Hon-Moon - Winny ród |Madame|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Recenzja powstała w czerwcu 2023. Niedługo potem zawirowania losu odebrały mi możliwość edycji tekstu oraz wglądu w jego treść. Na szczęście udało mi się odzyskać tę recenzję dzięki zdobytej wcześniej przyjaciółce oraz pewnemu długowi wdzięczności, którego historia jest tak złożona i zawiła, jak historia tego oto tekstu. Nigdy bym nie przypuszczała, że prawdziwą przyjaźń można oprzeć na aferze o chytre zwierzątko. Miłego czytania!


Autorka: Hon-Moon

Tytuł: "Winny ród"

Recenzentka: @MadameDuSoleil

Liczba słów: 2078


Ach, winny ród! Zaraz, zaraz... To dlatego, że żyją z produkcji wina, czy po prostu Álvarezowie coś przeskrobali? Co lub kogo trzymają w piwnicy?

XIX wiek, Hiszpania. Dokładniej madrycka rezydencja pewnej rodziny należącej do śmietanki towarzystwa. Kiedy ostatnio czytaliście coś o Madrycie? Nie macie przypadkiem przesytu Anglii, Francji i uniwersum słynnego "Wspaniałego Stulecia"? Jeśli tak, podejrzewam, że będziecie się całkiem dobrze bawić w tym oryginalnym miejscu akcji. Tym bardziej, że autorka przedstawia je plastycznie i z kulturowymi smaczkami. Można się poczuć niemal jak na wakacjach w Hiszpanii, a teraz nie każdego na nie stać w dobie inflacji. Dodajcie sobie do tego klimat dziewiętnastego stulecia, ciekawą architekturę, przyrodę, bale maskowe i przyjęcia, oranżerie, suknie i jedwabie... A to wszystko w pełnym metafor, zgrabnym, przystępnym języku. Niejednokrotnie rozpłynęłam się nad doskonałym warsztatem, zaskakującymi porównaniami, symboliką poszczególnych akapitów, poetyckością, ale nie musicie się martwić — opisy wprowadzone są ze smakiem i umiarem. Nie zanudzicie się. To nie proza Stefana Żeromskiego (przepraszam entuzjastów). Nie muszę wspominać, że dialogi zapisane są poprawnie, prawda?

Do dziś, po wielu godzinach refleksji i dyskusji nad "Winnym rodem" trudno jest mi jednoznacznie określić w przyzwoitej liczbie słów, o czym opowiada to dzieło. Najprościej byłoby chyba powiedzieć, że to nic innego, jak rodzinne perypetie, pewnego rodzaju rodowa saga. Hon-Moon przedstawia nam liczne i barwne grono kontrastujących ze sobą bohaterów, z których znaczna większość prowokuje przynajmniej jeden na ogół interesujący wątek, który potem zręcznie przeplata się z kolejnymi. O ile nie mam żadnych zastrzeżeń co do organizacji fabuły i uważam, że wszystkie wątki tworzą imponująco spójną całość, to niektóre ciągną się jak makaron w rosole — tutaj uśmiecham się do Enri i Estebana. Ciągle gdzieś łażą w kółko bez większego celu, oglądają łabędzie, wymieniają się prezentami i na dobrą sprawę wiele się nie zmienia. Tutaj na pewno bardzo zaszkodziła monotematyczność. Wolałabym, by ich relacja przeplatała się z przeżyciami pozostałych bohaterów i rozłożyła się bardziej na kartach powieści, niż żeby była to spuszczona na raz bomba, która eksploduje... boleśnie wolno. Wiele ich wspólnych scen można spokojnie wyrzucić, z ogromną korzyścią dla całości. Albo wcisnąć gdzie indziej, tak byłoby nawet lepiej, bo autorka włożyła w nie sporo pracy, chociażby tworząc poetyckie opisy romantycznej atmosfery. Nie podoba mi się też zniknięcie Philippa, Eleny i Amadeusa na szalenie długi fragment powieści, w sumie bez większego celu. Tutaj Hon-Moon prawdopodobnie próbowała nadrobić historie pozostałych postaci, zrobiły się z tego brzydkie dziury fabularne, ale ostatecznie zostały one załatane i wszystko wróciło znów do pięknego kształtu. A może to ja po prostu polubiłam ich na tyle, że się za nimi niewyobrażalnie stęskniłam? Szczególnie, że wtedy właśnie rozwija się znajomość Enri i Estebana, przyprawiając mnie o ziewanie... Wybaczam zatem tę dłuższą nieobecność świętej trójcy, proszę odstawić gilotynę na bok.

Pewnie zadajecie sobie teraz pytanie, jakie przygody przeżywają Álvarezowie na kartach powieści? Czy to w ogóle jest ciekawe? Czy idzie się w tym połapać? Jak już wspominałam, bohaterów trochę tam jest, lecz po przeżyciu pierwszego szoku poznawczego (jak w każdej książce), będziecie w stanie bez najmniejszego problemu śledzić ich skomplikowane losy. Wierzę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Jedni uśmieją się do łez, towarzysząc krnąbrnej Elenie na sztywnych spotkaniach wyższych sfer, słuchając jej ciętych, inteligentnych dialogów z mało towarzyskim nauczycielem fortepianu, czy też popalając z nią ukradkiem papierosy przy buteleczce sherry. Innym bardziej spodoba się wątek kryminalny i tajemniczy prześladowca Josefiny Ferrer. Tutaj chciałabym tylko podkreślić, że "Winny ród" to nie kryminał, a cała sprawa stanowi raczej bardzo przyjemne urozmaicenie i dodaje nutki grozy do sielskiego życia bogatych Hiszpanów. Niemniej jednak, rozwiązanie mnie zaskoczyło! Jeszcze inni będą śledzić z zapartym tchem relację Davida, dziedzica rodu, z rudowłosą pięknością — Sarą. Przyznam, że początkowo miała dla mnie potencjał. Szkoda, że potem odczułam znacznie mniejsze zaangażowanie w rozwój tych dwojga i wyraźne wypalenie autorki tą parą... do tego stopnia, że przestałam ich lubić, zwłaszcza lisicy. Nie zabraknie też perspektywy uboższej warstwy społecznej dzięki postaci Enriquety. Oj, ta pani zdecydowanie trzyma długo w napięciu swoim nieoczywistym stosunkiem do najmłodszego syna Álvarezów — Rafaela. W mojej głowie co kilka rozdziałów pojawiała się inna teoria na temat pochodzenia dziewczyny, a ostateczne rozwiązanie wcisnęło mnie w fotel. Coś tam zgadłam, coś tam nie. Ci z was, którzy lubią się bawić w jasnowidzów, będą mieli spore pole do popisu. Jest w czym przebierać.

Lubię czepiać się kreacji bohatera, to moje hobby. Mimo że powieść jest doskonale dopracowana i znalazłam w niej wiele perełek, trafiały się też (moim skromnym zdaniem) niedociągnięcia. Rafael i Sara. Jak ja bym was chciała kochać, ale mi na to nie pozwalacie. Czasami mam wrażenie, że życiowym celem tego pierwszego jest wyłącznie zeżarcie jak największej ilości jedzenia, a tej drugiej irytowanie mnie niepotrzebną złośliwością. O Sarze mogę przynajmniej powiedzieć, że jest wielowymiarowa i wprowadza elementy fascynującej meksykańskiej kultury, choć bywa dziwacznie niekonsekwentna, szczególnie w stosunku do Davida. Do samego końca nie rozumiem motywacji tej dziewczyny. W głowie huczy mi od pytań: Sara, no i po co to wszystko? Co ty tak na dobrą sprawę chcesz osiągnąć? Po jakiego grzyba cię tam wciśnięto? Cóż widzi w tobie ten David? Jest jakimś masochistą, że dalej się z tobą zadaje?

Rafaela po prostu lubię, bo jest sympatyczny. Czasami powie coś śmiesznego. Nic poza tym. Biernie miota nim przez całą fabułę. Równie dobrze „Winny ród" mógłby istnieć bez niego, bo jego jedyną rolą jest wrzucenie w wir akcji Any, swojej żony, która nie może doczekać się dziecka, co naraża ją na ostracyzm społeczny. A szkoda, umówiłabym się z nim na kawałek jego ulubionego sernika. Ana też wymaga pracy. Fakt, lubi malować. Fajna babka, taka... miła? Tak, to chyba tyle o Anie. Więcej jestem w stanie powiedzieć już o dziecku, którego pragnie i o tym, jak odmieniłoby wesołe życie Álvarezów, gdyby z łaski swojej przyszło na ten XIX-wieczny świat. W sumie to Ana i Rafael tworzą zgrany duet, są sympatyczni i niestety dość płascy. Ale jestem przekonana, że ich polubicie! Po prostu czuję, że to niewykorzystany potencjał. Ile ja bym dała, by zobaczyć trochę rywalizacji między takim Rafą a starszym bratem. Doskonale rozumiem, że ambicje młodszego z mężczyzn są mocno ograniczone, lecz jakieś tam powinien mieć, jak każdy z nas! Skoro nie chce ścigać się z Davidem, dlaczego nie zacznie udzielać mu rad? Dziedzic rodu niejednokrotnie pakuje się w takie biznesowe szambo, z którego mógłby się wydostać właśnie z pomocą Rafaela. Nawet jeśli jego wsparcie miałoby się ograniczać do zarzucenia jakiejś sensownej myśli z pełną buzią, kiedy pałaszuje kolejną dokładkę podczas obiadu! Zawsze los miotałby biednym Rafą ciut mniej. A co jakby przez mówienie z pełnymi ustami braciszek źle go zrozumiał i podjął najgorszą możliwą decyzję? Ależ by to było ikoniczne!

I tak uznaję bohaterów za mocną stronę historii. Absolutną królową jest dla mnie Josefina, nestorka rodu. O ile jej mąż sprawuje pieczę nad sprawami winnicy, ona bez dwóch zdań rządzi w domu, trzymając go pod pantoflem i skutecznie terroryzując pozostałych członków rodziny. To wszystko, co zauważy mniej uważny czytelnik, może oprócz imponującej przebiegłości kobiety i ciętych wypowiedzi (sama mam kilka na tapecie, polecam serdecznie). To prawda, często postępuje niemoralnie, bezczelnie, nawet bezdusznie. Tak, bez dwóch zdań kontrastuje z poczciwym, łagodniejszym mężem. Ale czy na pewno jej działaniom przyświecają tylko własne ambicje, które chce spełniać rękami dzieci? Ja wyczuwam w niej sporo troski i głęboko ukrytej miłości. Miłości polegającej na wybieraniu dla bliskich niekoniecznie tego, co dla nich obiektywnie najlepsze, ale tego, co uzna za najwłaściwsze pani Josefina, mając przy tym najszczersze intencje.... co jednak kończy się różnie. Zresztą sprawdźcie i oceńcie sami!

Doskonałą kreacją odznacza się też kuzynostwo — Amadeus i Philipp Strasserowie. Ach, mordeczki wy moje! Po raz kolejny mamy parę (to wasze brudne myśli, nie moje) zbudowaną na zasadzie kontrastu, a więc wycofanego społecznie wirtuoza Amadeusa zestawionego z hulaką i bawidamkiem Philippem. Brzmi jak oklepany pomysł? Tak. Mimo to ograny na tyle dobrze, że podbił moje serce. Rżałam ze śmiechu, dlatego też za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiali się ci dwaj panowie, już dostawałam hiperwentylacji. Uwielbiałam, jak cała rodzina Strasserów, Ferrerów i Álvarezów usiłowała za wszelką cenę wyciągnąć Amade na jakąkolwiek formę spotkania towarzyskiego, najlepiej bez grona uwielbianych przez niego kotów, a potem to samo towarzystwo robiło, co mogło, by Philipp został w domu i nie przynosił im wstydu, podrywając kolejną panienkę.

Pochłaniając "Winny ród", nie wpadnijcie w pułapkę poprzednich czytelników i zwróćcie uwagę na Marcosa, brata Josefiny. Łatwo go przeoczyć lub pochopnie wrzucić do pudełka z etykietką "zły człowiek, nie lubię". Okej, zachowuje się czasem jak paskudna menda, jednak jego relacja z siostrą jest rozczulająca. Brakowało mi na naszym wattpadowym podwórku dwójki podstarzałego rodzeństwa, która intrygowałaby za plecami reszty, darząc się przy tym rozczulającą, bezwarunkową miłością. Josefina i Marcos po prostu do siebie pasują, są nadzwyczaj wiarygodni, czasem paskudni, zawsze po prostu ludzcy. Zakończenie losów tych dwojga jest wyjątkowo emocjonalne, oryginalne i skłaniające mnie do częstych refleksji, w których analizowałam tysiące scenariuszy.

Nie mam wątpliwości, że wzruszą was relacje ojciec-córka na przykładzie Héctora i Eleny. Uczucie ukochanego papy do Eli bywa ślepe, chwilami nawet toksyczne, kiedy odpala się w nim przesadzony instynkt opiekuńczy i zaborczość. Niemal ze łzami w oczach patrzyłam, jak głowa rodziny wspiera swoje najmłodsze dziecko w trudnych chwilach. Nie myślcie tylko, że panienka Álvarez nie odwdzięcza się tacie! Niejednokrotnie postara się to wykorzystać jej matka, by doprowadzić do skutku swoje intrygi. Dodatkowo historia miłosna Héctora i jego żony wydaje mi się naprawdę piękna w swojej prostocie, mimo że tak typowa dla czasów, w których przyszło im żyć.

Álvarezowie mierzą się z rozmaitymi problemami: muszą zaprezentować się godnie w towarzystwie, zadbać o rodzinny biznes, wychować podrośnięte dzieciaki tak, by wyszły na ludzi, (dzieciaki też próbują wychować rodziców) sprostać oczekiwaniom społecznym np. poprzez posiadanie potomstwa czy wzięcie ślubu, rozwiązać zagadkę prześladowcy Josefiny, a to wszystko nie zabijając się po drodze. I tak, czasami jedne interesy są sprzeczne z innymi. Niejednokrotnie trzeba będzie iść na kompromis, co nie bywa łatwe. Pozwala nam to jednak patrzeć, jak nasi ulubieńcy dorastają. Wszyscy bez wyjątku, także ci starsi. No może Rafael nie dorasta, ale już mówiłam, że on wymaga dopracowania. David nawet trochę się cofa, chociaż to tylko dodaje uroku tej wesołej rodzince.

Spotkałam się z zarzutem, że "Winny ród" opowiada o niczym. Zgodzę się, że trudno ująć zarys fabuły w słowa, ale nie, to stwierdzenie jest absolutną bzdurą. To tekst wielowątkowy, zaryzykowałabym też stwierdzenie, że dwuwarstwowy dzięki rozbudowanej symbolice. Wiele można wyczytać między wierszami. Wiele można sobie dopowiedzieć. Wiele należy przemyśleć.

Nie jestem specjalistką od XIX wieku, ale trochę się na historii znam. Nie pamiętam, bym przyczepiła się do jakiegoś aspektu obyczajowo-kulturowo-historycznego. Autorka nie przeładowuje czytelnika ciekawostkami z epoki, datami, faktografią. Ich ilość jest wystarczająca, bez przeciążania i chęci popisania się swoją wiedzą na każdym kroku. Ośmielę się stwierdzić, że to dobra pozycja, by zacząć czytać fikcję historyczną, ale koneserom też się spodoba. Dialogi są stylizowane, lecz ze smakiem. Na pewno zrozumiecie je bez problemu. Umówmy się, jednak romans historyczny potrzebuje specyficznego języka, by zbudować klimat. Zapewniam, że przyzwyczaicie się do tego szybko i bezboleśnie. Czasami przemknie się jakieś współczesne słówko, literówka, czy drobna niekonsekwencja, ale to jak w każdym tekście. Narracja prowadzona jest w trzeciej osobie z perspektywy narratora wszechwiedzącego, który pasuje do tak rozbudowanej powieści. Do opisów odniosłam się wcześniej, jednakże kiedyś przeczytałam w jakiejś opinii, że wydają się być zbyt XXI-wieczne. Nie powiedziałabym, narrator nie musi nam przecież opowiadać zdarzeń "na gorąco", to nie powieść XIX-wieczna, tylko współczesna powieść historyczna. Moim zdaniem wszystko technicznie jest w porządku, można nawet szlifować swój własny warsztat, czytając tę pracę. Szczególnie jeśli interesuje was specyfika gatunku. Popracowałabym tylko nad długością poszczególnych scen — czasami mają po kilka akapitów, co każe mi skakać od sceny do sceny jak pasikonik. Wolę pozostać w jednym klimacie na dłużej, niż latać z wątku do wątku. Nie lubię nadmiernego wytrącania mnie z rytmu, przeciągania siłą raz tu, raz tu.

Do zapoznania się z treścią książki zachęcają zarówno okładka, jak i opis. Nie rozwodzę się jednak nad grafikami, choć przyznam, że ta wyjątkowo przypadła mi do gustu. Minimalistyczna, utrzymana w dwóch kolorach, pobudzająca do refleksji (do refleksji na zasadzie: ej, co to za baba z parasolką?). Co ważne, pojawia się na niej główny motyw powieści — winne pnącza. Opis nie zawiera chamskich spoilerów, retorycznych pytań, które wcale retoryczne nie są, ani żadnych innych nieprzyjemnych cudów na kiju. Na zakończenie pozwolę sobie zacytować Hon-Moon, jeśli jeszcze nie czujecie się przekonani do sięgnięcia po tę pozycję.

"Przyszłość rodu okazuje się kręta niczym winne pnącze, a przeszłość mętna jak wina z dna piwnicy... i serca."

Oj, zdecydowanie. To obowiązkowa lektura dla miłośników fikcji historycznej i dla tych, którzy jej nie cierpią. Albo zakochacie się po raz pierwszy, albo na nowo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro