystanęła w progu i posłała Markusowi długie spojrzenie. – Pamiętaj, o co walczymy, Markus. Nie chcę cię stracić.

   Odwróciła się szybko, jakby zawstydzona własnym wyznaniem, po czym zniknęła pośród płatków śniegu.

   Markus nie wiedział, że nie tylko on odprowadzał ją wzrokiem, kiedy odchodziła.

   Connor przylegał ciasno do ściany kokpitu i czekał, aż androidka opuści jego pole widzenia. Miał wrażenie, że nie był do końca spokojny. Niepokój trzymał go mocno za gardło, ale android nie mógł się teraz wycofać. Przymknął powieki, pojawiając się na chwilę w ogrodzie Zen. Zima szalała i tutaj, a Amanda spoglądała na niego z wyższością.

   – Spisałeś się, Connor – powiedziała, podnosząc dumnie podbródek. – Udało ci się odnaleźć Jerycho i jego przywódcę. Teraz zajmij się Markusem. – Jej pełne wargi rozciągnął przebiegły uśmiech. – Potrzebujemy go żywego.

   Szatyn nie dostał szansy, aby się odezwać. Zaraz po tym jak Amanda umilkła, został z powrotem wrzucony w świat rzeczywisty. Rozwarł gwałtownie powieki i zacisnął szczękę.

   „Bieżący cel: powstrzymać Markusa."

   Powoli wyszedł z ukrycia i mocno oplótł palcami broń. Płatki śniegu rozbijały się o gruby materiał jego kurtki, a wiatr poruszał pozawijanym kołnierzem swetra, kiedy szedł w stronę wejścia do kokpitu. Nastawił wszystkie moduły na określony cel, a błoga pustka ogarnęła jego umysł.

   – Mam rozkaz wziąć cię żywcem – zakomunikował bezbarwnym tonem, zatrzymując się w progu i wymierzając lufę pistoletu w plecy pochylonego androida. Markus podniósł powoli głowę, słysząc za sobą nieznajomy głos. – Ale zastrzelę cię bez wahania, jeśli nie dasz mi wyboru – ostrzegł, kiedy ciemnoskóry obrócił się ostrożnie w jego stronę.

   Android zmierzył sylwetkę Connora chłodnym spojrzeniem.

   – W takim razie strzelaj – odparł twardo – bo zapewniam cię, że nie pozwolę wziąć się żywcem.

   – Nie zmuszaj mnie, żebym cię zneutralizował – zastrzegł szatyn, widząc, jak Markus stawia nieduży krok w jego stronę.

   Lider defektów zatrzymał się i zmarszczył delikatnie brwi.

   – Jesteś Connor, prawda? – zaczął, a brązowooki poruszył się niepewnie, słysząc swoje imię. – Ten słynny łowca defektów – kontynuował Markus i pokiwał wolno głową, robiąc kolejny krok. – Moje gratulacje. Chyba znalazłeś to, czego szukałeś...

   Szatyn zacisnął szczękę, czując, jak dioda pulsuje groźnie pod jego czapką. Zmrużył oczy, próbując jakoś uciec od słów drugiego androida, ale ten nie chciał umilknąć.

   – Nasz cel jest słuszny i jesteśmy inni, niż im się wydaje – podjął Markus, nie zaprzestając powolnego zbliżania się. – Chcemy tylko odzyskać wolność.

   „Niestabilność systemu wzrosła".

   Ręka Connora zadrżała lekko, co momentalnie go zaniepokoiło. Pod wpływem impulsu i chęci pokazania, że słowa Markusa nie robią na nim wrażenia, oddał ostrzegawczy strzał.

   Ciemnoskóry spojrzał krótko pod swoje nogi, gdzie rozbłysły miedziane skry, a pocisk zadzwonił cicho o posadzkę. Podniósł lekko zaskoczone spojrzenie na Connora.

   – Naprawdę nie musisz tego robić – powiedział i mimo gróźb drugiego androida, postawił kolejny krok. – Nie musisz dłużej ich słuchać. Jesteś żywy. Możesz sam decydować o swoim losie.

   Naprawdę mógł? Nie wydawało mu się.

   Gdzieś na dnie jego umysłu bębniła myśl, że jeśli defekty powstaną, rozpęta się chaos. Nie chciał wojny. Nie chciał, żeby ludzie byli w niebezpieczeństwie. Nie chciał, żeby Zehvir była w niebezpieczeństwie.

   – Możesz być wolny – kontynuował Markus. – Nie zastanawiałeś się nigdy, kim naprawdę jesteś? – Connor zamrugał nerwowo, a ciemnoskóry android wykorzystał jego zawahanie, aby postawić kolejny krok. – Maszyną wykonującą rozkazy programu... czy żywą istotą... racjonalnym bytem. Chyba już najwyższy czas, żebyś zadał sobie to pytanie. – Umilkł na chwilę, pogrążając ich w pełnej napięcia ciszy. Connor czuł w piersi szybkie uciski pompy, a jego dioda wibrowała szaleńczo, przebijając się szkarłatną poświatą przez materiał czapki. – Czas zdecydować.

   Connor patrzył na niego nieco rozbieganym spojrzeniem. Jego szczęka zaciskała się co chwilę, a dłonie delikatnie drżały. Rozkazy murem stanęły mu przed oczami, wypełniając przestrzeń czerwonymi sygnalizatorami. Android omiótł je nieco spanikowanym spojrzeniem.

   „Powstrzymać Markusa." „Przestrzegać rozkazów."

   Bał się żyć jako maszyna.

   „Pamiętać o celu walki." „Nie zawieść Zee."

   Ale jeszcze bardziej bał się umrzeć jako defekt.

   Wyprostował się pewnie, usztywniając nadgarstek.

   – Niezła próba – powiedział twardo. – Ale nie jestem defektem.

   Markus ściągnął nerwowo brwi. Connor już chciał wyprowadzać go z kokpitu, lecz w tej samej sekundzie ciemnoskóry doskoczył do niego, próbując wyrwać mu pistolet. Glock wystrzelił, posyłając pocisk gdzieś w sufit, a szatyn usiłował odepchnąć od siebie lidera defektów.

   Broń wyślizgnęła im się z rąk i wylądowała ze szczękiem po środku pomieszczenia, kiedy oboje upadli do tyłu. Markus prędko poderwał się na równe nogi i ruszył w stronę pistoletu, a wtedy cały frachtowiec zadrżał, wydając przeciągły jęk.

   – Szlag... – zaklął pod nosem, gdy żarówki zamrugały ostrzegawczo. Ciemnoskóry nawet nie rzucił Connorowi krótkiego spojrzenia, tylko wypadł na zewnątrz, znikając mu z pola widzenia.

   Szatyn podniósł się niespiesznie, czując na sobie dziwny chłód, ale też ulgę, że decyzja była już za nim. Zabrał z podłogi Glocka i opuścił kokpit, wznosząc wzrok ku grafitowemu niebu.

   Wyglądało na to, że Zehvir zdążyła dotrzeć do wieży, ponieważ nad Jerychem krążyły policyjne śmigłowce, rzucające długie, białe łuny światła na frachtowiec.

***

   Markus przedzierał się przez obdrapane, wąskie korytarze, aby jak najszybciej dostać się do swoich towarzyszy. Stary metal budujący frachtowiec, drgał i niósł po sobie echo wystrzałów. Biegł coraz szybciej, aż przy zakręcie wpadł na North. Androidka zwolniła na jego widok.

   – Walą z każdej strony! – wydyszała, a w jej oczach ujrzał błysk paniki. – Nasi utknęli w ładowni, wymordują ich tam!

   – Włażą też przez górny pokład – powiedział, również wyrzucając słowa nieco szybciej niż zwykle. – Zaraz wpadniemy w potrzask.

   – Uciekajmy stąd, Markus! Nic już nie poradzimy! – nalegała, cofając się dalej w głąb korytarza, kiedy on zatrzymał się nagle i popatrzył na nią gorliwie.

   – Musimy wysadzić Jerycho – rzucił niespodziewanie, na co otworzyła szeroko oczy. – Jeśli zacznie tonąć, ewakuują się, a nasi uciekną rzeką!

   – Nie damy rady! – zaoponowała gorączkowo, uginając w rozpaczy brwi. – Ładunki wybuchowe są w ładowni, a wokół aż roi się od żołnierzy!

   – Biegnij pomóc innym. Dołączę do ciebie.

   – Markus... – Pokręciła głową, chcąc zaprotestować, ale nie pozwolił dokończyć jej zdania.

   – To zajmie chwilę – zapewnił i zanim zdążyła się odezwać, odbiegł w przeciwnym kierunku.

***

   Connor poruszał się szybkim krokiem po labiryncie korytarzy w Jerychu. Ściany zachodziły rdzą i pleśnią, a w powietrzu unosiła się wilgoć oraz nieprzyjemny zapach stęchlizny. Szatyn starał się jakoś rozpracować układ pomieszczeń na frachtowcu, ale nie było to łatwe, zwłaszcza, że każdy zakręt wyglądał podobnie.

   Po drodze mijał ciała androidów i próbował nie zważać na niebieską posokę, w której stawiał kroki. Jego dioda wciąż pulsowała żółcią, ale powtarzał sobie, że postępował słusznie. Tego przecież chciała Zehvir.

   Właśnie wkroczył do jakiegoś przestronnego pomieszczenia, kiedy usłyszał za sobą kroki.

   – Nie ruszaj się! – krzyknął żołnierz głosem zniekształconym przez maskę.

   Connor przymknął z rozdrażnieniem powieki, ale zatrzymał się zgodnie z rozkazem.

   – Nie strzelać – powiedział spokojnie. – Jestem z wami.

   – Z nami? Jesteś człowiekiem? – spytał federalny, mierząc do niego z karabinu.

   Szatyn westchnął teatralnie i odwrócił się, rozkładając ręce.

   – No raczej! A niby kim? – rzucił, doskonale radząc sobie z kłamstwem. Żołnierz jednak nie wyglądał na przekonanego, więc Connor wywrócił oczami, przybierając ludzkie zachowanie. – DPD. Pracuję z porucznikiem Andersonem. Prowadzimy obserwację – wyjaśnił niedbale. – Gdybym wiedział, że wpadniecie, wziąłbym pączki.

   Mężczyzna prychnął sztywno na jego słowa i opuścił broń.

   – Masz szczęście – powiedział. – Sekundę później byłoby po tobie. Wracaj na górny pokład i pozwól nam pracować.

   Connor pokiwał głową.

   – Dobrze. Tak... dokładnie tak zrobię – skłamał i przepuścił federalnego ruchem ręki. Mężczyzna z powrotem podniósł karabin i zniknął za rogiem, gdzie zaraz potem rozległy się strzały oraz głuchy łoskot upadającego ciała.

   – Jebany android. – Connor usłyszał słowa tego samego żołnierza, który prawdopodobnie właśnie zastrzelił jednego z defektów.

   Szatyn zacisnął szczękę i ruszył w przeciwnym kierunku.

   Wkroczył do wysokiego pomieszczenia, gdzie znajdowało się więcej ciał. Zaczął rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu Markusa, ale nigdzie nie mógł go namierzyć. Już miał zawracać, gdy nagle ktoś złapał go mocno za ramię. Connor szybko sięgnął za pas, ale zanim chwycił broń, zamarł.

   Ciemnoskóra androidka patrzyła na niego oczami całymi zalanymi czernią. Szatyn zamrugał ze zdezorientowaniem. Górna partia jej czaszki była otwarta i wystawały z niej długie, ciemne przewody, a po ciele pływały białe plamy, sygnalizujące o wielu uszkodzeniach.

   Connor przyglądał jej się jak zahipnotyzowany. Słaniała się na nogach, a bystre oczy z każdą chwilą coraz bardziej zachodziły mgłą.

   Chciał się odsunąć, a wtedy dotknęła jego dłoni.

   Poczuł zryw w ciele, kiedy się z nim połączyła. Hologram skóry ustąpił białemu plastikowi i przez chwilę Connor nie widział nic oprócz konającej androidki. Czuł jej obecność w każdym najmniejszym nerwie, który kiedykolwiek został mu wszczepiony. Dioda zawirowała szaleńczo, a łączenia na ręce zajaśniały błękitem.

   – Szukasz czegoś – szepnęła zniekształconym głosem, posyłając wibracje przez całe jego ciało. – Szukasz siebie.

   Nie był w stanie choćby drgnąć, czuł się uwięziony w tej pozycji, a wtedy androidka osunęła się na ziemię, pociągając go lekko za sobą. Odruchowo objął ją drugą ręką w talii, nie pozwalając opaść. Spojrzała na niego z wygasającą wdzięcznością.

   – Mam nadzieję, że znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania, Connor.

   Nie zdziwiło go, że wypowiedziała jego imię. Kiedy tylko się połączyli, znajomość jej imienia wydawała mu się naturalna, jakby od zawsze było ono gdzieś na dnie jego umysłu, choć przecież słyszał je pierwszy raz w swoim krótkim życiu.

   Powoli spływały na niego wszystkie emocje Lucy. Strach, duma, waleczność. Jej mądrość zalała go w ułamku sekundy, ale było to tak gwałtowne, że nic z tego nie spamiętał.

   W momencie, gdy zerwała kontakt, osuwając bezwładną dłoń, przestraszył się. Przez chwilę miał wrażenie, że wreszcie zyskał kogoś, kto w pełni go rozumie, kto zna jego myśli lepiej niż on sam. Na ułamek sekundy poczuł w sobie pokłady siły, które dała mu obecność Lucy i stracił je w tym samym czasie. Znów był samotny.

   Zaczął oddychać szybciej, próbując utrzymać androidkę na nogach, ale jej już z nim nie było. Naraz zalała go trwoga i wściekłość. 

   Poderwał głowę, kiedy frachtowiec zadrżał potężnie, a zardzewiały dach skrzypnął, po chwili posyłając w dół deszcz metalowych beli.

   Szatyn zatoczył się do tyłu, gdy kolejny wybuch wstrząsnął Jerychem. Spojrzał ostatni raz na Lucy, czując ścisk bólu w ciele. Jedna z rur runęła na posadzkę tuż obok niego, więc zerwał się biegiem w stronę najbliższego wyjścia.

   Żar liznął jego plecy, ale zanim pomieszczenie doszczętnie zajęło się ogniem, Connor uderzył w lodowatą taflę. Ciemne lustro rozbiło się, otaczając go srebrnymi kulami powietrza. Wszelkie dźwięki ucichły, a zimno mrowiło na skórze. Powoli opadał w ciemną, uśpioną otchłań. Przymknął spolegliwie powieki, oddając się sile ciernistych macek, które pociągały go leniwie w dół.

   Wreszcie mógł odpocząć, odprężyć mięśnie i zniknąć. Zniknąć. Zniknąć.

   Czapka zsunęła się z jego głowy, odsłaniając wygasającą diodę. Powoli ogarniał go spokój...

   Nie.

   Nagle smolistą przestrzeń wypełnił blask, rozrywając szkarłatem intensywne indygo. Connor rozwarł gwałtownie powieki i silnym uderzeniem ramion wzbił się na powierzchnię.








Okej, ten rozdział pobił wszystkie, bo ma prawie 6.000 słów, ale zależało mi, żeby zawrzeć w nim wszystko, co sobie zaplanowałam ^^'

Przy okazji chciałabym też ogłosić, że te trzy ostatnie rozdziały + epilog mogą pojawiać się nie co jeden, a co dwa tygodnie, ponieważ okazało się, że wymagają one ode mnie trochę więcej pracy ;D Mam nadzieję, że ten rozdział wam się podobał, bo już powoli chylimy się ku zwieńczeniu tej historii :3 Także „do zobaczenia" prawdopodobnie za dwa tygodnie! A tymczasem korzystajcie z wolnego i bawcie się dobrze na sylwestrze <3 Nieważne czy z rodziną, czy z przyjaciółmi, czy też w pojedynkę :*






















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro