Rozdział 20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Basil

☠︎︎

Jeden z pokoi w siedzibie Ratters nazywamy rzeźnią. Bardzo rzadko z niego korzystamy, ale czasami zdarzało nam się mieć na pieńku ze zwierzętami gatunku ludzkiego. Przyprowadzaliśmy ich wtedy do wyciszonej piwnicy, gdzie krzyki bolesnej agonii docierały jedynie do naszych uszu. Zresztą, jama znajduje się i tak na uboczu, oddalona od wszelkich zabudowań o kilkanaście dobrych mil. Nie było najmniejszych szans, żeby ktoś usłyszał nasze ofiary.

Jesus siedzi na krześle, a tuż nad jego głową wisi lampka, która oświetla jedynie niewielki krąg wokół. To, co pozostaje w cieniu, przyprawi go o wiele dreszczy emocji. Niekoniecznie tych dobrych.

Głowę ma spuszczoną, a grube liny oplatają pas mężczyzny, aby utrzymać go na siedzisku. Śpi od dobrych kilkunastu godzin, słońce zdążyło wstać i ponownie zajść. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem, w przypływie gniewu, nie wstrzyknąłem mu zabójczej dawki, ale za każdym razem jego puls był wyczuwalny.

Plusy długiego snu tego chuja są takie, że zdążyłem odstawić Williama. I nie, nie do domu. Przywiązałem tego skurwysyna do komina najwyższego budynku w Waszyngtonie. Niech się trochę pomęczy, zanim wróci. Żałuję, że go wypuściłem, ale zabawa w kotka i myszkę jest moją ulubioną. Poza tym, największy wrzód na dupie to jego syn. Na każdego innego, przyjdzie czas.

Opieram się ramieniem o belkę podtrzymującą sufit, a spróchniałe drewno skrzypi pod naporem mojego ciężaru. Zaciągam się papierosem. Sznur tuż obok głowy kusi, żeby już za niego pociągnąć. Próbuję ze sobą walczyć, ale chęć upuszczenia krwi temu złamasowi jest silniejsza.

Wyrzucam niedopałek w plamę po kałuży i szarpię linę, dyndającą obok mojej skroni.

Kubeł lodowatej wody przy suficie przechyla się i oblewa ciało Torresa. Zadbałem o to, żeby była odpowiedniej temperatury i go obudziła. Pochylam się nad mężczyzną, który leniwie podnosi głowę. Jestem pewien, że odczuwa ból we wszystkich mięśniach i czuje się skołowany. O to mi chodziło.

– Halo, śpiąca królewno, wstajemy. – Klepię go delikatnie w policzek.

Bicie kogoś nie jest dla mnie. Wolę kroić. Imitacja człowieka, którą mam przed sobą, wyjedzie stąd w kawałkach.

Mam zamiar dać Daisy mały prezent.

Oczy Jesusa otwierają się powoli, a gdy w końcu mnie dostrzega, źrenice rozszerzają się w panice. Wczoraj wydawał się twardszy, ale najwidoczniej nie jestem pierwszą osobą, jaką chciał zobaczyć po przebudzeniu. Ruchem samych gałek skanuje pomieszczenie wokół, ale niczego nie dostrzega. Strach maluje się na jego twarzy, jakby przeczuwał, co się dziś wydarzy.

Prostuję się i przechadzam wokół niego. Pod stopami chrzęszczą drobne kamyczki oraz piasek. Biorę głęboki wdech.

– Czujesz to? – szepczę złowieszczo, kiedy znajduję się za jego plecami. Układam dłonie, otulone czarnymi, lateksowymi rękawiczkami, na ramionach ofiary. – Weź głęboki wdech i zaciągnij się tą wonią.

Barki Jesusa unoszą się w szybkim rytmie. Próbuje łapać powietrze przez nozdrza, ale nie dlatego, że chce wykonać moje polecenie. Jest przerażony.

– Zgnilizna. Krew. Pot – mówię cicho, wpatrując się w punkt przede mną. Tak dobrze mi znane uczucie zaczyna zaćmiewać umysł. Poddaję się temu bez oporów. Chęć odebrania mu życia przysłania zdrowe zmysły, żądza krwi wysuwa się na prowadzenie i wycisza namiastkę pozytywnych emocji. – To zapach śmierci.

Jesus wzdryga się na te słowa. Coś wstrząsa jego ciałem, a ja nie mam czasu się nad tym rozwodzić. Nie obchodzi mnie, co czuje, tak jak jego nie obchodziło, co przeżywała Daisy. Wspomnienie o niej i fakt, że ode mnie uciekła, tylko potęgują moją złość.

– Popsułeś mi zabawę. – Mocniej zaciskam palce na ramionach mojego wroga. Uciskam opuszkami punkt między obojczykiem a szyją, przez co wydaje z siebie pisk bólu. Zupełnie, jakby był małym chłopcem.

– Jesteś psychiczny – cedzi przez zaciśnięte zęby. To pierwsze słowa, jakie udaje mu się wymówić i to nie z małym trudem. Słysząc je, wywracam oczami.

– Żadna nowość, Sherlocku. – Robię krok do tyłu i znikam w mroku piwnicy. Uwielbiam go. Jest taki nieprzenikający, cichy i spokojny, a zarazem okazuje się być nurtem zatracenia i kresu życia.

Podchodzę do jednego ze stołów. Nie muszę widzieć, żeby doskonale wiedzieć, gdzie się znajduje. Znam to miejsce tak dobrze, jak własną kieszeń. Woń wielu utraconych żyć wciąż unosi się w powietrzu, a demony, z którymi zdążyłem się zaprzyjaźnić, stoją w najciemniejszych zakamarkach. Dotykam krawędzi stolika chirurgicznego do instrumentowania i wodzę po chłodnej stali.

– Powiedz mi, Jesus, czy było warto?

– Warto co?

– Skrzywdzić moją stokrotkę.

– Twoją stokrotkę? – prycha i próbuje okręcić głowę tak, aby mnie dostrzec. Nie ma jednak na to najmniejszych szans. Jestem ukryty głęboko w gęstym cieniu. Dlatego mówi w przestrzeń, patrząc finalnie wprost przed siebie. – Jesteś gorszy, niż o tobie mówią.

Śmieję się na te słowa. Zdaję sobie sprawę, co na mój temat sądzi generał, czy William. Można powiedzieć, że na przestrzeni ostatnich lat pokazałem, na co mnie stać. Odkryłem tożsamość przywódcy GENOM. Dotarłem do jego rodziny. Otrułem każdego jej członka, tuż po tym, jak dowiedziałem się, że wszyscy siedzą w tym bagnie. Naukowcy, którzy nas torturowali bolesnymi badaniami, już dawno gryzą piach. Tylko dlatego ten tchórz się ukrył. Wie, że za odwet w postaci śmierci Emily i Borisa słono zapłaci.

Pozostawała tylko kwestia Williama, skoro Jesus już tutaj jest. Tak naprawdę, w planach miałem najpierw zająć się jego ojcem, ale niestety, swoimi czynami zmienił bieg historii. W innym wypadku, to Torres Senior byłby właśnie przeze mnie torturowany. Za handel ludźmi. Za polityczne gierki, w które wciągał niewinnych ludzi. Za okradanie mniejszych firm. Za to, że nie miał skrupułów. Za to, że przez niego stokrotka miała wypadek i straciła pamięć.

Znałem Daisy Parker wcześniej. Jeśli miałbym ją opisać z czasów sprzed wypadku, powiedziałbym, że to cichy zabójca w pięknym opakowaniu. Wcale nie była niewinną istotą. Choć nie babrała się we krwi, bo znała inne sposoby na doprowadzenie człowieka na granicę wytrzymałości, to wciąż miała na sumieniu wiele żyć. A teraz stała się zamkniętą w sobie kruszynką, co nadzwyczajnie mnie rajcowało.

Zaskakującym był fakt, że pamiętała kołysankę, którą Carrie śpiewała nam po torturach w laboratorium. Próbowała dać chociaż namiastkę dzieciństwa, ale w takim piekle, nie było łatwo. Jestem pewien, że w domu często ją nuciła dla Daisy.

Co było jeszcze większym szokiem? To, że Yoko Sasaki również znała słowa. Dopiero po chwili zastanowienia zrozumiałem, że musiała często u niej nocować w dzieciństwie. Znały się ze szkoły, do której uczęszczała Daisy. Odpowiedź nasuwa się sama. Mimo to, nie miała pojęcia, kim naprawdę jest jej przyjaciółka, a mówił o tym wyraz jej twarzy, kiedy Louis w mojej obecności wyjawiał prawdę.

Co boli mnie najbardziej? Że nikt nie powiedział Daisy prawdy. Wiedziała, że miała wypadek. Carrie i Jack długo z nią pracowali, żeby przywrócić pamięć. Doskonale wiedziałem, że z kobiety zostały ostatki, jakby coś tak ulotnego jak wspomnienia, było tylko strzępkiem możliwego do podarcia materiału. Nie udało się zebrać wszystkiego z powrotem. Przejawy Daisy były na tyle zadowalające, żeby zostawić to w spokoju. Wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że się zablokowała. Nikt nie znał, i dalej nie zna, rozwiązania, żeby sobie wszystko przypomniała. Każdy z nas miał nadzieję, ja dalej ją mam, że jej idealny mózg w końcu sam się uleczy.

A to czekanie mnie zabija.

Nie jestem święty, bo sam przyłożyłem do tego wszystkiego rękę. Jeśli ktoś jednak zadałby mi pytanie, czy cofnąłbym czas, natychmiast padłaby odpowiedź „nie". Dzięki temu zawarłem układ z Kesterem. I chociaż pluję sobie w brodę, bo musiałem patrzeć, jakie katusze przechodzi Daisy z Torresami, to doprowadziła mnie wprost do nich. Wykorzystałem fakt, że nie wiedzieli, jak wyglądam i wkręciłem się na bankiet pod przykrywką informatyka.

I tylko ja wiem, że nie zrobiłem tego dla samego sabotażu tej rodziny. Chciałem ją poznać na nowo i nie mogłem dłużej zwlekać.

No dobra, rachunek sumienia przed morderstwem zrobiony.

Biorę ze stołu kleszcze ekstrakcyjne i obchodzę dookoła pomieszczenie. Przez chwilę stoję w ciemności, napawając się widokiem rozbieganego wzroku Jesusa. Nie wie, gdzie jestem. Nie ma pojęcia, że właśnie na niego patrzę.

Łapię za stare krzesło, które stoi pod drzwiami i zaczynam ciągnąć je po podłodze. Metal wydaje w kontakcie z podłogą bolesne dla uszu skrzypnięcie. Odbija się delikatnym echem od starych ścian, czym potęguje nieprzyjemne doznania.

Jesus się krzywi, ale próbuje odnaleźć wzrokiem źródło dźwięku. Postanawiam przestać się chować i wchodzę w krąg światła. Odwracam krzesło i siadam na nim okrakiem, przed twarzą swojej ofiary. Kiedy dostrzega, co trzymam w dłoni, wciska plecy w oparcie krzesła z taką siłą, aż zardzewiałe śruby skrzypią.

Podrzucam narzędzie stomatologiczne w dłoni i patrzę na nie z uwielbieniem.

– Wiesz, że człowiek ma od dwudziestu ośmiu do trzydziestu dwóch zębów, ale najbardziej boli wyrwanie dwóch szczególnych, nazywanych mianem zębów ocznych? – pytam, chociaż wcale nie oczekuję odpowiedzi. Kiedy przenoszę wzrok na Jesusa, rozszalałym spojrzeniem obserwuje to mnie, to narzędzie w mojej dłoni.

Wstaję i przesuwam krzesło, na którym siedzi, pod belkę. Sznur przepasany przez jego tors odwiązuję tylko po to, żeby zrobić to mocniej za belką. Sięgam po specjalnie przygotowaną uprząż i siłą odchylam mu głowę, aby potylica opierała się na drewnie. Próbuje protestować, ale przez leki nasenne jest mocno osłabiony i niewiele może zdziałać.

Już po chwili nie ma nawet jak ruszyć głową.

– Zabawna sprawa z tymi zębami ocznymi. Nazwa wzięła się od tego, że ludzie błędnie kojarzyli nerwy w tych zębach z nerwami wzrokowymi. Bali się niegdyś wyrywania kłów w obawie o utratę zmysłu wzroku. Co powiesz na to, żebyśmy sprawdzili, czy to mit?

Otwiera usta, żeby odpowiedzieć, a ja wtedy blokuję palcami jego szczękę w taki sposób, aby nie mógł jej zamknąć. Zaciskam kleszcze na jednym zębie i silnym ruchem go wyrywam. Kieł ląduje na brudnej podłodze. To samo robię z drugim, a dwie stróżki krwi płyną po brodzie Jesusa. Jego krzyki odbijają się od ścian. Mogę przysiąc, że widzę płynącą po policzku chłopaka, łzę. Napawa mnie to euforią do takiego stopnia, że postanawiam wyrwać kolejne cztery zęby. Górne jedynki i dolne siekacze. Robię to na żywca, a jęki bólu idealną melodią, przeznaczoną tylko dla moich uszu.

Puszczam go i robię krok do tyłu, a wyrwane twory anatomiczne z jamy ustnej strzelają pod podeszwami.

Przyglądam się mu z lekko przekręconą na bok głową. Gdyby dorysować mu makijaż na oczach i policzkach, wyglądałby jak klaun wyjęty wprost z horroru. Zakrwawione usta pozostawiają wokół warg ślady czerwieni, a on sam po prostu się rozpłakał.

– No co ty, przecież ledwo co zaczęliśmy – mówię, udając zaskoczenie. – Musisz być trochę twardszy, bo przygotowałem dla ciebie coś o wiele lepszego na sam koniec.

Odrzucam niedbale w bok narzędzie do wyrywania zębów. Odbija się ono z głośnym łoskotem od ściany i upada na podłogę.

Jesus spogląda na mnie piwnymi oczami, tak bardzo przerażony, że zaczyna mi to schlebiać. Do tej pory, przy każdym naszym spotkaniu zgrywał twardziela, a tu proszę jaka niespodzianka!

Podchodzę do włącznika światła i zapalam je, a cała rzeźnia wchodzi w zasięg jego wzroku. Nagle zaczyna się szamotać, gdy dostrzega blat z dźwignią oraz dwoma, przymocowanymi u dołu imadłami, ozdobionymi kolcami. Wszystko to zamknięte jest w metalowych pudełkach, co fachowo określa się hiszpańskimi butami. A to jeszcze nie koniec!

– Jak będziesz ze mną grzecznie współpracować, to może tortury będą troszkę łagodniejsze. Co ty na to? – pytam, kiedy rozwiązuję uprząż z głowy. Wpadłem na inny pomysł, który bardzo chcę zrealizować.

Jesus nie odpowiada, więc gdy lina oplatająca nogi, ręce oraz talię zostaje rozwiązana, popycham go na ziemię.

– Czołgaj się do stołu – rozkazuje tonem wypranym z emocji, chociaż na moich ustach wciąż błąka się szaleńczy uśmieszek.

Pada na czworaka i odwraca się w moją stronę. Nie wie, co zrobić. Nie chce mnie słuchać, ale kiedy unoszę brew, dostrzegam, jak szybko robi kalkulacje. W końcu posuwa się do przodu na drżących kończynach.

Idę za nim i sięgam po coś, co wisi na ścianie tuż obok. Skórzany materiał bicza łaskocze moją skórę nawet przez rękawiczki i mrowi w opuszki palców, bo wiem, że zaraz zadam nim ból jednemu z najbardziej znienawidzonych przeze mnie ludzi.

Biorę zamach i uderzam w sam środek pleców Jesusa. Wygina się brzuchem w dół, jakby chciał uchronić tylną część ciała przed kolejną raną. Skowyczy głośno, a w bluzce, którą ma na sobie, powstaje podłużna dziura.

– Do przodu – warczę i atakuję kolejny raz.

Z jego ust wydostaje się skomlenie, przypominające prośby, ale nie zwracam na to uwagi. Zadaję mu następny, trzeci cios, a Jesus niemal pełza po podłodze.

– Jeśli nie dojdziesz tam o własnych siłach, dołożę do zaplanowanych tortur coś jeszcze – mówię i macham biczem ostatni raz. Krwista pręga tworzy się u samego dołu pleców.

Opada na ziemię i nie rusza się, chociaż widzę, że oddycha.

– Twój wybór. – Odrzucam pejcz i podnoszę go za ramiona. Rzucam na stół, jakby był co najwyżej workiem kartofli. Układam mu nogi w specjalnie przygotowanych do tego miejscach, na co zaczyna jęczeć.

– Cz-czego chcesz? Zrobię wszystko t-tylko m-mnie w-wypuść. – Każdy skrawek ciała Jesusa trzęsie się. Sepleni przez brak kilku zębów.

Zaczynam śmiać się głośno, gdy przypinam mu ręce do stołu. Nie ma w jego słowach nic, co mogłoby mnie rozbawiać, a jednak tak dobrze się bawię!

– Nie masz niczego, co mógłbyś mi zaoferować w zamian za swoje życie – odpowiadam powoli i po chwili podziwiam swoje dzieło. – Było nie pchać swojego małego pindolka tam, gdzie nie trzeba.

Rzuca mi oburzone spojrzenie, co wydaje mi się jeszcze bardziej zabawne. Zakładam ręce pod boki.

– Chyba nie chcesz mi wmówić, że masz się czym pochwalić! Może to sprawdźmy, co ty na to?

– Nie, nie, nie! Nie dotykaj mnie, proszę! – kwiczy i kręci głową na boki w geście protestu. Próbuje poruszyć rękoma i nogami, ale nic z tego.

– Daisy też cię o to prosiła, prawda? – Nie muszę znać odpowiedzi, żeby wiedzieć. Sama nam o tym powiedziała.

Zaciska to, co zostało z jego zębów i zaczyna płakać. Głośno wciąga powietrze. Zaczynają mnie irytować dźwięki, jakie z siebie wydaje, więc wsadzam mu w usta knebel.

Kiedy kawałek szmaty trochę wycisza wkurzające skomlenia, podchodzę do nóg Jesusa. Zaczynam kręcić dźwignią, która sprawia, że blat się unosi. Po chwili uznaję, że jest pod odpowiednim nachyleniem i cmokam z uznaniem dla własnego dzieła. Krew z ust przesiąka przez prowizoryczny kaganiec. Sprawia to, że zaczynam być powoli usatysfakcjonowany.

– No dobra, nogi ci już nie będą potrzebne – mruczę z satysfakcją. Próbuje protestować i coś krzyczeć, ale dodaję: – I tak już stąd nie wyjdziesz.

Zaczynam zaciskać imadło w jednym z butów. Na początku nic się nie dzieje, bo kolce w środku wciskają się w pustą przestrzeń. Dopiero po dłuższej chwili zaczynam czuć opór, a Jesus wygina swoje ciało w łuk i wrzeszczy. Nie pomaga nawet knebel, więc muszę przymknąć powieki i skupić się na dźwięku, który pragnę usłyszeć. Dzieje się to po chwili. Kolce wbijają się w jego skórę, przerywają mięśnie i ścięgna, a potem dochodzą do kości. Kręcę teraz dwoma rękoma, aż czuję ten specyficzny chrzęst, na co unoszę brwi zadowolony z siebie. Agonia, w jakiej właśnie wije się moja ofiara, brzmi jak Cztery pory roku Vivaldiego dla koneserów muzyki instrumentów smyczkowych.

Zatrzymuję się na chwilę i nasłuchuję biadolenia mężczyzny. Podchodzę do drugiej nogi i kiedy kończę łamać mu kości, Jesus jest na skraju omdlenia. Leży na blacie i już nie próbuje się wyrywać. Chyba zrozumiał, że nie ma to najmniejszego sensu.

Odwracam się do jednego z mniejszych stolików, gdzie są równo ułożone noże. Wybieram swój ulubiony – długi, naostrzony tak, że przecina skórę ledwie ją dotykając. Wbijam go między połamane nogi Jesusa, w drewniany blat.

– Wiesz, z reguły nie jestem mściwym człowiekiem, ale niesamowicie mnie wkurwia, gdy ktoś dotyka tego, co należy do mnie – mówię, podchodząc do pieca w kącie pomieszczenia.

Podlewam drewno rozpałką, która stoi na półce tuż obok. Z tego samego miejsca sięgam po zapałki i w moment wzniecam ogień. Zamykam drzwiczki, aby szybciej się rozpaliło. Wpatruję się w płomienie niewidzącym wzrokiem i dodaję:

– A poza tym, lubię zapach krwi. Nakręca mnie. Ból w twoich oczach i ten wyryty na twarzy, jest dla mnie jak najpiękniejszy na świecie obraz. Ale nawet, mimo tego, nie czuję się w stu procentach usatysfakcjonowany. Nie poniosłeś odpowiedniej kary za to, co zrobiłeś Daisy. – Gdy kończę mówić, rozpaliło się na dobre. Otwieram więc ponownie piecyk i wsadzam do niego pręt z ostrym zakończeniem. Ustawiam tak, aby jego końcówka cały czas była otulana ogniem i wracam do stołu.

Jesus patrzy na mnie półprzytomnym wzrokiem. Pot oblał mu czoło oraz skronie. Widzę, jak strużka płynie także w dół nosa. Zdaję sobie sprawę, że po tym, co zaraz zrobię, odleci całkowicie. Człowiek, za jednym razem, jest w stanie znieść tylko określoną siłę bólu.

Łapię za nóż i rozcinam jego spodnie oraz bieliznę. Zrywam je, aż zostaje całkowicie nagi.

– Więc tak... Odpowiednim zadośćuczynieniem za jej ból będzie twoja śmierć – obracam ostrze w palcach tak, że widzę swoje odbicie. Mam rozszerzone źrenice, jakbym właśnie nawalił się toną ekstazy.

Chce coś powiedzieć, więc niech zna moją litość. Wyciągam materiał spomiędzy jego warg.

– K-każdego kto ją s-skrzywdzi, z-zabijesz? – Głos ma tak cichy, że ledwo go słyszę przez strzelające drewno.

Przenoszę swoje zainteresowanie z własnego odbicia, na Jesusa. Układam usta w dzióbek, niby w zamyśleniu, chociaż doskonale znam odpowiedź na zadane mi pytanie.

– Dokładnie tak! – Celuję w niego czubkiem narzędzia. – Brawo! Wygrałeś talon na odcięcie jądra!

Robię to jednym ruchem. Ostrze przecina skórę, a ja się czuję, jakbym, co najwyżej, kroił szynkę w plasterki na kanapkę, a nie ucinał jeden z organów.

Przez długich kilka sekund, okrutny ryk przecina powietrze, a krew tryska wprost na moje ubranie i ręce. Całe szczęście, że nie dosięga twarzy. Jeszcze brakuje mi do szczęścia mieć posokę z jądra na policzkach!

Wrzucam uciętą część ciała do lodówki turystycznej wypełnionej po brzegi lodem.

Ciało Jesusa wiotczeje i wiem, że w końcu zemdlał. Jego klatka piersiowa wciąż unosi się powoli. Zaciskam usta, lekko rozgniewany tym faktem, ale nie z takich opresji człowiek w życiu wychodził.

Podchodzę do jednego z chirurgicznych stolików i zakładam maseczkę. Biorę flakonik, opisany jako kolodium. Całe szczęście, że jestem już wprawiony w tego typu rzeczach i mam założone rękawiczki. To gówno działa tak samo cudownie, jak może zatruć.

Odkręcam mały koreczek i przystawiam szyjkę nieopodal nosa Jesusa. Niemal natychmiast zaczyna kaszleć i podnosi powieki. Marszczy się i targa nim odruch wymiotny. Kiedy tylko widzę, że znów na mnie patrzy, choć to spojrzenie jest lekko zamglone, zakręcam buteleczkę i odstawiam ją na miejsce.

– Wolę, żebyś był przytomny podczas finału – oznajmiam i niespiesznie podchodzę do piecyka, skąd wyciągam rozgrzany do czerwoności pręt.

– C-co t-ty... – nie udaje mu się dokończyć pytania. Wiem, o co chce zapytać, więc uśmiecham się jeszcze szerzej i teraz muszę wyglądać jak rasowy psychopata, bo ponad maseczką widać tylko rozszalałe spojrzenie i uniesione wysoko policzki.

– Zgwałciłeś moją stokrotkę. Obiecałem ci, że poczujesz to, co ona. Do zobaczenia w piekle, o ile istnieje. Staraj się nie nawiedzać mnie za często jako duch, bo jeszcze się, kurwa, zaprzyjaźnimy, a tego bym nie przeżył.

Jednym ruchem wciskam gorący pręt w odbyt mężczyzny. Wchodzi lekko, aż sam jestem zaskoczony. Mój gniew sięga tak daleko, że przebijam g prawie na wylot.

Jesus nie zdąża nawet krzyknąć. W ciągu kilku sekund jego ciało nieruchomieje, a oczy zachodzą mgłą. Cały czas ma zaskoczony wyraz twarzy, bo dopiero w ostatnich sekundach życia zrozumiał, co się zaraz wydarzy. Nie zdążył się z tym oswoić i bardzo dobrze. Taki bydlak nie zasłużył na nic dobrego.

Wyciągam zakrwawiony metal, jeszcze bardziej rozcinając mu wnętrzności. Na końcówce widzę kawałek skręconego jelita. Chwilę później intensywnie pracuję nożem przy odcinaniu palców, które również wrzucam do lodówki.

Najlepsze jednak zostawiam na koniec.

Biorę do ręki tasak i ostrzę przedmiot, pogwizdując pod nosem, wymyśloną na poczekaniu, melodię. Gdy jest gotowy, biorę się za odrąbanie łba temu skurwielowi.

Po kilku uderzeniach, głowa jest już umieszczona z innymi organami.

Do rzeźni wchodzi Louis.

– Co tu robisz? – pytam, akurat przykrywając martwe ciało workiem.

Nie wygląda na zaskoczonego tym, co widzi.

– Trochę się pokłóciłem z Yoko i pomyślałem, że ci pomogę, ale widzę, że już po wszystkim. – Wzrusza niedbale ramionami i patrzy wprost na odcięte palce, głowę i jądro. – Po co tego aż tyle?

– Małe prezenty.

– Palce to się domyślam, że dla Williama, ale reszta? – Podchodzi bliżej i marszczy nos z obrzydzeniem.

– Jedno pojedzie do Daisy – mówię ostrożnie i spoglądam na niego kątem oka. – Drugie jest dla mnie.

– Jako trofeum? – prycha. – Nieźle sobie wziąłeś tę zemstę do serca.

– Nie, nie jako trofeum – oponuję i ściągam rękawiczki. – Przyda mi się do czegoś ważniejszego.

– A które sobie zostawiasz?

Zrywam maseczkę i uśmiecham się tajemniczo. Zatrzaskuję wieczko i bez słowa wychodzę z rzeźni spokojnym spacerkiem.

Wyobrażam sobie jej reakcję na ten podarunek. Mam nadzieję, że to doceni.

ــــــــــــــــﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ﮩﮩ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ

No to ten... ale nam się Bazylian odpalił, ło matko bosko. Nie mogę zapanować nad tym skurczybykiem, tylko by dręczył ludzi XD Ale tak samo, jak i on, ciekawa jestem reakcji Daisy na prezent... No i fajnie byłoby wiedzieć, który organ jej się wylosuje (możecie strzelać) 😁 

A teraz na poważnie - dałam z siebie 100%, żeby napisać te tortury, mam nadzieję, że są ok, chociaż obstawiam, że czytaliście już gorsze rzeczy w swoim życiu XD

Z kolejnym widzimy się we wtorek, 13.08 :) 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro