✰𝑹𝒐𝒛𝒅𝒛𝒊𝒂𝒍 27✰

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Nowa Zelandia
~

Boję się o mojego brata. Teraz, kiedy już przyzwyczaiłem się do [T/I], o nią także się boję. Wcześniej się martwiłem, teraz się boję.

Oni oczywiście o mnie się nie boją, bo widzą lub nie, że ich związek jest... cóż, ciężko to nazwać związkiem... Chociaż może?... że ich związek jest ryzykowny.

Ale skoro Ryzyko to drugie imię Australii, to powinien sam odpowiadać za to, co zrobił, nawet jeśli wyszłoby to na dobre.

Ale moje przeczucia mi mówią, że tak się nie stanie. Bo jeśli ktokolwiek się dowie, ja też będę w to wplątany. Powinienem go wspierać, ale nie ceną ludzi i krajów.

Bo jak ludzie się dowiedzą, to mogą nas zniszczyć. Kraje nie będą mogły normalnie funkcjonować, a ludzkość upadnie, i co za tym idzie, my także.

A może jak zwykle się zbyt przejmuję... A przynajmniej zawsze mi to powtarzano, ale... to nigdy nie były sprawy takiej wagi.

— Daleko jeszcze? — marudziłem, będąc zmuszonym iść przez te zakichane stepy, jakby nie można było popłynąć łodzią na około.

— Idziemy dopiero kilka godzin, palancie - odpowiedział mi Australia przewracając oczami.

— Dopiero?! To szmat czasu!

— Jaki ty jesteś rozpieszczony. Powinieneś być wypierniczony na swoje terytorium, a nie być ciągle pod opieką.

— Tata za mnie decydował. Prosił, żebym cię namówił na spotkanie z nim.

Nie prosił, żebym cię skrzywdził... To było naprawdę przypadkiem.

— No to mu się udało, naprawdę. A ty to zawsze byłeś taki posłuszny, rozpieszczony synek tatusia. A nie zapomniałem, Ameryka bardziej.

— Daruj sobie, Aus.

— Łatwo ci powiedzieć, braciszku. "Daruj sobie". Daruj sobie tego, że ktoś zrobił z ciebie "kolonię śmierci".

Myślisz, że tylko ty miałeś takie okropne życie? - dodałem w myślach.

[T/I] jak zwykle szła w ciszy. Zwykłe rzadko się wtrącała, wyglądała tak, jakby tylko patrzyła i słuchała... i myślała.

— No błagam cię, zatrzymajmy się na chwilę, bo mi nogi odpadną — jęczałem dalej, szurając butami po twardej ziemii.

— Przynajmniej byłby spokój — odpowiedział Australia pod nosem, a potem dodał głośniej z entuzjastycznym usmiechem: — Popatrz na Sidney. Ona zawsze ma siłę, możecie sobie zrobić wyścig.

— To nie jest zabawne!

— Mówię serio.

Po paru chwilach zaczęliśmy iść przez spaloną ziemię. W miejscach gdzie rosły kiedyś i tak marne rośliny, wystawały małe i kruche patyki. Śmierdziało spalenizną i nigdzie, ale to nigdzie nie było widać żywego drzewa. Jedynie za nami i na horyzontalnych krańcach widniały przebłyski czerwienii i piaskowej bieli.

Nawet Sidney nie podobała się ta okolica.

[T/I] spojrzała na Australię, potem na mnie. Wyglądała tak, jakby chciała mu coś powiedzieć, ale nie odpowiadała jej moja obecność.

Błagam cię, [T/I], powiedziałem do niej w myślach. Nie mów mu.

Z drugiej strony do tej pory, kiedy miała okazję to zrobić, chyba tego nie zrobiła, bo Australia nadal zachowywał się w stosunku do mnie tak samo. Jednak jestem pewien, że kiedyś mu powie. Mam jakieś argumenty dlaczego jestem niewinny?

Mogę mu powtarzać w większości przypadków, że nie chciałen go... zapalić? To takie typowe. Powiedzieć, że nie wiem o co mu chodzi? To nie tchórzostwo?

Czy może, że tata kazał mi coś zrobić, a ja wyczytałem z jego zamiarów, żeby nie robić Australii krzywdy. On nawet nie wspomniał o krzywdzeniu! Pewnie nawet nie wpadł na to, że mógłbym to zrobić. To był seryjny wypadek!

Pożary w Australii. Przecież to coś normalnego, prawda?

A jeśli zrobiłem to w tej, jak to wszyscy nazywają, Rzeczywistości, i przez to skutki są dużo... większe? A wręcz... niemożliwe? Czy w ogóle pożary w ludzkim świecie odbijają się na tym? Czy zabiłem jakiegoś człowieka?

— Minie trochę czasu zanim flora ożyje, a fauna wróci na te tereny. Dlaczego nie było o tym w moim ... — Australia zamilkł. Chodziło mu najpewniej o typowe przeczucie, jakie mają tylko kraje. Tak zwany szósty zmysł, czy jak kto woli. Przeczucie, mówiące o stosunku ludzi w kraju do... partii? wszystkich? — We mnie znaczy się.

— Co? — spytała [T/I].

— Dobrze się czujesz? — dodałem szybko, zanim jej odpowiedział. — Po tym... wszystkim?

Dziewczyna spojrzała na mnie, jakby wiedziała, że sabotuję własną robotę. To trochę dziwnie brzmi...

PRZESTAŃ TAK NA MNIE PATRZEĆ!

— W pewnym sensie czuję to nadal, ale nie przeszkadza mi. Chodzi ci o zdrowie psychiczne czy fizyczne?

— Oba. A z psychicznym jest jakoś gorzej? Po co pytasz?

— Po co ty pytasz?

— Nie ważne. Znaczy ważne, ale...

— Martwisz się o mnie? — przechylił głową z rozbawieniem, jakby myślał, że mi na nim zależy.

A przynajmniej kiedyś tak było. Teraz... sam nie wiem. Na pewno go kocham, ale czy marwię się o niego?

Oczywiście, że się martwię. Jeśli nie o niego, to o nią, a jeśli nie o nią... TO O WSZYSTKICH!

No bo co jeśli jego zacny plan nie wypali? Pomyślał chociaż o planie B? Albo o planie C? Jego trzecie durne imię brzmi Improwizacja.

— Martwię się, co się stanie, kiedy okaże się, że się mylisz — odpowiedziałem w końcu.

— Ty też się czasem mylisz. Na przykład...

— A co jeśli wy oboje się mylicie?! — podniosłem ton, stając przed nimi obojga, po czym się zatrzymali i spojrzeli na mnie dziwnie. — Ile wy się w ogóle znacie?! Nie powiesz mi, że miesiąc.

— No cóż... może... może trochę krótko, ale...

— Jesteście razem?

Spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy jestem na tyle głupi, żeby skłamać.

— Nie — odpowiedziała po chwili [T/I].

— Tak — rzucił w tym samym czasie Australia.

— Australia! Nie, nie jesteśmy!

— Co?

Przewróciłem oczami i ruszyłem dalej, zostawiając ich za sobą. Sidney podążała obok mnie, drepcząc niechętnie, ale w normalnym tempie, nie naciągając smyczy. Australia i [T/I] szli tuż za mną, a mnie szczerze bawiły ich różne odpowiedzi.

— Czy to, że cię kocham po takim czasie znaczy, że już jesteśmy parą? — powiedziała [T/I].

— Co miałem odpowiedzieć? Że jesteś dla mnie jakimś... randomem?

— Tak... Znaczy, nie! Nie jestem randomem! Znaczy... tak naprawdę jestem, ale... — zastanowiła się chwilę. — Jestem dla ciebie randomem?

— Nie! [T/I]! Dobra, sam nie wiem, czy brać to na serio, czy się z tego śmiać. Zelandia, ty draniu — zwrócił się do mnie, że w ogóle zadałem im tamto pytanie.

Uśmiechnąłem się do siebie, korzystając z tego, że idę pierwszy i nie widzą mojej reakcji. Z drugiej strony nadal bolało mnie, że czarna ziemia, przypominała mi o wszystkim.

Przynajmniej mieli już inny temat. Pomimo tego, że resztę drogi szliśmy w ciszy. Aż do momentu, kiedy weszliśmy w nietypowy las.

______________________________

983 słowa

Rozdział w sumie krótszy, ale no już darowałem sobie dalsze pisanie Nową Zelandią (wiem, że kochacie tego słodziaka (no i [T/I]))

W każdym razie, staram się nie zamykać starych wątków, które wydają się zapomniane, chociaż są dość istotne w fabule (to nie tak, że sam o nich zapominam tak samo jak o psie, który jest w zasadzie niepotrzebny (powtarzam się), ale chcieliście go więc macie. Postaram się mu dać jakąś istotną rolę w tym, chociaż nie gwarantuję tego).

Pzdr, Kangury

|
| ~Spirit_Silver5
|
|
|

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro