Rath Celerdain

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

One-shot pisany pod wpływem utworu powyżej.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
2984 rok Trzeciej Ery
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Dźwięk dzwonów...

Po raz kolejny tego dnia...

Jednak tym razem były one inne. Nie wybijały tradycyjnej godziny, tylko dzwoniły o wiele dłużej i intensywniej niż zwykle. Większość osób siedząca w karczmie wstała i skierowała swe twarze w jednym kierunku, prawdopodobnie w miejsce, gdzie znajdowała się Biała Wieża, obecna posiadłość Namiestników Gondoru. Jednak uważni spostrzegliby, że w kącie tawerny, ale w takim miejscu, iż miała doskonały widok na innych bez rzucania się w oczy nieproszonym siedziała kobieta z nasuniętym na głęboko na głowę kapturem razem z kuflem ciemnego „ale" w dłoniach. Z pozoru zwykła przedstawicielka tak zwanej płci pięknej, jednakże po przyjrzeniu się dokładnie można było zauważyć, iż jej płaszcz widział wiele miejsc, a rękawiczki niejednokrotnie trzymały wszelkiej maści broń.

Ding-dong ding-dong.

Dzwony nadal wybijały jednostajnym tonem swój dźwięczny niski ton już od kilku minut, jednakże zaczęły powoli słabnąć, by z czasem całkiem ucichnąć, pozostawiając po sobie echo w głowach zgromadzonych w mieście i w odrobinę zatęchłej gospodzie. Większość z obecnych w środku usiadła na swoje miejsca i zaczęła szeptać między sobą oraz wymieniać uwagi na temat tego, co się stało. Żaden z dwóch grajków, którzy byli w sali, nie podjął ponownie żadnej melodii, będąc równie przejętymi co stali mieszkańcy Białego Miasta. Jedyny wyjątek stanowiła owa kobieta z końca izby. Sprawiała wrażenie, jakby owe dzwony nie zrobiły żadnego wrażenia, a jedynie wprowadziły w stan jeszcze większego zamyślenia. Część klienteli łypała na nią nieprzychylnym okiem i co poniektórzy wskazywali ją głowami lub palcami, że nie umiała się zachować i uszanować tradycji panujących w Gondorze. Jednakże prawdą było to, iż pochodziła ona z dalekiej północy, gdzie panowały nieco inne zwyczaje. Były one podobne do tutejszych ze względu na to, że Gondor i większość obecnych terenów Eriadoru były niegdyś wspólnym królestwem. Owa kobieta nie była również zwykłą mieszkanką chłodnych ostępów Śródziemia, jej główny fach nie należał do typowych żeńskich zajęć, gdyż reprezentowała ona dúnedaińskich Strażników z Północy.

W chwili, w której wstała z zamiarem zakupu kolejnej porcji trunku, szepty panujące wokół przybrały na sile, plotkując głównie na temat jej niechlujnego wyglądu, który większość ludzi nawet tych najbardziej zaniedbanych najzwyczajniej odrzucał. Nie trudno było o taką opinię, gdyż ciemnozielone kiedyś bryczesy przypominały kolorem bardziej ściółkę lasu ze względu na brązowe plamy po błocie i zbutwiałych liściach, gdzieniegdzie zostały również zahaczone o kolce jeżyny bądź gałązkę, kiedy przedzierała się przez gęstwiny. Bluzka również nie wyglądała na taką, jaką była faktycznie, ciemnobrunatne nieregularne plamy i rozszarpany jakby przez pazury materiał na wysokości żeber nie dodawał uroku szarej tunice, będącej teraz bardziej grafitową. Dúnadanka zdążyła dojść już do kontuaru i zamówić napitek, gdy usłyszała zdecydowanie zbyt blisko siebie szuranie i szelest ubrań. Nie czekając ani chwili, szybkim ruchem odwróciła się, blokując podniesioną do uderzenia rękę.

- Nie radzę... – syknęła cicho ostrzegawczym tonem, obrzucając jednocześnie spojrzeniem chcącego zaatakować ją mężczyznę, po czym dodała – Chyba że życie ci niemiłe...
- Wara stąd ! To nie jest miejsce dla takich jak ty ! – zaczął awanturować się przepitym głosem.
- Zaczyna się – mruknęła ironicznie pod nosem – Sądziłam, że kuzyni z południa lepiej ugoszczą ludzi z północy. Wszak jesteśmy jednym plemieniem.
- Nie porównuj nas do tych dzikusów! – zatoczył rękoma po sali, wskazując na zgromadzonych.
- Dzikusów ? Dzikusów?! – skrzywiła się, czując wzbierającą w niej złość – Jeśli przez bycie dzikusami rozumiesz mości panie to, że mamy mniej miast i praktyczny brak zbrojnych, takich jak u was to chyba doszło tutaj do wielkiej pomyłki. Gdyby pan nie był taki ignorantem w stosunku do historii swojego kraju, to wiedziałby pan, że na początku tej ery zarówno Gondorem, jak i Arnorem rządziła jedna rodzina. A to, że zostało nas niewielu i prowadzimy podróżniczy tryb życia... A chwilowo największym dzikusem jesteś ty...
- No przecie mówie, że dzikusy... – wciął się szyderczym tonem, jednak po chwili dotarł do niego sens ostatniego zdania – Coś ty powiedziała suko?!
- Słuchaj no, podła gnido... – szarpnęła go za przód skórzanej kurtki oraz koszuli i po szybkim obrocie uderzyła połową jego pleców o blat kontuaru – Nie dam obrażać siebie ani moich współbratymców przez taką szuję jak ty. Nie po to przez tyle setek lat utrzymywaliśmy czystość linii, by teraz byle pijaczek z podrzędnej gospody nazywał nas dzikusami, na to nie pozwolę! Zrozumieliśmy się ?
- A co jeśli nie ? Hik – zaczął się stawiać, czkając przy tym.

Kobieta nachyliła się przy jego uchu, po czym szepnęła, tak że tylko mężczyzna ją usłyszał.

- Wtedy się dowiesz, dlaczego każdy, swego czasu, tak bał się Melekitha – na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmieszek, gdy zobaczyła przerażenie wymalowane na twarzy mężczyzny.
- O-o-odejdź ode mnie – zaczął się jąkać ze strachu, po czym odepchnął od siebie kobietę na tyle mocno, że się przewróciła, powodując jednoczesne opadnięcie kaptura.

W momencie zjechania materiału na jej plecy z głowy Strażniczki, oczom zebranym ukazały się włosy w kolorze jasnego blondu. Nie występowały one praktyczne zarówno wśród Gondorczyków, jak i Dúnedainów z Północy. Nie były one lśniące i puszyste jak kiedyś, teraz były praktycznie ich przeciwieństwem. Przypominały bardziej pozlepiane ze sobą strąki bez połysku, zamiast jasnej barwy były one szarawe a miejscami miały brunatne plamy. Z zaplecionego kiedyś warkocza praktycznie nic nie zostało, a włosy sterczały w prawie każdym kierunku.

Kobieta wstała szybko i jeszcze szybciej nasunęła kaptur na głowę. Po wyciągnięciu z niewielkiego mieszka kilku miedziaków położyła je na kontuarze, a następnie wyszła bez słowa na ciemniejące ulica miasta. Blondynka znajdowała się na pierwszym kręgu Białego Miasta i po szczelnym owinięciu się płaszczem zaczęła iść w sobie tylko znanym kierunku. Nie upłynęło dużo czasu, gdy na ulicy pojawił się młodzieniec z długą tyczką podobną do pochodni w dłoni, której koniec palił się jasnym płomieniem. Podchodził on do każdej z latarni znajdującej się na ścianie budynku bądź takiej stojącej na brzegu chodnika, a następnie zapalał, nie spiesząc się przy tym. Ludzie traktowali go z szacunkiem, kiwając mu głowami na przywitanie, bądź robili to słownie, czasem zamienili z kim kilka słów.

Blond włosa kobieta natomiast skryła się w cieniu jednej z bram i zaczęła obserwować poruszający się w jednej z lamp płomyczek oświetlający swoją część deptaku. Nie był on duży tak samo, jak górna część latarni, która przypominała kształtem cylinder albo prosty wysoki wazon na kwiaty. Później zwróciła uwagę na ludzi, opierając się wcześniej o ścianę kamienicy. Tylko nieliczni z nich zwracali uwagę na praktycznie niewidoczną postać, jednak chwilę po tym, jak to robili, spluwali trzykrotnie przez lewe ramię, jakby w celu odpędzenia jakiegoś złego uroku, który miał do nich przylgnąć. Strażniczka skrzywiła się, szepcząc pod nosem przekleństwo, gdy ledwo zasklepiona rana na boku nagle zaczęła ją szczypać po tym, jak dotknęła jej ramieniem.

- Pieprzone pijaki... – mruknęła po raz kolejny, odklejając od skóry sukno tuniki, która była zabarwioną świeżą krwią przez otwarte podczas szarpaniny rozcięcie – Nie mieli co robić...

W chwili, gdy mamrotała obok bramy, przechodziła grupa młodych podlotków, śmiejąc się z żartu, opowiedzianego przez jednego z nich. Jednakże w chwili, w której zauważyli postać w korytarzu, przystanęli na moment. Najstarszy z nich wiekiem wystąpił dwa kroki do przodu, chcąc zapytać, czy nie jest potrzebna pomoc, ale w tym samym momencie zwrócił uwagę na zabrudzone ubranie i wzrok kobiety, przypominający spojrzenie szaleńca cofnął się do przyjaciół z lękiem, czując, jak wysycha mu w ustach. Kiedy reszta grupy spojrzała w tym samym kierunku, dwóch z nich krzyknęło z przestrachem, natomiast inni również się cofnęli z przerażeniem wymalowanym na twarzach.

- Zmykać smarkacze – poniósł się echem żeński szept po korytarzu.

Młodzieńcom nie trzeba było powtarzać dwa razy, uciekli stamtąd szybciej niźli przyszli, chcąc jak najszybciej wymazać z pamięci widok kobiety, której bliżej z wyglądu było do Pani Śmierci opowiadanej dzieciom jako przestroga, niż do płci pięknej.

Blondynka kilka chwil później wolnym krokiem ruszyła podcieniami ulicy do oberży znajdującej się nieopodal w jednym z zaułków. Bywała w niej kilkukrotnie podczas pobytu w Białym Mieście i za każdym razem panowały w niej coraz gorsze warunki, ale była jednocześnie najtańsza. Jednakże oferowała schronienie i jedzenie co prawda ledwo zjadliwe, ale było ciepłe i można było zapełnić nim kiszki.

Skrzypiący szyld na ścianie budynku nie zachęcał do wejścia do Oberży pod Czarnym Koniem. Po obu stronach drzwi przy nisko usytuowanych oknach stało kilku mężczyzn, śmiejąc się pijackim rechotem razem ze współtrunkowcami.

- A paniusia to dokąd ? Dolyn patrz ! Cizia dla ciebie – zaczął się brechtać jeden z pijaczków.

Kobieta wyminęła ich bez słowa, odsłaniając tylko na chwilę miecz, co ukróciło wszelkie śmiechy i zaczepki, po czym weszła do środka ciemnego pomieszczenia. W większości było ono zapełnione wszelkiej maści stołami, ławami bądź krzesłami porozstawianymi po całej wielkości sali. Praktycznie wszystkie miejsca były zajęte, przez co ciężko było się przecisnąć między siedziskami. Strażniczce po paru minutach przepychanek udało się dojść do kontuaru.

- Pokój na noc, balię z ciepłą wodą oraz kolacja i wczesne śniadanie – powiedziała, nie bawiąc się, w uprzejmości kładąc jednocześnie pięć srebrnych monet na blacie.
- Mało... – mruknął lekceważąco karczmarz, powracając do polerowania brudnej szklanki jeszcze brudniejszą ścierką.
- A teraz ? – na stosiku pojawiły się jeszcze trzy monety.
- Tyle to bez żarcia – zerknął przelotnie na sumę.
- Z jedzeniem ma być – kolejne dwie monety powiększyły stosik.

Mężczyzna odłożył trzymane rzeczy, po czym sięgnął po księgę i klucz.

- Wpisze się tu – wskazał tłustym palcem odpowiednią rubryczkę, podając drugą dłonią pióro zamoczone w atramencie.
- Zaraz tu wrócę, żeby zjeść. A i jeszcze jedno... Tyle się należy – kobieta wzięła klucz i połowę stosik u monet zostawiając początkową sumę pięciu srebrników, a następnie poszła na trzecie piętro do pokoju, który był wybity na blaszce breloczka.

Pokój był równie obskurny co reszta karczmy. Był ciemny i ponury a tam, gdzie powinno być okno, znajdowały się przybite deski z niewielkimi szparami pomiędzy nimi. Pośrodku znajdowało się coś, co miało być stolikiem i krzesłem, ale wyglądało to na coś, co rozpadłoby się od dotyku dłoni lub czegokolwiek innego. Łóżko stojące w rogu było niewiele lepsze, jednak było na tyle stabilne i nierozklekotane, że z mniejszym lękiem można było na nim usiąść. Niemniej pościel się na nim znajdująca, lata świetności miała już dawno za sobą i zamiast być białą bądź co najmniej w jasnym kolorze była szarawa z brudu z licznymi plamami w innych kolorach różnego pochodzenia, ale w większości pozostawione przez ludzi i ich wydzieliny.

„Całe szczęście, że mam ze sobą własną derkę i koc."

Strażniczka westchnęła w myśli, ściągając całe posłanie w nogi łóżka, by następnie rozłożyć własne rzeczy.

Gdy kończyła, do kwatery zapukał mężczyzna w średnim wieku, ciągnąc za sobą balię z kilkoma wiadrami w środku wypełnionymi wodą.

- Gdzie ją postawić ? – spytał zmęczonym głosem.
- Tam poproszę – kobieta wskazała wolne miejsce między stolikiem a przeciwległą do łóżka ścianą.
- Mhm – mruknął tylko, przepychając dalej balię w wyznaczone miejsce, po czym dopytał – Coś jeszcze sobie życzy?
- Nie, dziękuję – blondynka uśmiechnęła się delikatnie i wręczyła mężczyźnie trzy miedziaki – To za fatygę.
- Nieczęsty to gest – stwierdził, sprawdzając zębami prawdziwość monet.
- Podobno chodzą po tym świecie jeszcze dobrzy ludzie.

Mężczyzna ukłonił się nisko i wyszedł. Kobieta rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, by chwilę później zatrzymać na wolnostojącej desce przy oknie. Po tym, jak ją sięgnęła, zablokowała nią drzwi, żeby udaremnić postronnym ludziom wejście do środka, gdy ta będzie się myć. Po sprawdzeniu, czy zapora się trzyma na swoim miejscu, Dúnadanka wyciągnęła wiadra z wanny i zaczęła kolejno wlewać ich zawartość do środka, sprawdzając co jakiś czas dłonią temperaturę wody. Gdy osiągnięty został wystarczający poziom cieczy i ciepłoty blondynka wyciągnęła z bagażu materiał służący jej za ręcznik i skompletowała zestaw ubrań, który wydawał się najczystszy i najmniej zniszczony, po czym zaczęła ostrożnie ściągać z siebie kolejne warstwy rzeczy, które miała na sobie. Robiła to powoli, krzywiąc się co jakiś czas, gdy materiał podrażnił którąś z otworzonych ran. Westchnęła cicho, czując chłód pomieszczenia na gołej skórze tułowia, na którym był tylko elastyczny materiał przytrzymujący biust na swoim miejscu. Po kilku chwilach obok brudnej tuniki leżały również spodnie i długie skarpety wełniane przystosowane wysokich butów. W następnym momencie znalazła się tam również bielizna. Kobieta sięgnęła jeszcze z torby mocny napar z mydlnicy, który wlała do wody w bali, żeby się w niej rozprowadził.

Po kilku głębszych oddechach weszła do wanny i powoli opuściła się na dno, opierając się dłońmi o brzegi, sycząc przy tym, gdy poczuła pieczenie na boku. Ciecz w niedługim czasie zabarwiła się na szaroróżowy przez brud i krew, którymi była pokryta Strażniczka. Dúnadanka delikatnie obmywała brzegi zaczynającej się paprać rany. Była ona mocno zaogniona, a w kilku miejscach przez strup zaczęła przesiąkać ropa zwiastująca gorsze papranie się rozcięcia, jeśli nie wdroży odpowiednich kroków. Wiedziała, że będzie to zły pomysł, jeśli zacznie zdrapywać zasklepienie, ale jednocześnie wiedziała, że jeśli nie pozbędzie się wydzieliny, to może się skończyć dla niej tragicznie. Jęknęła głośno z bólu, gdy zdrapała pierwszą część strupa, spod którego zaczęła się sączyć lekko żółta ciecz. Z kolejnymi fragmentami coraz bardziej bolało, a ropy było coraz więcej. Pod koniec kobiecie na tyle drżały dłonie z bólu, że ledwo była w stanie odjąć resztkę strupów, które pozostały przy ranie. Nie pomagały również zebrane w oczach łzy, jak i to, że z rozcięcia wydobywała się ropa połączona z krwią, które nie ułatwiały sprawnego działania. Z ostatnią oderwaną zasklepiną blondynka wzięła głębszy trzęsący się oddech, ścierając jednocześnie wierzchem dłoni zgromadzone w kącikach oczu wilgoć. Polała następnie wodą ranę, spłukując w ten sposób część z wydzielin, jednak znaczna część z żółtej cieczy nadal znajdowała się w jej środku. Na tyle po ile pozwalał jej zasięg ramion, zaczęła wyciskać z rozcięcia szkodliwy płyn, który zaczął powoli z niego wypływać, a następnie spływać po boku, by zniknąć gdzieś w wodzie. Gdy udało się jej w większym stopniu oczyścić ranę, sięgnęła po wiadro, w którym została jeszcze woda i opłukała dokładnie jej brzegi, żeby wypłukać z niej pozostałości ropy. Chwilę później kobieta zwilżyła włosy i sięgnęła po mydełko, które ledwo udało się jej wyciągnąć z torby, po czym zaczęła pocierać nim o kosmyki, żeby zrobić na nich pianę. Szło to jednak opornie ze względu na duże zabrudzenie czupryny, lecz po ich ponownym zamoczeniu i zmyciu pierwszego brudu za drugim razem pieniły się dużo lepiej i łatwiej. Wyglądały również lepiej, gdyż nabrały swojego naturalnego wyglądu, a nie tak jak wcześniej przypominały jeden wielki skołtuniony strąk. Po dokładnym wypłukaniu włosów i ogólnym umyciu Strażniczka powoli stanęła na nogi i spłukała jeszcze resztę ciała z pozostałości specyfików, a następnie wykręciła mocno z wody kosmyki, by móc zawinąć się w ręcznik.

Chwilę później stała ubrana od pasa w dół w naszykowane ubrania i szukała w bagażu odpowiednich lekarstw, nici z igłą i bandażu. Szczęśliwie skrzyneczka, w której miała potrzebne, nie otworzyła się, jak to miała w zwyczaju i blondynka nie musiała szukać pojedynczych rzeczy w torbie. W pierwszej kolejności jednym haustem wypiła szarawy płyn będący zawartością jednej z fiolek. Zdawała sobie sprawę, że musi odczekać kilka minut, zanim napar z maku zacznie działać przeciwbólowo, więc sięgnęła po nić i igłę, żeby ją nawlec, co jak zwykle sprawiało jej problemy, gdyż robótki ręczne nie były jej mocną stroną. Kiedy Strażniczce udało się to zrobić, wyciągnęła maść z lulka czarnego i posmarowała nią okolice rany, żeby dodatkowo ją znieczulić przed szyciem. Skutki jej działania odczuła niemal natychmiast, gdyż zaczął jednocześnie działać napar z makowin. Czuła delikatne mrowienie w rejonie żeber, a kiedy ostrożnie dotknęła ich opuszką palca, praktycznie niczego nie odczuwała. Przyłożyła igłę w pierwszym miejscu i po wzięciu oddechu wbiła ją i zaczęła przeciągać nić przez ranę, co odrobinę drażniło obolałe miejsce. Kilkanaście ruchów różniej rozcięcie było zszyte, ale niestety było jeszcze bardziej przez to opuchnięte, a maść powoli przestawała działać, przez co szycie zaczęło pulsować tępym bólem, który i tak był częściowo zniwelowany przez wypity napar.

„Jak tak dalej pójdzie, to w nocy skręcę się bólu, jak wszystko przestanie działać. Całe szczęście, że mam jeszcze kilka zapasowych fiolek jednakże i tak nie raz gorsze bolączki wytrzymywałam" westchnęła w myśli kobieta, smarując zszytą ranę maścią z propolisem i dziką różą działającą przeciwzapalnie.

Na szycie położyła sobie jeszcze kawałek materiału, żeby je uchronić przed obcieraniem od bandaża, którym chwilę zaczęła dość ciasno się nim owijać. W momencie, w którym skończyła, ubrała opaskę przytrzymującą piersi, a następnie luźną tunikę, żeby nie było widać aż zanadto owiniętych żeber i górnej części brzucha.

„Następnym razem muszę być bardziej czujna i nie mieć aż tak bliskiego spotkania z wilkiem. Całe szczęście, że drasnął mnie tylko jednym pazurem, ale niestety konkretnie... Pół żeber i kawałek brzucha rozharatane. Eh, takie życie strażnika..." myślała zakluczając drzwi, żeby zejść do głównej sali na posiłek przed snem. Pomieszczenie było tak samo pełne, jak było wcześniej, jednak tym razem zdążyło zwolnić się kilka stolików. Kobieta po zamówieniu gulaszu z sarny usiadła przy jednym z wolnych miejsc i zaczęła powoli przeżuwać kolejne kęsy, przegryzając mięso wielką pajdą jasnego chleba. Po kilku chwilach zaczęła żałować, że nie wzięła ze sobą pozostawionego w pokoju płaszcza, gdyż chociaż trochę mogłaby osłonić swoje włosy, które wzbudzały sensację i stawały się źródłem niewybrednych żartów. Jednak im dłużej siedziała w pomieszczeniu, tym propozycje były coraz śmielsze i niemoralne.

- Odpierdol się... – warknęła, gdy po raz kolejny przysiadł się do niej mężczyzna, któremu się nawet nie przyjrzała, tracąc już nerwy.
- Przyrzekłem wierność Siedmiu Gwiazdom, Siedmiu Kamieniom... – odezwał się na tyle cicho, żeby usłyszała go tylko siedząca po przeciwnej stronie stołu kobieta.
- I jednemu Białemu Drzewu – odszepnęła niemal od razu drugą część pozdrowienia.

Po chwili spojrzała na zakapturzonego mężczyznę i przyjrzała się mu dokładniej.

- Halbarad ? Co ty tutaj robisz?! Nie powinieneś być przypadkiem w północnej części Eriadoru?
- Teoretycznie powinienem, ale od blisko pół roku szukam cię po większości Śródziemia.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale sami mnie wysłaliście w te okolice bez oddziału na rozpoznanie terenu.
- Wiem, wiem... Jednak staramy się ściągnąć kogo, tylko się da w okolice Shire'u.
- Przecież tam od lat jest spokojnie – zauważyła kobieta, biorąc kolejną łyżkę gulaszu do ust.
- Teoretycznie tak, ale nasz Wódz – tu Halbarad ściszył głos – Kontaktował się z lordem Elrondem, żebyśmy na wszelki wypadek wzmocnili tam patrole, zwłaszcza że Namiestnik Ecthelion niedomaga, o ile już mu się dzisiaj nie zmarło. Zanim cię tu znalazłem, słyszałem dzwony miejskie.
- Czekaj, czekaj... Co ma Ecthelion do Shire'u ?! – mruknęła zirytowana – To prędzej o Mordor i paskudztwa stamtąd powinniśmy się martwić. Możesz mu odpowiedzieć, że wyjątkowo mam go w nosie i nie mam zamiaru się ruszać w okolice domostw Niziołków. Za dużo złego dzieje się w Krainie Cienia, by ściągać wszystkich na północ Eriadoru. W ciągu tych czterech lat od rozgromienia umbardzkiej floty tamtejsi rozplenili się jeszcze bardziej. Wyślę pocztówkę po wszystkim.

Kobieta, ironizując ostatnie zdanie, wstała od rozklekotanego stolika i podążyła do wynajmowanej kwatery, zakluczając ją chwilę po wejściu. Mężczyzna nazwany Halbardem pozostał jeszcze przez kilka minut na zajmowanym miejscu, po czym sam opuścił przybytek, nie zaszczycając nikogo spojrzeniem.

Kobieta mimo zmęczenia praktycznie nie spała. Przewracała się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniej pozycji, która dodatkowo nie urażała w jakiś sposób rany. Dodatkowo odgłosy pijackich zabaw z głównej sali niosły się po całym budynku, nie pozwalając zmrużyć oka tym, którzy mieli, chociaż ciut bardziej wyczulone zmysły albo nie byli na tyle pijani, żeby musieli być wciągani przez towarzyszy i rzucani na łóżka niczym bele drewna.

Dúnadanka im usilniej próbowała zasnąć tym bardziej nie mogła, a przed oczami pojawiały się coraz to nowsze obrazy z jej dotychczasowego życia. Przez zasłyszaną nowinę o śmierci Namiestnika, były to głównie wspomnienia, w których albo sama ledwo uniknęła śmierci albo ktoś z bliskich jej osób pożegnał się z życiem. Do tej pory pamiętała również wyraz twarzy ukąszonego przez pająka w Mrocznej Puszczy Dagora, który pożegnał się później z nogą, mimo że od tego wydarzenia minęło blisko 30 lat. Obrazy w jej głowie zmieniały się coraz szybciej powodując z czasem potężny ból głowy i jej zawroty. Dodatkowo Strażniczce nie ułatwiał fakt, że rana pulsowała tępym bólem, który zaczął rozchodzić się niemal po całym torsie.

- Zaraz mnie strzeli... - wymamrotała wściekła wstając z trudem, przyciskając przy tym dłoń do rany, starając się przy tym uśmierzyć trochę dolegliwości.

Po tym jak wyjęła z bagażu najsilniejszy napar z maku, jaki miała wypiła od razu zawartość niemalże całej fiolki. Gdy położyła się na łóżku, a lek zaczął działać już wiedziała, że przesadziła z jego ilością, gdyż zaczęła widzieć rzeczy, których stanowczo nie powinna. Jednakże ból zaczął mijać. Kobieta miała jeszcze na tyle świadomości, że wiedziała iż omamy wzrokowe i słuchowe miną szybciej, niźli działanie przeciwbólowe.

W okolicach czwartej nad ranem wymęczona kobieta podniosła się z posłania, zdając sobie doskonale sprawę, że nie zmruży oka. Przetarła twarz dłońmi, po czym obmyła ją, w jak się okazało, lodowatej wodzie co w zasadzie pomogło jej poniekąd zmyć nadal czający się sen.

Po spakowaniu swojego dobytku ponownie znalazła się w głównej sali, która była jeszcze bardziej duszna od znajdującego się tam dymu oraz odoru alkoholu pomieszanego z potem. Gdy stanęła przy kontuarze, zmuszona została do poczekania, aż karczmarz obsłuży kilka kolejnych klientów, którzy nie zdążyli wyjść z gospody od wieczora.

- Czego sobie życzy ? – zapytał, gdy tylko do niej podszedł.
- Oddaję – odpowiedziała tylko, kładąc z klekotem klucz na blacie – Reszty już nie trzeba.
- Ale... – zaczął, jednak niemal natychmiast został uciszony.
- Nie ma żadnego „ale" – warknęła nieprzyjemnie – Żegnam i mam nadzieję, że się już nie zobaczymy.

Po tych słowach czym prędzej opuściła karczmę, by po przejściu kilkunastu kroków na zewnątrz odetchnąć głębiej czystym powietrzem znajdującym się poza budynkiem. Pomimo braku snu sam fakt, że mogła się położyć na czymś miękciejszym niż gleba, pozwoliło blondynce, na wypoczynek jaki potrzebowała. Owijając się szczelnie w płaszcz, szła żwawym krokiem uliczkami Białego Miasta w stronę bramy wyjściowej. O tej porze dyżurowało tam tylko dwóch strażników, którzy postanowili uciąć sobie drzemkę. Dúnadanka korzystając z okazji, sama obsłużyła się przy furcie i wyszła przez nią, skręcając, tak by iść na północny wschód.

Wiele lat i wydarzeń minie, zanim owa blond włosa Strażniczka z Północy ponownie zawita w Gondorze, jak i samym Minas Tirith, jednak to już historia na inną opowieść.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Dajcie znać, czy taka forma wam odpowiada. Przyznam się szczerze, że forma trzecioosobowa była dla mnie sporym wyzwaniem, ze względu na to, że głównie piszę w pierwszej. Mam jednak nadzieję, że nie spadł zbytnio poziom.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro