Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

☠︎︎

Wybiegam z budynku. Łzy lecą strumieniami po twarzy, a w zetknięciu z chłodnym wiatrem to uczucie zimna na policzkach przyprawia mnie o dreszcze. Wyciągam telefon i wybieram numer Jesusa. Jeden raz. Drugi raz. Trzeci. Czwarty. Po piątym się poddaję. Wiem, że nie odbierze. Nie ma go dla mnie w momencie, kiedy najbardziej go potrzebuję.

Chłonę nocne powietrze, głęboko oddycham, aby uspokoić zszargane nerwy i zastanawiam się, co by sobie pomyślał. Prawdopodobnie usłyszałabym, że jestem głupia i coś mi się przewidziało. Nie ma znaczenia, że trzymam w rękach dowód w postaci teczki. Nie mam najmniejszego zamiaru jej otwierać. Przeraża mnie sama myśl, że może być tam coś, co sprawi, że Jesus i William się mną rozczarują. Nie mogę na to pozwolić. Wrzucam ją w otchłań torebki. Przeczesuję nerwowo włosy i chcę zapomnieć o całej tej sytuacji, ale drżące dłonie oraz fakt, że na zewnątrz jest zimno, a ja się pocę, nie pozwalają mi na to.

Ruszam przez parking, ale omijam swój samochód szerokim łukiem. Po pierwsze – boję się, że znajdę tam coś jeszcze, co być może przyprawi mnie o zawał. Po drugie – nie nadaję się do prowadzenia pojazdu w tym stanie. Nie chcę ryzykować wypadkiem z mojej winy. Decyduję się na spacer, nawet jeśli wiem, że to długa wyprawa i jest późny wieczór. Do samego końca mam zamiar trzymać się oświetlonych uliczek.

Maszeruję i zastanawiam się nad sensem swojego istnienia. Pytam samą siebie, dlaczego ja? Czemu jakiś psychol uwziął się na mnie? Zdaję sobie sprawę, że odpowiedzi są w mojej torbie, ale nie potrafię się zmusić. Waży ona teraz tonę, jakbym niosła worek grzechów na plecach. Szukam powiązań między dzisiejszymi wydarzeniami, a incydentem na bankiecie. Zawsze analizuję każdy ruch, każdą sytuację, więc teraz robię dokładnie to samo. Przełykam głośno ślinę, a wiatr rozwiewa moje włosy na boki. Stresuje mnie fakt, że to również może być Ratters. Z jakiegoś powodu, jestem tego pewna.

Chcą mnie dopaść ze względu na powiązania z rodziną Torres. W tym momencie zaczynam nienawidzić Jesusa jeszcze bardziej. Ale muszę się z nim trzymać. Dla Kestera. Dla moich rodziców. Dla umowy, którą wszyscy zawarliśmy. Już w tym momencie jej żałuję. Życie przeradza się dla mnie w piekło. Mam ochotę zapaść się pod ziemię. Spakować walizki i uciec stąd, chociaż na kilka dni, nikomu nic nie mówiąc.

Skręcam na promenadę. Mam cichą nadzieję, że spacer przy wodach zatoki trochę ukoi ból w sercu oraz umyśle. Latarnie świecą się jasno, odbijając od tafli swój blask. Nie ma fal. Wszystko jest takie ciche i spokojne. Większość restauracji jest jeszcze zamknięta, ponieważ to nie sezon letni. Działa tylko kilka budek z ulicznym jedzeniem, które oferują swoje usługi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wiem, bo sama nie raz lądowałam tutaj z Yoko w drodze powrotnej z imprezy. Raczyłyśmy się średniej jakości burgerami lub kebabami. Nie chcę nawet myśleć, ile śmieciowego żarcia wepchnęłyśmy w siebie na przestrzeni ostatnich lat.

Wtedy go zauważam. Stoi oparty o jedną z nich i kręci nonszalancko paczką papierosów między palcami. W drugiej ręce trzyma odpalonego fajka i zaciąga się tytoniem. Moje zmysły niemal natychmiast się wyostrzają. Stoję od niego tak daleko, a nawet tu mogę poczuć obezwładniający zapach bergamotki i ostrego pieprzu. Zastygam w miejscu i łapię się na tym, że bez krępacji mu się przyglądam. Jest tak cholernie przystojny. Każdy ruch jego kończyn jest wyważony, przemyślany. Facet jest irytująco czarujący, ale coś w nim ciągle mi nie gra. Bije od niego aura nawet nie tyle, że samego niebezpieczeństwa, ale jakiejś tajemnicy i ciemności. Wiem, że pod brązową czupryną coś skrywa. Problem polega na tym, że nie chcę się tego dowiedzieć.

Mój jednorazowy występek z tym mężczyzną przeszedł już do historii. Przynajmniej w mojej głowie. Wyzwolił we mnie coś, czego nie chciałam wyciągać na wierzch. Przekonał mnie, że pozbycie się swojej traumy z nieznajomym jest najlepszym wyjściem. Nic bardziej mylnego. Wszystko to, co czułam tamtego wieczoru, uleciało z wiatrem. Tego już nie ma. Wróciłam ponownie do ustawień fabrycznych.

Chcę szybko przejść obok i nie wdawać się w zbędne gadki. Ruszam powoli do przodu, chociaż mam wrażenie, że nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Każą stać w miejscu, oczy domagają się większej dawki narkotyku, jakim jest Louis Hunt. Umysł nagle zaczyna świrować i boleśnie męczy mnie obrazami jego dłoni. Głaskały motor powoli, jak w zwolnionym tempie. Długie palce rozstawił wtedy szeroko i wolnym ruchem podążał w dół, a potem z powrotem w górę. Krwista czerwień zalewa nie tyle co moje policzki, ale także nos oraz szyję. Cały mój organizm zachowuje się, jakbym była na haju.

Stać mnie tylko na szybki, płytki oddech, kiedy mnie dostrzega. Płuca palą nieprzyjemnie, jakbym przebiegła maraton lub nałykała słonej wody z morza. Zderzenie naszych spojrzeń dokładnie tak bym opisała – topienie się. Tak właśnie się czuję, cholera. Ciemnobrunatna fala jego tęczówek zalewa mnie całą.

– Dobry wieczór, stokrotko – kiwa głową i uśmiecha się szatańsko. To ten rodzaj uśmiechu, który cię dogłębnie obezwładnia, a zarazem mówi, że ma niecne plany. Jego mimika twarzy jest dla mnie zagadką. Wyrzuca niedopałek na ziemię i odpycha od drewnianej ścianki budki. Ostatnie pokłady dymu nikotynowego ulatują z jego płuc i mieszają się z tlenem wokół. Chce mi się wręcz płakać z rozkoszy na widok ruchu jego mięśni. Pomimo chłodnej temperatury, Louis ma na sobie tylko czarne dresy i białą koszulkę na krótki rękaw. Opina jego ramiona oraz tors, a widok ten przyprawia mnie o mentalne jęknięcie. Zagryzam jednak wargi i smakuję swojego melonowego błyszczyka do ust.

– Cześć – odpowiadam chrapliwie i muszę chrząknąć.

– Czemu się sama szwendasz po okolicy, o tej godzinie? – unosi ciemną brew w zastanowieniu.

– Wracam z pracy – nie mam bladego pojęcia, czemu mu się tłumaczę. Powinnam go wyminąć, odejść, nawet jeśli to znajomy. Mgła przymrozka zaczyna zalegać na jeziorze, a ja ciaśniej się opatulam różową marynarką. Louis przygląda mi się podejrzliwie, ale nie przestaje wykrzywiać ust w uśmieszku. Robi mi się do szpiku kości zimno.

– W takim razie musi być z ciebie pracoholiczka – cmoka językiem o podniebienie i przejeżdża nim po przednich, górnych zębach.

Marszczę brwi i nos na te słowa. Dwoma zdaniami zrobił mi totalny burdel w głowie, papkę, której nie potrafię scalić w ciało stałe. On jednak tylko parska śmiechem, gdy dostrzega moją minę.

– Mamy prawie dwudziestą trzecią. Nie wyglądasz na taką, która bierze nocne zmiany w barze, stokrotko – wyjaśnia cicho. Oczy mu się mrużą z powodu mrocznego rozbawienia. Zaczyna mnie stresować ta rozmowa.

– Nie pracuję w barze – odpowiadam tępo. To jedyne na co mnie stać, bo mój głos jest prawie niesłyszalny. Gdy mówię, że zapiera mi dech w piersiach, to naprawdę zapiera mi, kurwa, dech w piersiach.

– Wiem – szepcze, a ja przełykam głośno ślinę. - Odprowadzę cię do domu, korposzczurze.

– O, to już nie jestem piękną stokrotką? – prycham.

– Piękną? Kto powiedział, że jesteś piękna? – unosi brew i wypina czubek języka, jak syczący wąż. Dotyka nim dolnej wargi i wpatruje się we mnie wciąż zmrużonymi oczami. Ciężko powiedzieć, co chodzi mu po głowie, ale wizja jego i odprowadzki do domu nie kalkuluje mi się. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny.

Skłamałam. Tamtego wieczora, gdy odwoził mnie do domu na swoim Kawasaki, skłamałam. Zawsze to robię w stresowych sytuacjach. Tak więc, Louis Hunt nie wie, gdzie tak naprawdę mieszkam. Odprowadziłby mnie pod Federal Hill Park, a ja bym musiała nadrabiać dwie ulice. Nie, dziękuję.

Szybko zdaję sobie sprawę, jaką głupotę walnęłam. Faktycznie, nigdy nie nazwał mnie piękną. Nie boli mnie to jednak w żaden sposób. Nikt mnie tak nigdy nie nazwał, więc nie znam tego uczucia. Dopowiedziałam je sobie sama, co jest zupełną głupotą z mojej strony. Desperacka potrzeba bycia docenioną tkwi w moim DNA.

– Nie musisz mnie odprowadzać – protestuję spokojnym głosem. Nie chcę zdradzać, jak wszystkie organy drżą na myśl o nim i jego dziwnej, pokręconej aparycji. – Mieszkam niedaleko.

– Przecież to też wiem. Już tam byłem, pamiętasz?

– Naprawdę? – udaję głupią i zdziwioną. Kręcę głową i marszczę brwi. Niby się zastanawiam o czym mówi. Gram w grę, a zasady są mi nieznane. – Nie mogę sobie jakoś przypomnieć.

Klatka piersiowa mężczyzny wibruje w cichym śmiechu, kiedy wkłada nowego papierosa między zęby. Odpala go, a płomień oświetla buzię skrytą w półmroku. Zaciskam mocniej palce na marynarce, bo od ciemnego spojrzenia robi mi się zimno. Trwa to raptem kilka sekund, kiedy płomienie tańczą cieniami na jego twarzy, a on wciąż uśmiecha się demonicznie. Ślina napływa mi do buzi, nie potrafię jej nawet przełknąć. Ogarniam się w ostatnim momencie, zanim pocieknie mi po brodzie.

– Udam, że tego nie słyszałem, stokrotko – oznajmia tonem, przez który pieprzona zatoka mogłaby zamarznąć. – Znaj moją łaskę i dobre chęci. Jeszcze cię ktoś napadnie i kogo ja będę dręczyć?

Nie mam pojęcia, co na to odpowiedzieć. Wpatruję się w niego z niedowierzaniem, bo fakt, każde spotkanie z nim to czysta udręka. Na co dzień jestem osobą, która potrafi się ładnie wysławiać, mówić pełnymi, sensownymi zdaniami. Ale gdy na horyzoncie pojawił się Louis Hunt, już przy drugim spotkaniu zaczynam rozumieć, że przy nim tracę te zdolności.

– Nie masz przypadkiem do rozerwania jakiejś sukienki, żeby przewieźć jedną ze swoich ciź na motorze?– nie wiem, czemu to mówię. Słowa „znaj moją łaskę i dobre chęci" wyzwalają we mnie ciemność i gniew. Nie potrzebuję jego litości. Nie prosiłam się o to spotkanie. On nie musi ze mną nigdzie iść. Mam cichą nadzieję, że go tym złamię, że nie pójdzie za mną.

Ale nie. Louis zaciąga się tylko mocno papierosem. Dostrzegam każdy detal jego napiętej szyi i obojczyków. Wpatruje się we mnie z taką intensywnością, że wygląda, jakby stracił na chwilę kontakt ze światem realnym. To, co dzieje się potem, odbiera mi resztki zdrowego rozsądku.

Wyrzuca ledwo odpalonego papierosa na ziemię i rusza w moją stronę, wypuszczając dym przez nos, jak rozwścieczony byk. Mimowolnie zaczynam się cofać, ze strachu. To, co od niego bije, nie jest niczym pozytywnym. W głowie zaczynam tworzyć plan ucieczki, ale cholera, to tylko marzenia!

Wpadam plecami na drzewo, a szorstka i wystająca kora drze marynarkę, rani plecy. W rozszerzonych do granic możliwości oczach stają mi łzy. Opiera się on rękami po bokach mojej głowy. Zamyka mnie w klatce, osacza. Torebka zsuwa się z ramienia i uderza z łoskotem o ziemię. Nie zwracam na nią jednak uwagi. Nie potrafię oderwać wzroku od mężczyzny. Stoi przede mną i wygląda na zadowolonego z siebie. Moje serce gubi swój rytm, nie wie, jak ma dalej biec, gdy nachyla się ku mnie. Upajam się jego zapachem, jak najbardziej wykwintnym alkoholem świata, ale nie chcę tego przed sobą przyznać. Nie chcę powiedzieć nawet samej sobie, że strach i adrenalina mnie napędzają. Przykłada policzek do mojego. Tytoniowy oddech łaskocze moje ucho, podwiewa małe kosmyki włosów do góry.

– Co prawda, masz na sobie spodnie, ale jeśli powiesz tylko słowo, zedrę je z ciebie, piękna stokrotko – szepcze tak cicho, że nikt, kto nawet stałby pięć centymetrów od nas, nie usłyszałby go. Słowa te sieją spustoszenie w moim ciele. Umysł ogarnia chaos szybkich myśli i wizji. Nie mogę, nie chcę tego zatrzymać. Jego klatka piersiowa styka się z moją. Odchyla się i spogląda na moje włosy. Podnosi jedną rękę i łapie ich końcówki między palce. Pociera je, bada fakturę. Chciałabym powiedzieć, że nie wie o tym jak na mnie działa. Ale doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jestem tego pewna po tym, jakie spojrzenie mi rzuca.

– Mówiłeś, że nie jesteś psychiczny – wyduszam. Dokładnie pamiętam, że właśnie takie słowa padły z jego ust tuż po tym, jak popsuł moją ulubioną i najdroższą kieckę. Odpycha się od pnia, tym samym wypuszczając kosmyk blond włosów ze swoich szpon. Chowa dłonie do kieszeni dresów.

– Ale ostrzegłem też, że mam pewne problemy z głową – przypomina i przechyla głowę w bok. Wbija wzrok w poranioną wargę. Nie odpowiadam nic, na co wzdycha głęboko. Schyla się i na palcu wskazującym unosi moją torebkę. Łapię ją i mocno przyciskam do piersi. – Nie mam zamiaru cię fizycznie skrzywdzić.

Znowu się nie odzywam. Chrząkam, aby pozbyć się suchości w przełyku, spowodowanej jego bliskością. Nieśmiało robię krok w bok, aby zyskać trochę przestrzeni. Nie zastanawiam się nad jego słowami. Bałagan, który we mnie wytworzył, skutecznie odbiera mi możliwość samodzielnego myślenia.

Wymijam go i ruszam w stronę domu. Już nie dbam o to, czy pozna mój prawdziwy adres, czy dowie się o moim kłamstwie. Swoją obecnością i słowami sprawił, że to nie ma znaczenia. Czuję jego obecność tuż za sobą. Jest jak cień, który nie chce się ode mnie odczepić.

– Jak idzie sprawa z komputerem Williama? – pytam, zerkając przez ramię. Wybieram opcję udawania, że nic się tutaj między nami nie wydarzyło, w żadnym wypadku. Próbował wejść do mojej głowy, ale broniłam się ostatkiem sił. Zdaję sobie jednak sprawę, że jeśli będzie próbować znów, mogę ulec. Mogę chcieć dać się zniszczyć. Bo to właśnie przypomina Louis Hunt - nie huragan, nie tsunami, ale pożar, który opanowuje cię całą w zastraszającym tempie. Zagładę, na którą nie masz szans się przygotować, możliwości, aby się przed nią uchronić.

– Bardziej martwisz się o teścia, niż swojego faceta? – parska.

– Nie, oczywiście, że nie! – wykrzykuję niemal natychmiast. – Po prostu... To William jest głową całej firmy, w niego uderzy ten hakerski atak najbardziej. Jesus dostanie po tyłku, ale nie z taką samą siłą.

– Z pewnością – mruczy z rozbawieniem Louis.

– To dwie z trzech najważniejszych osób w moim życiu, zawsze będę się o nich martwić – nie jest to do końca szczera prawda, ale o tym nie może wiedzieć nikt.

– A kto jest trzecią?

– Tajemnica – odpowiadam nazbyt spięta, co nie uchodzi jego uwadze. Taksuje mnie spojrzeniem pełnym przemyśleń.

– Dużo masz tajemnic?

– A ty zawsze zadajesz tak dużo pytań? – staję, bo jesteśmy już w pobliżu mojego domu. Nie umyka mi fakt, że mijamy właśnie budynek, który wcześniej wskazywałam mu jako swój, a on nie mówi na ten temat ani słowa.

– Chciałaś prowadzić rozmowę, to ją prowadzimy, sama zaczęłaś. Równie dobrze możemy iść w ciszy, aż nie wejdziesz do swojego mieszkanka – warczy zirytowany.

– Mam tylko dwie – wzdycham ciężko i postanawiam w końcu przestać ściskać tak torebkę. Wkładam jej uszy na ramię i ruszam znów przed siebie. Mijamy Federal Hill Park. – Jedna to największa trauma mojego życia. Nie ma znaczenia, ile razy próbuję przebić się przez ten mur, na końcu zawsze się cofam i stoję w miejscu. Druga to właśnie trzecia osoba w moim życiu. Nie chcę jej do niczego mieszać, dlatego nikomu o niej nie mówię.

Coś sprawia, że się otwieram i wylewa się ze mnie potok słów. To nie tak, że tego chcę. Boję się tego faceta, a jego zirytowany ton przyprawia mnie o, wcale nie tak przyjemne jak mogłoby się wydawać, dreszcze.

Reszta drogi mija nam w ciszy. Louis nie zadaje kolejnego pytanie, przez co czuję ulgę. Nie wydaje się być facetem, który interesuje się życiem innych ludzi. Cały jego wygląd zewnętrzny krzyczy „jestem popieprzonym egoistą". A ja nie lubię o sobie opowiadać. Nie jestem do tego przyzwyczajona, nie wystawiam się na pierwszą linię frontu.

Podchodzę do drzwi domu, gdzie mieszkam. Wyciągam klucze z torebki, a Louis opiera się ramieniem o ścianę. Zakłada ręce na piersi i krzyżuje nogi w kostkach. Przygląda mi się uważnie w zamyśleniu, a ja posyłam mu słaby i zdenerwowany uśmiech. Po co tu stoi? Może już iść. Właśnie wkładam kluczyk w zamek! Robi się cholernie niezręcznie.

– Przyjdzie taki czas, że odkryjesz przede mną swoje wszystkie, słodkie tajemnice, stokrotko – mówi i odchodzi. Zeskakuje po stopniach z gracją, a potem stawia szybkie kroki na chodniku, aby za moment zniknąć za rogiem. Wchodzę do środka i zatrzaskuje drzwi. Opieram się o nie i zdaję sprawę, że on nie jest świadomy faktu poznania jednej z tych tajemnic. Powiedziałam mu o tym na naszym pierwszym spotkaniu i może się domyśla, że o to chodzi. Może potrafi łączyć kropki. Ale nie wydaje się być człowiekiem bazującym na samych domysłach.

Wypuszczam powietrze z płuc z głośny świstem. Podmuch unosi grzywkę do góry i pozwala, aby opadła na bok. Wyciągam z torebki teczkę. Cokolwiek tam jest, ciąży mi. Nie mogę tego ze sobą nosić, ale nie chcę też tego otwierać.

Rzucam ją więc w kąt i próbuję zapomnieć o wszystkich dzisiejszych wydarzeniach.

ــــــــــــــــﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ﮩﮩ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ



Nic w naszym życiu nie dzieje się przypadkiem. Każde spotkanie jest zaplanowane przez los. Nie potrafię określić, czy koincydencyjne zetknięcie się z Daisy Parker, kiedy trąciła mnie na ulicy ramieniem, jest moim fatum, czy pełnią szczęścia. Od tamtej pory wciąż o niej myślę i robię wszystko, aby do niej dotrzeć.

Gdy wszedłem do biura zostawić tę cholerną teczkę, słyszałem ją. Jej głośny, przyspieszony oddech. Drgania ciała w ataku paniki. Ciche pociągnięcia nosem w toalecie. To wszystko tak cholernie mnie przywoływało. Musiałem aż stanąć i oprzeć się rękoma o oddzielające nas drzwi. Sam oddychałem głęboko, próbowałem zebrać się do kupy. Chęć zaprowadzenia chaosu w jej głowie przysłania wszystko, co logiczne.

– Zdążyliście? – pytam, gdy przyjaciel odbiera telefon po trzecim sygnale. Słyszę w tle gwizdy wiatru i przyspieszony oddech.

– Ledwo – odpowiada zziajanym głosem. – Adrenalinka, kurwa, po całości. Stary, już myślałem, że ją pocałujesz pod tymi drzwiami, żeby dać nam więcej czasu.

– Nie ma takiej opcji – zaprzeczam stanowczo. Wyjmuję z kieszeni dresów kluczyki i kręcę nimi na palcu. – Przynajmniej na razie. Nie jestem pierdolonym Romeo.

– Och, więc jednak bierzesz pod uwagę zaciągnięcie jej do łóżka, bazyliszku – śmieje się, a ja mu wtóruję. Przezwisko, którym mnie nazwał, wzięło się od mojego imienia i zawsze mnie bawi tak samo. Ponoć potrafię zabijać samym spojrzeniem.

– Nie zaciągnę jej tam, sama przyjdzie, to po pierwsze – oznajmiam. Siadam na swojego Kawasaki i odpalam. Mruczenie silnika wprawia mnie w niebiański nastrój. – A po drugie, na przeszkodzie stoi mi jeszcze Torres.

– Więc dobrze się złożyło, że znaleźliśmy na niego haka. Problem polega na tym, że nie wiemy, kiedy statek wpłynie do portu – oznajmia przyjaciel. Masuję sobie skroń.

– Wiem, zadziałałem już w tym temacie. Daisy na pewno z chęcią nam pomoże wyciągnąć to od swojego chłopaczka.

– Co ty, kurwa, zrobiłeś?

– Zastosowałem małą formę wymiany. Ona da mi informację w zamian za to, że nie zrobię czegoś okrutnego.

– Czyli jednym słowem: szantaż. Jesteś popieprzony.

– Widzimy się w domu, Louis – odpowiadam.

ــــــــــــــــﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ﮩﮩ☠︎︎ﮩ٨ـﮩﮩ٨ـ






Kochani czytelnicy! Postanowiłam, że podzielę książkę na dwie strony: jasną i ciemną. W pierwszym rozdziale zostało to zaktualizowane :) Jak pojawi się start ciemnej, zostaniecie o tym poinformowani, ale myślę, że zorientujecie się także po wydarzeniach danego rozdziału

Jak nazwa wskazuje, jasna strona będzie "delikatniejsza" - wprowadzi nas w świat ciemnej, gdzie z naszych bohaterów wyjdzie wszystko to, co najgorsze oraz dowiemy się, dlaczego nasz haker tak bardzo chce popsuć Daisy 🤭

Z kolejnym rozdziałem widzimy się na 800 wyświetleń, buźka 🖤💙💚

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro