✰𝑹𝒐𝒛𝒅𝒛𝒊𝒂𝒍 10✰

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Australia
~

Złapałem garść piachu, jaki udało mi się zebrać z popękanej ziemii, naplułem na niego i przetarłem go w dłoni. Gdybym miał w kogo nim cisnąć, na pewno bym to zrobił. Ale tym kimś na pewno nie był mój młodszy brat.

— Powiesz mi czemu jesteś taki wkurzony? — spytał ostrożnie Nowa Zelandia. — Tata cię wkurzył?

Odwróciłem się do niego.

— Nie mów tak na niego. Nie zasługuje na to.

— Ale czemu? — Oczy Zelandii zabłysły. Nabrały morskiego koloru.

— Ciebie też tu zostawił, nie widzisz tego? — warknąłem. — Jeśli mnie by tu nie było, też byś był wobec niego taki litościwy i lojalny?

Chłopak wpatrywał się we mnie z nadzieją, że go za to przeproszę. Niech się przyzwyczaja, że nie jestem już jego obrońcą. Doświadczenia mnie zmieniły i ani on, ani ja nic na to nie poradzę.

— Wiesz jak ciężko jest znieść samotność i jednocześnie unikać towarzystwa? — powiedziałem z żalem. Potem dodałem nieco ostrzej: — Jeśli nie wiesz, to prawdopodobnie już nigdy się nie dowiesz, bo... ty masz chociaż kogoś na kogo możesz w jakimś stopniu liczyć, a... a ja nigdy nie miałem. — odwróciłem wzrok upuściłem mokrą garść piachu i roztarłem go butem po ziemi. — Zwłaszcza przez te siedem lat...

Mój brat także spuścił wzrok, a po policzku spłynęła mu łza. Ja nie miałem powodu do płaczu. Na pewno nie robiłbym tego z powodu ojca. Dobrze mi było bez niego. Nowa Zelandia musi się do tego przyzwyczaić, bo takie jest życie. Trzeba być silnym.

Klęknąłem przed nim, żeby na mnie spojrzał. Wytarłem mu policzek i uśmiechnąłem się.

— Nie martw się — powiedziałem. — Zobaczysz, że wyjdzie ci to na dobre. Ty nie jesteś sam i już nigdy nie będziesz.

Ku mojemu zaskoczeniu, Zelandia przytulił mnie. Wcale tego nie planowałem. Mimo tego też go przytuliłem. Nie chciałem go do siebie zrażać. I tak dość się nażre strachu podczas jego pobytu tutaj. A ja nadal będę go chronił.

Kiedy chłopak już mnie puścił, wstałem i otrzepałem kolana z piachu.

— Zanim się zadomowisz musimy coś jeszcze zrobić.

— Co takiego?

— Poleć po swoje rzeczy, które zostały na plaży. Za chwilę wrócę. Masz tu czekać, dopóki nie wrócę, zrozumiałeś?

Zelandia skinął głową i poszedł w stronę ostatniego miejsca, gdzie widzieliśmy Wielką Brytanię. Ja poszedłem do przyczepy i sięgnąłem do półki nad drzwiami. Złapałem klucze do samochodu i wyszedłem z powrotem na zewnątrz.

Zelandia sobie najwyżej poczeka kilka godzin. Jak go znam, nie opuści tego miejsca, aż mu na to nie pozwolę. Nie to co [T/I]. Mam tylko nadzieję, że nie poszła za daleko... Nie mam pojęcia, gdzie mogłaby teraz być. Wiem jedno: jeśli w tej chwili się znajduje dokładnie w tym miejscu, nie zawabi tu długo. A ja będę musiał jej szukać jak igły w stogu siana.

Pobiegłem na wschód. Udało mi się przebiec prawie pół kilometra, do czasu aż się zmęczyłem i musiałem iść.

Cholera, po co ja właściwie po nią idę? Mogła by sobie umrzeć z głodu, wyczerpania lub gorąca albo zaczekać aż coś ją zabije. Dlaczego tak bardzo chcę ją uratować?

Czy miałbym wyrzuty sumienia, gdybym ją sobie odpuścił? W końcu co by zmieniła jedna osoba na prawie trzydzieści milionów ludzi? Po co ja w ogóle opuszczałem to miejsce...

Znałem tą trasę na pamięć. W mojej rzeczywistości z mojego domu do Przejścia było jakieś dwadzieścia kilometrów. Potem nawet dwa tysiące...

A co jeśli przez te kilka godzin coś się stanie [T/I]?

Przecież gdybym martwił się o życie każdego, kto zostaje sam na środku bezludzia, każdy by o mnie wiedział i kraje kazałyby wszystkich zdyskwalifikować. To byłby mój koniec. Nie tylko że względu na stracenie miana kraju, ale też politycznie przestałbym nim być. Po prostu bym umarł i już nikt nie mógłby mnie przywrócić.

Znajdę ją, odprowadzę i na pożegnanie wyczyszczę pamięć. To byłaby najbezpieczniejsza opcja. Ale nie zrobiłbym jej tego. Więc co mnie powstrzymywało?

Słońce było już kilka godzin za zenitem, a ja nadal szedłem, trzymając w ręku czarny pilot z kluczem. Upał już od lat nie robi na mnie wrażenia. Jedynie tracę kolor i boli mnie wszystko. Z czasem te objawy znikają.

Dotarłem już do lasu, gdzie znajdowało się Przejście, kiedy nagle poczułem niewyobrażalnie ostry ból w piersiach. Zupełnia jakby ktoś wlał mi paliwo do płuc i podpalił.

Najgorsze było to, że ja dobrze wiedziałem co ten ból oznacza.

Wszedłem do gęstego lasu, do którego ludzie normalnie nie wchodzą. Jeśli nawet, to po to, żeby stwierdzić, że wcale nie chcą tu być i wychodzą. No chyba, że jest się taką [T/I] i wchodzi się za tajemniczym gościem do lasu, żeby się spytać, gdzie jest pieprzone miasto.

Znalazłem swój płaszcz i resztę przebrania. Nie miałem kapelusza, bo zostawiłem go z wodą w domu. Mam nadzieję, że Zelandia ma na tyle intelektu, że jej nie wypije. Oraz że nie pobije się z jakimś kangurem po drodze z plaży do domu. Do nowego domu, gdzie będzie spał na blacie kuchennym lub na podłodze.

Zamiast kapelusza postanowiłem zasunąc sobie komin na moje niebieskie włosy. Czułem się jak połączenie zakonnicy, ninja i tego jednego szalonego dziecka, któremu nie chciało się zakładać w zimę czapki. Nie miałem wyjścia.

Przeszedłem przez las dokładnie między tymi samymi drzewami co zawsze. Taka była droga, a ludzie nigdy nie wpadliby na to, żeby tak dziwnie omijać drzewa.

W końcu wyszedłem na pustą przestrzeń. Pod moimi nogami znajdowała się zielona trawa, dalej był chodnik i betonowa półka, gdzie podpływają różne łodzie. Daleko po lewej znajdował się port, a dalej znowu las. Oprócz tego nie było tu nic. W całej okolicy było tu tylko kilkoro ludzi, wygladających jak kieszonkowcy. Gorzej jest, kiedy przypływa kolejny prom i cały plac jest usiany osobami, na które trzeba uważać.

Niedaleko, po prawej stronie, znajdował się mały parking z kilkoma samochodami. Jedno auto stało tu zawsze. Było idealnie przystosowane to trudnego terenu. Miał srebrny kolor, chociaż w większości było widać czarne elementy. Z tyłu miał koło zapasowe. Nigdy nim nie jeździłem, ale umiałem prowadzić, więc to na pewno nie mogło być takie trudne.

Ostrożnie podszedłem do samochodu, rozgladając się, czy nie ma przypadkiem niedaleko jego właściciela. Nim otworzyłem drzwi kradzionym kluczykiem, ból w klatce piersiowej nasilił się i ani na chwilę nie ustawał. Aż syknąłem.

Miałem ochotę zrzucić z siebie płaszcz i rozebrać się od pasa w górę całkowicie, ale nie mogłem.

Dwoje ludzi spojrzało się na mnie ze zdziwieniem. Zignorowałem ich. Po prostu wsiadłem do samochodu. Ominąłem las, w którym było przejście i pojechałem tam, gdzie mogłem przejechać od razu na pustynię. Kiedy wyjechałem z powrotem na czerwony piach, udałem się w stronę mojego domu, bo przecież tam muszę zacząć szukać.

Mam tylko nadzieję, że służba zdąży zareagować w porę.

No i że to ja nie przybędę za późno...

___________________________________

1099 słów

Okej to jest sus ale dobra

Jakby bawi mnie to że on sobie zasuwa tym autkiem broom broom XDDDDDDDD

Mam wrazenie, że akcja (jak zawsze w moich książkach) leci za szybko. Mógłbym ją trochę zwolnić i wgl już wcześniej mógłbym to zrobić, ale nie zrobię już tego bo jest już za późno na korektę (najwyżej będzie kiedyś tam) a po drugie nie jestem w tym dobry, nie chce tego zepsuć i przede wszystkim mi się nie chce wszystkiego poprawiać.

Więc no

|
| ~Spirit_Silver5
|
|
|

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro