Idylliczna - Serce Vilvena |Madame|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Autorka: idylliczna

Tytuł: "Serce Vilvena"

Recenzentka: @MadameDuSoleil

Liczba słów: 3568


Przed przeczytaniem "Serca Vilvena" wróżki znałam głównie z simsów trójki. Nie żartuję, jakimś dziwnym trafem ominęły mnie te wszystkie bajki o skrzydlatych istotkach, a sama też nie zainteresowałam się nimi nigdy na tyle, by sięgnąć po jakiś tekst kultury z nimi w roli głównej. Kiedy więc zobaczyłam, że przyjdzie mi zrecenzować pracę Idyllicznej, opisaną jeszcze jako high fantasy (kto mnie zna, ten wie, że usiłuję przekonać się do tego gatunku niemal bezskutecznie przez ostatnie pół roku) serce zaczęło mi walić mocniej. Spoiler alert: nie taki diabeł straszny, jak go malują. Przeżyłam i mimo że nie mogę się doczekać, aż znowu rzucę się na jakiś romans historyczny, by wrócić do mojej strefy komfortu, bawiłam się szampańsko. Z całą pewnością fani fantastyki poczują się jak ryby w wodzie, czytając tę powieść, z kolei fantastyczne kaleki (jak ja) znajdą dla siebie coś interesującego poza światem pełnym czarów i magicznych istot.

Recenzowana przeze mnie pozycja jest na razie stosunkowo niewielka objętościowo — składa się zaledwie z dwunastu dość krótkich rozdziałów, przez które mknie się jak strzała. Spodziewam się, że to zaledwie niewielki wycinek całości, gdyż główny wątek tak naprawdę ledwo co zdążył się zawiązać i wystrzelić w określonym kierunku. Oznacza to jedno: czeka nas jeszcze wiele przygód, a więc mogę z czystym sumieniem zapuścić wam masę spoilerów, bo w przypadku tak małej ilości tekstu nie sposób tego uniknąć. Mam nadzieję, że poznanie fragmentu tej historii nie zniechęci was do lektury na własną rękę, a wręcz przeciwnie — będzie stanowiło jedynie trailer, który zmotywuje was do poznania ciągu dalszego.

Naszą literacką opowieść rozpoczynamy w Atrilii, gdzie od razu spotykamy się z główną bohaterką, następczynią wróżkowego tronu, Aurorą Viendelle... jeszcze błogo nieświadomą tego, co zaraz ją czeka. Bardzo podoba mi się rozpoczęcie dzieła od natychmiastowej konfrontacji czytelnika z protagonistką, której będzie towarzyszył przez prawdopodobnie setki stron. Nic mnie tak nie denerwuje, jak zaczynanie od jakiejś legendy/przepowiedni/bajki cioci Stasi/snu/płaczącego nieba/inwokacji z Pana Tadeusza. Jeśli widzę w opisie wściekłego potwora spaghetti, chcę wściekłego potwora spaghetti. W fantastyce zawsze obawiam się, że zostanę zarzucona panteonem bóstw, szczegółowym wyjaśnieniem jakichś nadnaturalnych zdolności, złożoną przepowiednią itd. U Idyllicznej bać się nie trzeba. W "Sercu Vilvena" jak najbardziej od razu przechodzimy do konkretu za pomocą dość znanego zabiegu: codzienność bohatera zostaje zakłócona przez jakąś zewnętrzną siłę (czyt. Pradawnych) a czytelnik ma szansę obserwować, jak postać dostosowuje się do nowych warunków i przechodzi przy okazji wewnętrzną przemianę.

Cóż więc takiego zmienia się w życiu Aurory? Kim była dotychczas, a kim musi się stać, by sprostać rzucanym jej pod nogi kłodom, w dodatku niezwykle szybko pozbawiona swojego wróżkowego atrybutu — pary uroczych "latadełek"?

Do tej pory dziewczyna żyła sobie spokojnie (lub mniej spokojnie, to zależało głównie od stopnia uprzykrzania jej życia przez surowego, choć opiekuńczego doradcę, Aureliusa) we wróżkowym królestwie Atrilian. Jako księżniczka i jedyna spadkobierczyni królewskiego rodu była przygotowywana do objęcia władzy nad swoim ludem, a jej grafik dnia przepełniały różnorakie ćwiczenia, zajęcia i obowiązki wobec poddanych. Pomiędzy doskonaleniem szermierki ze swoim Mistrzem Miecza, Zephyrem oraz droczeniem się z Aureliusem i przyjaciółką, Lyrą Seastream, czasami brała udział w różnorakich wystąpieniach publicznych. Akcja powieści rozpoczyna się właśnie przygotowaniami do jednego z nich, które ma mieć miejsce podczas Święta Przesilenia Letniego.

Idylliczna korzysta z tej znakomitej okazji do odsłonięcia przed czytelnikiem skrawka świata przedstawionego, opisując zarówno drzewo, w którym znajduje się pałac Aurory, jak i przybliżając nam w nienachalny sposób wygląd białowłosej protagonistki, gdy ta stroi się na uroczystość. Sama przestrzeń jest wyraźnie przemyślana i ukazana w sposób wystarczająco szczegółowy, by uznać ją za "istniejącą naprawdę". Jednocześnie nie odczułam przesytu, żadnego pustego słowotoku, ani nawet znużenia, na które bywam dość podatna. W używanym przez autorkę języku nie brakuje też odrobiny poetyckości, która moim zdaniem jest nieodzowna przy opowiadaniu o tak baśniowych miejscach i postaciach. Uważniejsze oko wyłapie ponadto nawiązanie do głównego wątku, nadciągającej, powoli postępującej katastrofy nieurodzaju, która dotyka nawet królestwo wróżek mających obsesję na punkcie natury. Pojawia się także wspomnienie o znamieniu Atrilii, które zdobi czoło Aurory, lecz wydaje się niejako jej przekleństwem — powinno jej służyć do nawiązania kontaktu z Pradawnymi, ale ci uparcie milczą. Zakładam, że wolą bawić się gdzieś przy kielichu niż obdarowywać swoją podopieczną użytecznymi wizjami. Zresztą wcale się im nie dziwię, gdybym była Pradawną, też bym tak prawdopodobnie robiła.

Fruwająca księżniczka sprawia na początku wrażenie tzw. bohaterki ciepłej kluchy, choć muszę przyznać, że wydaje się sierotką Marysią nie ze swojej winy. Autorka w bardzo obrazowy sposób podkreśla, z jak wielkimi trudami łączy się sprawowanie władzy, jak ogromna presja ciąży nad człowiekiem (czy tam wróżkiem) wpływowym, jak liczne stawia się przed nim wymagania. Aurora nie ma najmniejszego wpływu na to, czy Pradawni łaskawie udzielą jej audiencji poprzez znamię, a jednak mimo wszystko czuje pewien nacisk z zewnątrz, by ta wizja nastąpiła już teraz, bo ileż można czekać? Niespełnianie czyichś wymagań, na które nic nie może poradzić, frustruje ją wyjątkowo doszczętnie, gdy przyroda w Atrilii zamiera coraz wyraźniej.

Tymczasem Madame nie byłaby sobą, gdyby do niczego się nie doczepiła. Tutaj może nie mam żadnej wielkiej uwagi, raczej czuję wewnętrzną potrzebę podzielenia się moją fabularną preferencją. Otóż nie lubię za bardzo, gdy coś się dzieje "bo tak". W tym przypadku cała fabuła zawiązuje się, bo banda jakiegoś bóstwa (swoją drogą bardzo przypomina mi ona kapryśnych bogów z Olimpu, którzy uwielbiają zabawę ludzkim losem) zdecydowała, że dobrze, teraz już w swej wielkiej szlachetności obdaruje Aurorę skrawkiem niewiele wyjaśniającej wizji podczas Przesilenia Letniego. Zdecydowanie bardziej wolę, jak bohater sam pakuje się mniej lub bardziej świadomie w kłopoty jakąś swoją decyzją, a nie zostaje wybrany na tego, kto ma ten cały burdel posprzątać, bo po jego czole śmiga błyskawica jak u Harry'ego Pottera albo widnieje tam znamię jak u Aurory.

Oczywiście cała koncepcja Idyllicznej jest poprawna, logiczna i konsekwentnie potem rozwijana, do tego nie można mieć zarzutów. Ponieważ ja się przymknąć nie potrafię i zawsze muszę wyskoczyć jak Filip z konopii ze swoimi osobistymi preferencjami, powstała ta wzmianka. Można ją całkowicie zignorować, lecz warto mieć świadomość, że istnieją dwie drogi wrzucania bohatera w wir akcji, z których jedna jest bardziej ambitna niż druga. Dlaczego? Różnią się ilością główkowania i wypalania swoich zwojów mózgowych w procesie planowania fabuły. Po przeczytaniu całości, metoda "na wybrańca", a nie na "przygodnego wybawiciela ludzkości" pasuje nawet bardziej do baśniowej atmosfery. Mam tylko nadzieję, że więcej wątków będzie się rozwiązywać poprzez ciąg przyczynowo-skutkowy, a nie przeznaczenie.

Ale co z tą wizją? Do rzeczy! Najlepiej będzie, jeśli spojrzymy na fragment, bo umiejętności Idyllicznej w opisywaniu zjawisk nadprzyrodzonych i wszelkich takich dziwactw, na których ja się kompletnie nie znam, są naprawdę godne podziwu oraz znacznie przewyższają moje ględzenie o tego typu fenomenach:

Viendelle straciła kontakt ze światem rzeczywistym. Pomimo rozwartych powiek i głowy skierowanej ku górze, przed oczami miała jedynie ciemność. Dochodziły do niej czyjeś szepty, jednak okazywały się zbyt odległe.

Nagle pośród mroku zaczęły migotać strugi światła, wyglądające zupełnie jak dobrze jej znane świetliki, które jaskrawą poświatą poczęły kreślić litery. Wraz z ukończeniem ostatniej jasność ustąpiła, cofając się w niebiosa i uwalniając księżniczkę Atrilian, która w efekcie czego zachwiała się, padając nieprzytomnie na ziemię. — Rozdział 1

W sumie to wszystko, co przekazali Aurorze Pradawni. Coś tam sobie poszeptali, ułożyli parę lister w napis Znajdź mnie i weź się człowieku domyśl, czego trzeba szukać i gdzie... Na szczęście z pomocą przychodzi babcia księżniczki, Lucinda, pełniąca w powieści rolę mentorki protagonistki, choć jej towarzystwem nie będziemy mogli cieszyć się zbyt długo. To właśnie ona przygotowuje wróżkę do podróży za magiczną barierę, która oddziela Atrilię od reszty świata. Jej celem okazuje się odnalezienie tajemniczego artefaktu, bez którego królestwo wymrze od nieurodzaju. Sam pomysł pogoni za jakimś magicznym przedmiotem jest motywem dość popularnym i interpretowanym w literaturze fantastycznej na wiele sposobów. Nie będę więc was oszukiwać, że początkowo nie westchnęłam z zawodu, ale im dalej w las, tym lepiej dostrzegałam oryginalność "Serca Vilvena". Wróżka poszukująca... "czegoś, co jak już znajdzie, to będzie wiedziała, że to to" wydaje mi się znacznie bardziej innowacyjna od kolejnego opowiadania o wilkołaczym samcu alfa podrywającym ludzką kobietę lub krwiożerczym, seksownym wampirze. Nie sam cel się przecież liczy, lecz droga. A droga wiodąca do artefaktu jest dla Aurory wyjątkowo wyboista, dla czytelnika zaś niezwykle fascynująca do śledzenia.

Już w drugim rozdziale zostajemy metaforycznie uderzeni w twarz wzruszającą, trudną emocjonalnie dla bohaterki sceną. Ponieważ sąsiednie królestwa nie mają pojęcia o istnieniu państwa wróżek, ich podejrzliwość tylko potęgują toczące się między nimi wojny, a wyprawa należy do tych z cyklu śmiertelnie niebezpiecznych wycieczek krajoznawczych, Aurora musi ukrywać swoją prawdziwą tożsamość... i w konsekwencji pozbyć się na zawsze skrzydeł. Tracąc parę "latadełek", naraża się na niewysłowiony ból, długo gojące się rany oraz utratę cząstki siebie. Niejednokrotnie w czasie fabuły zdaje sobie sprawę, że podświadomie próbuje nimi zatrzepotać, nie lęka się wysokości, chociaż zdecydowanie powinna, używa wyrażeń takich jak pomocne skrzydło, a nie pomocna dłoń, męczy się wędrówką po schodach, które zwykle pokonywała, frunąc... Powyższe sytuacje ukazują, jak wielkim jest to dla niej poświęceniem, co z kolei pozwala wyciągnąć następujący wniosek: Aurora jest dobrą, dbającą o swój lud władczynią, gotową wyrzec się swojej tożsamości dla poprawy losu poddanych. Ładne show, don't tell, czyż nie? Ponadto wszyscy fanatycy logiczności fabuły otrzymują od razu wyjaśnienie takiego zachowania protagonistki, odwołanie do wspomnienia z przeszłości. Dowiadujemy się bowiem, że dziewczyna bezrefleksyjnie działa pro publico bono, gdyż właśnie taki wzorzec otrzymała od swoich rodziców.

O ile pierwsze dwa rozdziały zachwycają przejrzystością i dobrym wyważeniem łatwo zrozumiałych opisów, przy których nie trzeba zbyt wiele główkować, trzeci rozdział stanowi już większe wyzwanie głównie przez zbombardowanie nazwami własnymi i skoki perspektywiczne. Pojawia się zmiana punktu widzenia na rodzeństwo Flare: Reagana (nie, nie tego prezydenta Stanów Zjednoczonych) i Reine oraz na ich towarzysza niedoli, Deshana. Narrator prezentuje ich jako Zaprzysiężonych Rycerzy na usługach króla Myrthii. Ich zadaniem jest patrolowanie granicy z Ziemiami Niczyimi, które od Atrilii oddziela wspomniana wcześniej magiczna bariera. I tyle by na ten moment naprawdę wystarczyło.

Autorka jednak od razu zarzuca nas przy tym informacjami o jeszcze innych, na razie nie tak istotnych królestwach, imionach ich przywódców i trwających między nimi konfliktach. "Fantastycznych laików" ratuje co prawda załączona do powieści mapa świata, ale takie nagromadzenie faktów może skończyć się tym, że zaczną na niej szukać chociażby takich haseł jak Nephran lub Rovenalt... czyli tożsamości władców niektórych państw. Zdania są bowiem często skonstruowane w taki sposób, że można pomylić nazwę ziem z imieniem, nazwą rzeki, czy zapewne jeszcze czymś innym, ogranicza nas tylko nasza wyobraźnia:

– Sądzicie, że wróżki układają się z Nephranem lub Rovenaltem, by zaatakować Myrthię? – Jakkolwiek by to nie brzmiało, dla Zaprzysiężonych brzmiało całkowicie absurdalnie. — Rozdział 3

O ile rozumiem, że Idylliczna zdecydowała się na przytoczenie nazw krain pogrążonych w wojnie, by zdefiniować napięcie panujące w magicznym świecie, to po co tam nazwa rzeki? Moim zdaniem na tym etapie, kiedy czytelnik konfrontuje się z trójką nowych, niezwykle istotnych dla fabuły bohaterów, podanie ich ojczyzny i pełnionej funkcji oraz wspomnienie, że gdzieś tam dalej toczy się konflikt, to naprawdę wystarczająca ilość informacji. Resztę należałoby dawkować na spokojnie w kolejnych rozdziałach.

Jak już pewnie się spodziewacie, losy Aurory oraz bandy Zaprzysiężonych Rycerzy wkrótce się ze sobą splotą. Tutaj znów mam dość mieszane uczucia, bo sama droga, którą muszą przebyć bohaterowie, by na siebie wpaść, składa się z dwóch części, z których jedna wyjątkowo przypadła mi do gustu, a druga nieco mniej. Na skutek niezbyt przyjaznej integracji z niedźwiedziem, księżniczka traci swojego konia — Iskierkę. Spłoszona klacz ucieka w diabły i tyle żeśmy ją widzieli. Co więcej, wróżka wciąż musi mieć się na baczności, bo wysłannicy zwaśnionych królestw bez przerwy patrolują okolicę. Generalnie rozdział czwarty to nieustanna ucieczka, sporo chaosu i dawka dość nierealistycznego zachowania wierzchowca, który chyba trzykrotnie staje dęba, zamiast zareagować nieco bardziej wiarygodnie jak na swój gatunek np. odskoczyć od zagrożenia, po czym zerwać się szaleńczym galopem. Nie zapominajmy, że typową obroną parzystokopytnego roślinożercy nie jest atak, ale natychmiastowe oddalenie się od drapieżnika. I właśnie ta część mnie do końca nie przekonuje, choć na pochwałę zasługuje zręczne posługiwanie się dynamizmem.

Straciwszy Iskierkę, zdesperowana i przyparta do muru Aurora decyduje się ukraść sobie konia, który całkowitym przypadkiem należy do Zaprzysiężonych. Ten fragment podoba mi się znacznie bardziej, gdyż przepełniony jest humorem, wydaje się znacznie przejrzystszy i lepiej skonstruowany logicznie, ponadto ukazuje charakter Reagana, Reine i Deshana. Do tego wszystkiego kończy się cliffhangerem, kiedy to rycerze odkrywają rany po skrzydłach na plecach Aurory, co jest swoją drogą moim ulubionym fragmentem komicznym, żartuje bowiem sam narrator:

– Nonsens, żadne czary uzdrowicielskie nie pomogą przy takiej ilości krwi. – Reine trwała uparcie przy swoim, bezpardonowo rozrywając delikatny materiał koszuli na plecach, razem z przesiąkniętymi krwią bandażami. Aurora pisnęła z przerażenia, po czym zaczęła się trząść. – Co... O kurwa.

Dokładnie, o kurwa. — Rozdział 5

Skoro wiemy już mniej więcej, kto jest kim, a znacie moją obsesję na punkcie kreacji bohatera, zobaczmy, czym charakteryzuje się budowa postaci w "Sercu Vilvena". Przede wszystkim respektowana jest zasada show, don't tell, z czym mają problem nawet najlepsi autorzy. Jakże nas wszystkich czasami kusi, żeby napisać: Aurora była dobrą władczynią, a nie opisać scenę utraty skrzydeł. Albo powiedzieć: Reine należała do osób ekscentrycznych, posługujących się dosadnym językiem i nieowijających w bawełnę, zamiast te bezpośrednie, czasem wulgarne słowa przytoczyć. Podobnie: Reagan szalał za kobietami, można go było spokojnie nazwać psem na baby, nie podając przy tym konkretnego przykładu. Wreszcie: Deshana podziwiano za jego zimną krew i zdroworozsądkowe myślenie, nie popierając tego niczym, a co najwyżej tym, że drze japę o 25% mniej od reszty. U Idyllicznej nie spotkacie się z ogólnikowymi określeniami, nie musicie wierzyć narratorowi na słowo, że bohater posiada taką, a nie inną cechę, gdyż wypłynie ona na powierzchnię podczas akcji powieści, a wy przyswoicie ją, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Za to naprawdę ogromny plus.

Czy postacie są jednak jakoś mocno skomplikowane psychologicznie, zróżnicowane wewnętrznie, a konflikt wewnętrzny miota nimi jak szatan? Nie. Na ogół każde z nich posiada jedną dominującą cechę i kilka pomniejszych elementów osobowości. Nie oszukujmy się, to powieść high fantasy, nie dramat psychologiczny. Czy chciałabym zobaczyć nieco więcej rozterek moralnych, konieczności podejmowania decyzji stojących w sprzeczności z systemem wartości, kryzysów tożsamości, wykluczających się cech, które jednak egzystują nader harmonijnie w jednym ciele? Oczywiście, ale nie można mieć wszystkiego. Każdy autor musi podjąć decyzję, czy środek ciężkości w jego pracy zostanie przeniesiony na przeżycia zewnętrzne (akcję), czy na przeżycia wewnętrzne (psychologizm). Nawet jeśli spotykamy się z teoretycznie zbalansowanym utworem, zawsze będzie on skupiał się choć minimalnie bardziej na jednym z tych dwóch aspektów. W tym wypadku jest to fabuła, co pasuje do gatunku. Tak czy inaczej, jestem przekonana, że protagoniści jeszcze zdołają nas zaskoczyć swoim postępowaniem w kolejnych częściach.

Niemniej jednak, wybierając prostszą drogę w kreacji bohatera, trudniej o niekonsekwencje i zagubienie się w skomplikowanym portrecie psychologicznym. Sama logiczność tekstu należy zdecydowanie do najmocniejszych stron "Serca Vilvena". Dbałość o szczegóły, o to, by nic nie brało się z powietrza oraz by postacie zachowywały się wiarygodnie, stoi na wysokim poziomie. Zaufanie pomiędzy Aurorą a Zaprzysiężonymi budowane jest stopniowo. Nie spotkamy się tutaj z przysłowiowym: Chodź, opowiem ci moje życie, a ty pomożesz mi uratować świat, bo tak mówi przepowiednia/moja babcia/znamię/wewnętrzny głos/konieczność pociągnięcia dalej fabuły, a z docieraniem się bohaterów w umiarkowanym tempie, co nadaje mnóstwo realizmu. Kiedy Reagan, Reine i Deshan postanawiają zabrać księżniczkę do swojego króla, by odszukać w jego bibliotece jakieś pomocne materiały (wypadałoby się przecież w końcu dowiedzieć, jakiego konkretnie artefaktu potrzeba, aby zatrzymać wymieranie przyrody) władca Myrthii nie od razu wierzy Aurorze na słowo. Nic dziwnego, przecież wróżki miały nie istnieć! Dopiero po zaprezentowaniu mu kilku dowodów, w tym ukazaniu za pomocą magii swoich wspomnień z Przesilenia Letniego, monarcha zgadza się udostępnić wróżce zasoby swojej biblioteki.

W międzyczasie widzimy równie wolno rodzące się uczucie pomiędzy Aurorą a Reaganem, na które niektórzy reagują w sekcji komentarzy z radosnym ożywieniem, inni zaś buczą i absolutnie nie zgadzają się na shippowanie delikatnej, odpowiedzialnej królewny z kobieciarzem podszywającym się pod prezydenta USA (z tym prezydentem to akurat żartuję). O ile między parą nie wydarzyło się jeszcze nic konkretnego ani nie doszło na razie do żadnej deklaracji, o wzajemnym przyciąganiu świadczą drobne gesty, reakcje ciała, czy specyficzne zawieszenie wzroku na sylwetce jednego, czy drugiego. Początkowo nawet mi się to spodobało, pozwoliło spekulować, co wydarzy się dalej, to później czułam już przesyt. Zrozumiałabym tak mocny nacisk na relacje Reagana i Aurory w romansie, gdzie ta specyficzna więź stanowiłaby główny wątek i nikt nie oczekiwałby zaskoczenia w tej kwestii, lecz w tej powieści od pewnego momentu czytelnik jest bombardowany tym uczuciem na prawo i lewo. Prowadzi to do sytuacji, w której sobie myśli: Dobra, wszyscy już wiemy, co tutaj się dzieje. Bardzo ciekawym plot twistem byłoby skierowanie wątku romantycznego na inne tory, zszokowanie spodziewającego się jednego rozwiązania odbiorcy. Jeśli zaś nie chcemy zbytnio się nad tym rozwodzić, dobrze zrobiłoby ograniczenie tych hintów, że Aurorze podoba się Reagan, a Aurora Reaganowi. Kiedy zastanawiałam się, dlaczego przeszkadza mi to aż tak bardzo w tym tekście, a w innych już nie, doszłam do kolejnego wniosku: brakuje wątków pobocznych, w których ta relacja mogłaby się nieco rozpłynąć, stając się tylko jednym z wielu obiektów zainteresowań narratora.

Gdy nasza wycieczka z poprawczaka dociera do pałacu króla Myrthii, Idylliczna serwuje nam bogate opisy zróżnicowania kulturowego. Niezwykle mnie cieszy, że oddzielone nieprzekraczalną magiczną barierą państwa, nie są jota w jotę takie same, bo bez dostępu do internetu jest niemożliwe, by dwa niekomunikujące się ze sobą królestwa rozwijały się w tym samym kierunku. Osobiście marzyłoby mi się też wprowadzenie kilku smaczków językowych, ponieważ nie chce mi się wierzyć, że język w Myrthii wygląda identycznie jak w Atrilii, ale to już moja obsesja jako studentki filologii i sugestia, jak jeszcze można wykorzystać potencjał wspomnianej bariery.

Jak kończy się buszowanie po bibliotece w ojczyźnie Zaprzysiężonych Rycerzy? Tego już wam nie zdradzę, bo i sama nie zdołałam poznać całej historii, której na razie dostępne jest jedynie dwanaście rozdziałów. Zanim jednak zakończę mój wywód, chciałabym się pochylić nad stylistyką pracy.

Powieść została napisana bardzo przyzwoicie — warsztat nie odstrasza, ale też niczego nie urywa. Głównym winowajcą w odbiorze są dość liczne błędy, przeważnie interpunkcyjne oraz szyku. Należałoby zwrócić uwagę na stawianie przecinków, kiedy na horyzoncie pojawiają się imiesłowy, na oddzielanie przecinkami rzeczowników w wołaczu, wreszcie na odróżnianie wtrącenia od tego, co wtrąceniem nie jest, bo od tego również zależy użycie przecinków. Momentami pojawiają się przedziwnie, nienaturalnie sformułowane zdania, gdzie orzeczenie leci prawie na sam koniec, a słowo, które powinno stać w środku, stoi na samym początku. Okazjonalnie wyłapywałam powtórzenia, literówki lub inne kwiatki, z których śmiałyśmy się razem z autorką w komentarzach. Nie są to jednak błędy utrudniające odbiór, a przeciętny Kowalski raczej nie zwróci na nie uwagi. Mimo wszystko bardzo się cieszę, że Idylliczna z entuzjazmem przyjmowała moje sugestie co do poprawy stylistyki pracy.

Znacznie ważniejszy od poprawności jest moim zdaniem warsztat pisarski. O ile stosunkowo łatwo można nauczyć się paru zasad interpunkcyjnych, z którymi miewa się problemy, o tyle całkowita metamorfoza warsztatu nie należy do prostych zadań. Czytając "Serce Vilvena", niejednokrotnie zachwycałam się poetyckim lub niezwykle obrazowym opisem, doskonale oddającym klimat świata wróżek i przyległych do niego ziem. Spójrzmy chociażby na jeden z moich ulubionych fragmentów:

Aurora była zupełnie nieświadoma obecności Reagana. Spoczywała na niedużym głazie, zwrócona tyłem do rycerza, przejęta tańczącym wokół niej stadem świetlików, emanującym złotym blaskiem. Okrążały ją, nieustannie zmieniając kierunki lotu, a mimo to wszystko było tak płynne, aż nieprawdopodobne. Jedną rękę trzymała w powietrzu, kołysząc nią do rytmu, nadawanego przez owady. Perlisty uśmiech zdobił jej twarz. Kompletnie zatracona w tej chwili nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło, odkąd się tam znalazła. Zapomniała o łuku ze strzałami u jej stóp. Zapomniała o notatniku Lucindy, który zamierzała dokładnie przestudiować. Zapomniała o wszystkim.

Stado przyspieszyło, lekko napierając na plecy księżniczki, pod wpływem czego powoli zaczęła się podnosić. Zainteresowała ją ta nagła zmiana w ich zachowaniu, ale nie zaniepokoiła. Przyglądała się wyciągniętej ręce z otwartą dłonią, na której spoczęło kilka świetlików, by oczyścić swoje skrzydełka. Do nich dołączyły następne, próbując razem utworzyć jakieś słowo lub znak. Jedne odlatywały, kolejne przylatywały, a Viendelle zaczęła krążyć wraz z nimi, obracając się wokół własnej osi. W końcu stanęła twarzą w twarz z Reaganem. Powiodła wzrokiem za jednym samotnym świetlikiem, który odleciał z jej dłoni i dopiero wtedy dostrzegła młodego mężczyznę, koło którego przeleciał owad-samotnik. — Rozdział 7

Pozwoliłam sobie na zacytowanie dość sporej ściany tekstu, ale zachwyca mnie tutaj każde zdanie, więc nie chciałam nic ucinać. (Jeśli ktoś z RiP-u chciałby zgłosić mnie za naruszenie praw autorskich, 20% tekstu mają prawo stanowić cytaty). Aurora podglądana przez Reagana wśród świetlików od razu kieruje moje myśli w stronę filmowego kadru. Naprawdę sprzedałabym duszę, żeby kiedyś zobaczyć ekranizację nie tylko tej sceny, ale i całej powieści. Wielkie drzewo, w którym mieszkają wróżki, surowy pałac w Myrthii, stopniowe wymieranie przyrody wraz z oddalaniem się od Atrilli... Na szczęście Idylliczna potrafi malować słowem, więc wiele nie tracimy.

Sam pomysł na fabułę na razie zaliczyłabym do tych prostszych, ale bardzo skrupulatnie i zręcznie realizowanych. Bohaterowie dają się polubić, choć ja wciąż czekam na różne związane z nimi smaczki. Warsztat bez dwóch zdań rozkwita z rozdziału na rozdział, humor miesza się z tragizmem, a imponujące opisy skutecznie odciągają uwagę od poprawianych na bieżąco błędów. Nie wypowiadałam się dotychczas o okładce, ale jaka jest, każdy widzi, a autorka zna się na grafice znacznie lepiej niż ja. Liczę skrycie na nieco więcej wątków pobocznych, metafor i psychologizmu. Gdyby tak zebrać to wszystko do kupy, wychodzi nam naprawdę porządna praca, w którą włożono dużo serca i wysiłku. Skoro zdołała się spodobać takiemu "fantastycznemu kalece" jak ja, z pewnością przyciągnie też tłumy fanów tego gatunku.

Ale czymże jest to tytułowe Serce Vilvena? Przeczytajcie powieść i zgadujcie. Mnie się udało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro