Oichespeir - Ich dzieci, Sekret Andromedy... |Madame|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Autorka: oichespeir

Tytuł: "Ich dzieci", "Sekret Andromedy", "Kołysanka utraconych"

Recenzentka: MadameDuSoleil

Liczba słów: 4544


Dzisiaj staję przed bardzo trudnym zadaniem zrecenzowania wyjątkowo obszernego (bo składającego się już z trzech tomów!) tekstu. Oichespeir podjęła się imponującego wyzwania napisania aż dziewięciotomowego fanfiction do uniwersum Harry'ego Pottera. Dotyczy ono historii Huncwotów, a więc pokolenia ojca tytułowego bohatera sagi J.K.Rowling. Podczas gdy wciąż czekamy na dokończenie trzeciej części i na powstanie kolejnych sześciu, przyjrzyjmy się temu, co już mamy.

Zacznijmy zatem od początku. Cykl otwiera nam pozycja zatytułowana "Ich dzieci". Jest ona najkrótsza, bo składa się z prologu i pięciu rozdziałów — po jednym na każdą pierwszoplanową postać. Co bardzo ciekawe, można je czytać w dowolnej kolejności, ponieważ są to osobne historie bohaterów przed przybyciem do Hogwartu i zawiązaniem się paczki. Orientację w tekście ułatwia graficzny dodatek zawierający wizerunki protagonistów wraz z charakterystycznymi dla nich atrybutami oraz cytatem.

W prologu spotykamy się z wykreowaną przez autorkę Aerią Creswell-Swann, pięciolatką należącą do słynnego rodu czarodziejów, który jednak lata świetności ma już dawno za sobą. Rodzina klepie biedę, ojciec dziewczynki przegrał majątek w karty oraz ucieka się do fizycznej i psychicznej przemocy wobec żony i córki.

Nie chcę spoilerować, bo saga zaczyna się ze sporym przytupem, ale już od pierwszego akapitu dostajemy metaforycznie w twarz mocną sceną. Pragnę przy tym zaznaczyć, że jest ona opisana ze smakiem, a cały rozdział cechuje spora lakoniczność, co akurat ja uważam za plus. Klimat zbudowany jest za pomocą dosłownie kilku, znakomicie dobranych słów, z czym spotykam się rzadko. Każdy potrafi zaserwować czytelnikowi długą, nużącą litanię. Nie każdy natomiast umie pisać zwięźle, a przy tym nastrojowo i przejrzyście. Ponadto Oichespeir zawiesza od razu strzelbę Czechowa w postaci tajemniczej pozytywki. Jedyne, do czego się przyczepię, to przypadkowe puste przestrzenie między akapitami.

W pierwszym rozdziale poznajemy (lub nie, jeśli znamy uniwersum) Jamesa Pottera, niezwykle rozpieszczonego chłopca z dobrego, kochającego się domu. Jimmy jest jedynakiem, długo wyczekiwanym dzieckiem, oczkiem w głowie matki, która nie stawia mu niemal żadnych granic i ukochanym synem Fleamonta Pottera, starającego się dążyć do większej równowagi w wychowaniu potomka. Sama autorka określa kilkulatka jako "wyjątkowo absorbującego", gdyż ma wiele energii, sporo rozrabia i chce być wiecznie w centrum uwagi. Rośnie przy tym na zdolnego manipulatora, gdyż ucieka się do drastycznych środków w sytuacji, gdy rodzice odmawiają mu kupna miotły, tłumacząc, że musi jeszcze dorosnąć do latania.

To, co zaplanował James, by przekonać swoich opiekunów do zmiany zdania, wciśnie was w fotel. Autentycznie wściekłam się na bohatera i przeżywałam wszystko razem z jego najbliższym otoczeniem. Opowieść o Jimmym to przede wszystkim inne spojrzenie na pojęcie dysfunkcyjnej rodziny. Fleamont i Euphemia tak bardzo starali się dobrze wychować syna, że aż przegięli. Mimo że mały okularnik jest rozkoszny, zabawny i zalicza się do grona moich ulubionych charakterów tej sagi, jego pierwsze wystąpienie w cyklu może służyć za skuteczną reklamę antykoncepcji.

Drugi rozdział rozłożył mnie na łopatki. Jeśli macie przeczytać jedną rzecz od Oichespeir to właśnie to, choć wyświetlające się u góry "zostało dwie godziny" raczej nie zachęca do połknięcia tego tekstu za jednym posiedzeniem. Tak czy inaczej, stwierdzam z czystym sumieniem, że nie zmarnujecie ani minuty.

Historia Remusa Lupina, chłopca dotkniętego likantropią, jest wyjątkowo uniwersalna. Oczywiście można pozostać na płaszczyźnie dosłownego przekazu i analizować tę opowieść wyłącznie pod kątem jego sytuacji, przypatrując się wykluczeniu, uprzedzeniom społeczności czarodziejów wobec wilkołaków oraz potwornym bólom i wyrzutom sumienia, które towarzyszą Remusowi podczas przemian. Równie dobrze można iść o krok dalej, rozszerzając interpretację na wszystkie osoby stygmatyzowane we współczesnym świecie z powodu chociażby niezrozumiałych chorób.

Warto bowiem zaznaczyć, że mały Lupin nie stanowi zagrożenia dla otoczenia przy zachowaniu odpowiednich środków ostrożności w czasie pełni, czego zdaje się nie rozumieć nikt z wyjątkiem jego rodziców. Sama likantropia stawia wiele wyzwań: substancje uśmierzające ból są drogie, a w domu się nie przelewa, dziecko musi przechodzić przez traumatyczne noce w odosobnieniu, by nie zaatakować bliskich, informacje o inności Remusa należy ukrywać, ponieważ w przeciwnym wypadku kończy się to wykluczeniem. Nie wiadomo też, czy w ogóle posyłać go do szkoły, czy kiedykolwiek będzie w stanie pracować lub znaleźć przyjaciół. Chłopiec sam obwinia się, że jest ciężarem, mimo że nie miał wpływu na to, co go spotkało.

Mniej więcej od połowy rozdziału ryczałam jak bóbr. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem zdarzyło mi się tak bardzo wzruszyć przy książce z powodu niesprawiedliwości, które dotykają postać literacką. Oliwy do ognia dolewa źle zaprojektowany system społeczno-zdrowotny uniwersum, w którym rodzice są pozostawieni sami sobie. Kojarzy mi się to z opłakaną sytuacją opiekunów osób z niepełnosprawnościami w naszym realnym świecie.

Trzecia część dotyczy panienek Evans — Lily oraz jej siostry Petunii. Czarodziejskie zdolności tej pierwszej kładą się cieniem na dotychczas wzorowych relacjach rodzinnych. Pomimo najlepszych intencji mamy i taty, fascynacja magicznymi mocami Lily oraz listem ze szkoły w Hogwarcie, przemienia się u Tuni w zazdrość. Przyszła ciotka Harry'ego Pottera stara się również dostać do placówki kształcącej młodych czarodziejów. Aby to osiągnąć, pisze wiadomość do dyrektora. Zależy jej na tym, by móc towarzyszyć swojej siostrze, z którą była zawsze bardzo blisko oraz na tym, by udowodnić samej sobie, że nie jest gorsza od Lily. Kiedy jednak otrzymuje odpowiedź odmowną, wszystko się zmienia.

Petunia czuje się wykluczona z wszelkich ciekawych aktywności, zepchnięta na drugi plan, mniej ważna. Uważa za niesprawiedliwe, że nie ma takich samych możliwości co młodsza siostra. Co więcej, rodzice zdają się tak pochłonięci nowinkami o jednej z córek, że niejako zaniedbują drugą. Nie jest to być może rażące, ale wystarczające, by starsza panienka Evans znienawidziła świat czarodziejów, który z niewiadomych dla niej powodów pozostaje przed nią zamknięty. Ten rozdział stanowi doskonałe wyjaśnienie późniejszych relacji między dziewczynami i niechęci dorosłej już Petunii do wszelkich "dziwactw". Opis zmagań zagubionego dziecka, które nie potrafi sobie poradzić z kotłującymi się w nim emocjami, jest prawdziwym majstersztykiem.

Oichespeir wprowadza też wątek przyjaźni między Lily a Severusem Snape'em. Młody czarodziej półkrwi bierze pod swoje skrzydła zagubioną w nowym, magicznym świecie koleżankę, tłumaczy jej jego funkcjonowanie i przygotowuje ją na wyjazd do Hogwartu. Jego zaangażowanie w tę relację, ciepło, którym pała wobec panny Evans i szczere, bezinteresowne uczucia do dziewczyny, są dla mnie wyjątkowo rozczulające. Pokazują inną twarz zimnego, surowego nauczyciela eliksirów, którego możemy znać z powieści Rowling. Twórczyni nie pomija przy tym bardzo trudnego środowiska rodzinnego, w którym dorastał Severus. Koniecznie zgłębcie je sami!

Czwarty rozdział przybliża nam sylwetkę Syriusza Blacka. Absolutnie uwielbiam postać tego zdystansowanego, cynicznego chłopca pochodzącego z arystokratycznego rodu. To dopiero autorka zdołała zafascynować mnie historią Blacków. Kiedy czytałam sagę Rowling, nie wzbudzili oni u mnie żadnych większych emocji i zginęli wśród ciekawszych wątków.

Ich dom jest pełen przemocy w każdym wydaniu, pogardy dla "zdrajców krwi" i czarodziejów gorszego sortu (czyli niepowiązanych więzami rodzinnymi z najbardziej szanowanymi rodami) oraz zróżnicowanych, naprawdę intrygujących charakterów. Znajdziemy tutaj zarówno opanowanego, choć okrutnego Oriona (pana domu), podległą mu, zaszczutą, choć jednocześnie zafascynowaną mężem Walburgę, buntującego się Syriusza, który jest gotowy na wszystko, byleby tylko zdenerwować matkę, a także znacznie bardziej wycofanego i uległego Regulusa, młodszego brata jednego z głównych bohaterów. Twórczyni rozbudowuje też osobowość wuja Alpharda, czyniąc z niego szarą eminencję Ministerstwa Magii, cichego rebelianta wobec głównych założeń Blacków i niebezpośredniego sprzymierzeńca swojego siostrzeńca.

Przypatrując się skali okrucieństwa, która w tym domu przestaje dziwić już po kilku linijkach, ogromnej presji ciążącej na dzieciach w imię chorej ideologii rodziny, a także imponującej woli walki tych, którzy w taki czy w inny sposób wyłamują się z narzuconego schematu, nie sposób uniknąć dreszczy. To najbardziej klimatyczny fragment pierwszego tomu, budujący mroczną atmosferę wyższych sfer czarodziejskiego świata, ukazujący osamotnienie, fanatyzm i brak kręgosłupa moralnego arystokratów tego uniwersum. Ponownie Oichespeir daje nam bardzo szerokie pole do interpretacji. Oprócz dosłownego przekazu można się bowiem zastanawiać, do czego zdolni są rodzice, którzy ponad dobro swoich własnych dzieci stawiają jakiekolwiek inne dogmaty.

Część pierwszą trylogii zamyka rozdział poświęcony Peterowi Pettigrew. Z tego, co przeczytałam na temat ostatniego opowiadania u innych recenzentów, nie do końca przypadło ono niektórym do gustu, co dość mocno kontrastuje z bardzo pozytywnymi opiniami czytelników. Korzystając z prawa cytatu, przywołam fragment recenzji autorstwa @victoria02b:

"Ostatnie opowiadanie, o Peterze Pettigrew, jest raczej nudne. Moim zdaniem nie ma w nim nic ciekawego. Na końcu jest próba powiązania wszystkich historii, więc Peter po wylądowaniu razem z tortem na podłodze ucieka z domu i spotyka Remusa. Nie wiem też, po co na końcu jest wzmianka o Jamesie."

Dlaczego uważam, że zakończenie pierwszego tomu mimo wszystko może was zainteresować? Moim zdaniem autorka doskonale pokazuje w nim proces kształtowania się pewnych fałszywych schematów myślowych w głowie małego Petera, które ostatecznie doprowadzą do jego przyłączenia się do Lorda Voldemorta i zboczenia ze ścieżki moralności, którą kroczył w latach szkolnych u boku pozostałych Huncwotów. Oichespeir udowadnia, że zło nie bierze się z próżni, a człowiek nie rodzi się zły, lecz taki się staje.

Pettigrew to czarodziej podatny na manipulację, cierpiący na wiele lęków i obniżoną samoocenę, wynikającą z trudnych relacji rodzinnych. Podczas gdy jego siostra zbiera pochwały od surowej matki, on zdaje się być zawsze z boku, niczym niepasujący element, który nie zasługuje na uwagę. Jego otoczenie z góry zakłada, że to, czego podejmie się chłopiec, jest zawsze skazane na porażkę, co wywołuje ogromny stres u wrażliwego dziecka. To paraliżujący strach i wygórowane wymagania sprawiają, że Peter doświadcza coraz większej ilości niepowodzeń. W kolejnych tomach widzimy, że miewa bardzo dobre, rozsądne pomysły, a brak sukcesów spowodowany jest jego fałszywą wizją samego siebie.

Główny antagonista cyklu Rowling trafia na wyjątkowo żyzny grunt, spotykając Pettigrew. Krzywda wyrządzona mu przez perfekcjonistyczną matkę wpłynęła na jego psychikę na tyle silnie, że bohater podświadomie szuka zawsze ochrony kogoś potężniejszego, boi się niezależnego myślenia i nie ma do siebie zaufania, biorąc się za osobę gorszą i niekompetentną. Peterem kieruje przede wszystkim lęk, rozpaczliwe pragnienie obniżenia poziomu stresu oraz uzyskania aprobaty. Aby to osiągnąć, jest gotowy porzucić zasady moralne, przyłączając się do Voldemorta.

"Ich dzieci" kończy bardzo klimatyczny akapit, subtelnie zapowiadający nam, że losy postaci opisanych w poszczególnych opowiadaniach dzieją się gdzieś tuż obok siebie. Być może nawet to, że wkrótce Jamesa, Remusa, Lily, Severusa, Syriusza, Petera i Aerię połączy jakaś bliższa znajomość. To dość prawdopodobne, zważywszy to, że Lupin i Pettigrew spotykają się pod sam koniec tomu, kiedy to ten pierwszy podnosi rówieśnika na duchu. Potem następuje właśnie ów nastrojowy akapit, tym razem dotyczący Jamesa Pottera:

"W tym samym czasie, wiele mil stąd, James Potter, czule opatulony przez rodziców kołdrą z autografami najlepszych graczy Quidditcha, przewracał się właśnie na drugi bok, zasypiając w przekonaniu, że jest jednym z najbardziej uroczych dzieci na świecie. Całej sprawy wcale nie ułatwiał fakt, że... miał rację."

Warto wspomnieć, że "Ich dzieci" znacznie różnią się od pozostałych części sagi. To pozycja krótsza, jej akcja dzieje się poza Hogwartem, bohaterowie jeszcze się nie znają, a nacisk położony jest na portrety psychologiczne postaci, a nie na rozwój fabuły. Mimo wszystko zostało to zrobione po mistrzowsku, więc nie ma mowy, żebyście się zanudzili! Polecam tę lekturę każdemu, kto chce się nauczyć sztuki budowania wiarygodnych charakterów literackich i większej lakoniczności języka, nie tracąc przy tym na sile przekazu.

Bardzo trudno szuka się minusów w tak dopracowanym tekście, przyczepię się więc kwestii estetycznej, czyli przypadkowych odstępów między akapitami. Okładka też nie należy do moich ulubionych, choć intryguje mnie, co tak naprawdę przedstawia. Nie wiem do dziś, ale zagranie z lustrem to według mnie dobry pomysł! Osobiście wolę też dążyć do podobnej długości rozdziałów w obrębie jednej powieści, czego tu nie spotkałam. Tak naprawdę mogłabym nie czepiać się niczego, oprócz tych dziur pomiędzy linijkami — czasami są większe niż te, które uszkadzają opony samochodów na polskich drogach.

Po przebrnięciu przez "Ich dzieci" czytelnik wkracza w świat "Sekretu Andromedy". Część druga, jak sama nazwa wskazuje, opowiada o pewnej tajemnicy, którą skrywa członkini rodu Blacków, czyli kuzynka Syriusza... i większość rodu Blacków w ogóle. Autorka bawi się z odbiorcą w grę, zachęcając go do odgadnięcia, co chowa przed światem Andromeda i dlaczego. Towarzyszymy więc chłopcom w interesującym śledztwie, obserwując jednocześnie ich kiełkującą przyjaźń oraz odkrywając nowe oblicze Hogwartu.

Jeśli chodzi o sam główny wątek i tajemnicę, jaką próbuje zataić przed innymi tytułowa bohaterka, do dziś jestem wciśnięta w fotel i nie wiem, czy kiedykolwiek się od niego odcisnę. Bardzo nie chciałabym wam zaspoilerować treści, dać jakiekolwiek niepotrzebne wskazówki i tym samym odebrać radość z samodzielnego odkrywania tej złożonej intrygi. Powiem więc tylko, że wyraźnie widać rozwiniętą umiejętność planowania akcji, gdyż nic nie jest w drugim tomie przypadkowe, a strzelby Czechowa wiszą na ścianach w zatrważającej ilości. Jednocześnie rozwiązanie nie należy do tych z gatunku oczywistych, trzeba się zatem naprawdę wysilić, by rozwikłać tę zagadkę przed końcem powieści. Co istotne, nie odniosłam przy tym wrażenia, że całość została przekombinowana. Dlatego też po ukończeniu lektury czytelnik prawdopodobnie uderza się w czoło, mrucząc pod nosem: No przecież! Można się było domyślić!

Sam romans Andromedy z Tedem Tonksem, jej konotacje rodzinne i to, jak zręcznie wkłada na siebie kolejne maski, może skierować śledztwo na wiele torów, często niekoniecznie właściwych. Mimo że Oichespeir przyznaje, że nie czuje się do końca na siłach, mierząc się z wątkiem miłosnym, nie musicie się o niego martwić. Ja odebrałam go jako coś wyjątkowo wzruszającego, budującego odmienny od sagi o jedenastolatkach klimat, będący swoistą wisienką na torcie. Przeciwko zakochanym staje oczywiście ideologia rodu Blacków, zagrożenie w postaci sekretu, na którego straży stoi Andromeda oraz prywatne dochodzenie Syriusza, wspieranego przez paczkę przyjaciół. Nie zabraknie więc ani podniosłych, romantycznych momentów, ani błądzenia od wskazówki do wskazówki, ani naprawdę dynamicznych scen walki, gdzie napięcie trzymane jest nawet przez kilkadziesiąt minut!

Przyznam się wam, że ja rozpoczęłam moją przygodę z twórczością Oichespeir właśnie od tej pozycji, a utwór otwierający sagę przeczytałam dopiero w drugiej kolejności. Udowadnia to, że nawet bez znajomości "Ich dzieci" można nawiązać bardzo głęboką więź z Huncwotami i ich najbliższym towarzystwem, mimo że zdecydowanie nie warto pomijać pierwszego tomu, gdzie autorka szczegółowo opowiada o ich dzieciństwie, a nawet okolicznościach przyjścia na świat.

Już od pierwszego rozdziału „Sekretu Andromedy" (noszącego jakże urokliwy tytuł "Spotkanie pod śmietnikiem") do zamykającego drugą odsłonę powieści rozdziału czterdziestego trzeciego, nie zawahałam się ani na chwilę, że miałam do czynienia z tekstem na najwyższym poziomie. Sama kompozycja przypomina tę stosowaną u J.K.Rowling — wydarzenia rozgrywają się na przestrzeni roku szkolnego, napięcie stopniowo wzrasta z każdym miesiącem, aż osiąga punkt kulminacyjny tuż przed wakacjami. Całość mija tak ekspresowo, jak w Ekspresie Hogwart dzięki dużej ilości akcji, humoru i ikonicznych, lecz jednocześnie wzruszających scen. Tym razem karty postaci przybrały formę czekoladowych żab, co doskonale odnosi się do oryginalnego uniwersum.

Oichespeir zręcznie włada tym trudnym gatunkiem, jakim jest bez dwóch zdań fanfiction. Najczęściej widzi się dopiero co raczkujących twórców, którzy po raz pierwszy próbują swoich sił na polu literackim, właśnie wybierając ff. Ma to swoje plusy — świat i bohaterowie są z góry wykreowani, autor musi po prostu podążać za kanonem i dorzucać sporo od siebie, by taka forma miała w ogóle sens. Niestety często pisarskie świeżynki wpadają w pułapkę kopiowania stylu kogoś innego i zdają się zapominać o koniecznym aspekcie innowacyjności. Postacie łatwo jest spłaszczyć, zakładając z góry, że czytelnik i tak doskonale zna ich osobowość. Oichespeir zrobiła dokładne przeciwieństwo tego, o czym właśnie wspomniałam — pogłębiła portrety psychologiczne, zaciekawiając mnie wieloma protagonistami, na których nie zwróciłam uwagi u Rowling (napomknęłam już wcześniej chociażby o Blackach).

Humorystyczny, tak bardzo charakterystyczny dla "Harry'ego Pottera", ton powieści również znajduje odzwierciedlenie w tekście i nie odstaje od oryginału, zaskakując odbiorcę na niemal każdym kroku inteligentnym, niewymuszonym komizmem. Podobnie ma się sprawa z wprowadzaniem elementów świata przedstawionego z uniwersum bestsellera. Jeśli jesteście więc fanami tej pozycji, doszukacie się na pewno miliona smaczków, które w jakiś sposób nawiązują do perypetii przeżywanych przez przyszłe pokolenie. W dwóch słowach — znakomity research.

Przygody bohaterów w "Sekrecie Andromedy" są powiewem świeżości, co podziwiam, bo po wydaniu siedmiotomowego cyklu, który waży więcej niż średniego rozmiaru pies, naprawdę trudno już o oryginalność i niepowtarzalność wydarzeń. Ilustruje to m.in. upicie się dwóch starszych kolegów Huncwotów (Janka i Josha) podczas wycieczki do Hogsmeade drinkiem o patriotycznej nazwie "Łzy Husarii", skok Janka z miotły podczas meczu quidditcha (nie pamiętam takiego manewru w HP), sam główny wątek z sekretem Andromedy oraz wykreowanie nowego gatunku magicznego zwierzęcia będącego połączeniem pajęczaka i wykałaczki. (Pupil Jamesa Pottera nosi wdzięczne imię Ferdek.) Nie dajcie się zwieść, to nie wszystkie innowacje w tej powieści. W skrócie: doceniam zręczne wymyślanie nowych, świeżych wątków i wydarzeń w Hogwarcie, o którym powstało już tyle tekstów, że można się złapać za głowę. Im więcej przecież napisano, tym trudniej o coś autorskiego.

To, co mi się niezwykle spodobało, to zepchnięcie na drugi plan ratowania świata i skupienie się przede wszystkim na relacjach (czyt. przygody służą rozwojowi bohatera i przekazywaniu uniwersalnych wartości). Dlatego też ta trylogia ma potencjał, by przyciągnąć tych, którym z fantasy nie jest do końca po drodze. Oichespeir pokazała, że kontakty międzyludzkie nie muszą być nudne i sztampowe, że mogą wręcz odciągać uwagę od wątków magicznych i knucia antagonistów.

Magia jest tutaj dodatkiem, elementem humorystycznym, czymś, co spaja ze sobą bohaterów, pozwala im się znaleźć w jednym środowisku, zacieśnić więzy i razem stawić czoła wyzwaniom. Pod koniec odniosłam nawet wrażenie, że nie ma większego znaczenia, kto w jaki sposób machnie różdżką, bo ta zgrana grupa dwunastolatków wspiera się w tak wzruszający i bezinteresowny sposób, że... pokona zło magią przyjaźni. To brzmi źle, to brzmi jak wytarty frazes rodem z memów, ale u autorki ten stary jak świat, może zabawnie wyolbrzymiony przez lata przekaz, jest tak naturalnie piękny, że absolutnie mi nie przeszkadza, a wybitnie nie znoszę konwenansów. Braterska chemia, jaka utworzyła się między Huncwotami, jest nie do opisania i szturmem podbiła moje serce.

Ostatecznie moim ulubionym bohaterem został James Potter, mimo że można mu wiele zarzucić. Wydaje się z pozoru mało empatyczny, rozpieszczony, pozbawiony chociażby krzty rozsądku i przyzwoitości. Najlepiej zamknąć w piwnicy, żeby nie straszył ludzkości, karmić chlebem i wodą, a dotykać to tylko kijem, by zobaczyć, czy się rusza... Ale w trakcie akcji powieści zdołał mnie skutecznie do siebie przekonać!

Przeszliśmy razem drogę od nienawiści do miłości, lepszą niż Mary Sue ze swoim lowelasem w niejednym wattpadowym opku. Kupił mnie swoją bezgraniczną lojalnością, gotowością rzucenia się w ogień za resztę, genialnym poczuciem humoru, które jest tak jaskrawe, że brakuje mi słów. Chciałabym podkreślić, że bardzo prosto takiego śmieszka przerysować, aż staje się w końcu irytujący i po prostu sztuczny — ja jednak naprawdę wierzę w niewinność, czystą spontaniczność i śmieszkowatość Jima. To, jakie tej chłopak ma serducho, jest rozczulające, co nabiera sensu, kiedy przyjrzymy się jego rodzicom... Wówczas równie logiczne staje się jego zachowanie względem Severusa Snape'a, którego prześladuje ze swoją paczką kolegów. Z jednej strony Euphemia i Fleamont wychowali go na dobrego człowieka, z drugiej niestety rozpieścili. Mimo wszystko każdy ma wady i to prawdopodobnie sprawia, że nieposiadający grama wyczucia James wydaje się taki prawdziwy. Kocham go jednak miłością bezgraniczną i za każdym razem, gdy wcinał się do akcji czy rozmowy, na mojej twarzy pojawiał się bananowy uśmiech.

Do Syriusza mam sporo dystansu, co uważam za pasujące do jego osoby. W końcu on sam jest nadzwyczaj zdystansowany, ironiczny, niezwykle inteligentny, ale da się go polubić, bo też ma kawał serducha, co pokazuje nie tylko w otoczeniu przyjaciół, ale też troską o Andromedę. Wprowadza jeden z moich ulubionych wątków, czyli perypetie niepokojącego i bezwzględnego klanu Blacków. To, jaka groza bije od tej rodziny, jaka chłodna, przerażająca uprzejmość, sztuczne maniery, zgnilizna, brak najmniejszej emocji, zimna kalkulacja, ideologiczne pranie mózgu, wyższość, pogarda, nienawiść, niezliczone, arystokratyczne zasady... To jest nie do podrobienia. Nie czułam tego u Rowling, tutaj przechodziły mnie ciarki.

Podoba mi się też zróżnicowanie w ich rodzie, postaram się więc zebrać ich wszystkich do kupy. Jak już wspomniałam, mamy wyraźnie zagubionego Syriusza, który za wszelką cenę usiłuje się otwarcie zbuntować. Mamy działającą w cichej konspiracji Andromedę, która walczy absolutnie sama, w białych rękawiczkach, a w dodatku jest zakochana po uszy. Mamy wuja Alpharda, który udaje, że nie stoi po stronie siostrzeńca, ale przecież stoi. Mamy psychopatyczną Bellę, siostrę tytułowej bohaterki, moją ulubioną kobiecą postać tej trylogii. Ta zaślepiona fanatyzmem, demoniczna czarownica bez przerwy balansuje na krawędzi trwożącej czułości i okrucieństwa. Mamy wreszcie ostatnią z trojga sióstr, przyszłą Narcyzę Malfoy.

Spotkamy Cyzię jako niewinną, miotającą się mentalnie od stronnictwa do stronnictwa młodą dziewczynę, którą przed buntem hamuje strach i szczere, odwzajemnione uczucie do Lucjusza, chłopaka jednoznacznie określonego jako wiernego wyznawcę brutalnej ideologii czystokrwistych rodów. Nastolatka tak wzruszająco kocha zarówno swoje rodzeństwo, jak i panicza Malfoya, że jej sytuacja wydaje się bez wyjścia. Z jednej strony ma się ochotę zabrać tę biedną, wrażliwą duszę z tak toksycznego środowiska, z drugiej zaś nie chce się jej rozłączać z troskliwym ukochanym. Nie mogę się jednak powstrzymać przed rozważaniami na temat tego, jaką osobą byłaby Narcyza Black, gdyby trafiła do normalniejszego miejsca.

W obliczu tak podzielonej, chwilami fanatycznej, a chwilami wahającej się rodziny, nic nie jest takie, na jakie wygląda. Jedni członkowie rodu doskonale grają, inni są sobą, a jeszcze inni nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo wpłynęła na nich ideologia. Dlatego też odwaga Syriusza (okazana zaledwie w wieku dwunastu lat) jest moim zdaniem legendarna.

Recenzując „Ich dzieci", poświęciłam sporo uwagi Peterowi Pettigrew, czas więc przyjrzeć się jego przyjacielowi, Remusowi Lupinowi. Dotknięty likantropią chłopiec to człowiek do rany przyłóż, gotowy zawsze śpieszyć z pomocą pozostałym Huncwotom i każdemu, kto mógłby go potencjalnie potrzebować. Jako jedyny zdaje się rozumieć powagę problemów, z jakimi mierzy się Peter, niejednokrotnie przekonuje też Syriusza i Jamesa, że powinni trzymać się we czwórkę. Remus to swoiste spoiwo Huncwotów, naczelny dyplomata zażegnujący wszelkie konflikty, dziecko o tak czystym sercu, że koledzy wołają na niego ksywką "Święty".

O ile radzi sobie ze wspieraniem innych, nie do końca udaje mu się uporać z własnym problemem, przynajmniej nie w sposób szybki i bezstresowy. Doświadczywszy w dzieciństwie odrzucenia ze strony kolegi z powodu swojej wilczej natury, początkowo trzyma się na dystans od charyzmatycznego, pierwszorocznego towarzystwa. Wkrótce musi jednak przyznać przed samym sobą, że skrycie marzy o posiadaniu przyjaciela i nie jest w stanie realizować swojego założenia, z którym przybył do Hogwartu, polegającym na nie zbliżaniu się do nikogo, by nie narażać się na kpiny, wykluczenie lub niebezpieczne sytuacje — w czasie przemian ma naprawdę niezłą krzepę! Bohater znajduje się więc między młotem a kowadłem: ukrywa przed resztą prawdziwy powód swoich comiesięcznych zniknięć, uciekając się do kłamstwa o chorej matce, co wywołuje w nim wyrzuty sumienia. Czy w końcu wyjawi im swój sekret? Tego wam nie powiem, musicie o tym przeczytać u Oichespeir!

Sam Remus odznacza się wyjątkową cierpliwością, rozsądkiem, równoważy szalonych Jamesa i Syriusza. Poza tym jego relacja z Peterem jest tak czysta i piękna, że niejednokrotnie mnie wzrusza. Obaj są w pewien sposób nie ze swojej winy wykluczeni przez fizyczne lub psychiczne przypadłości. Chciałabym też pochwalić emocjonalne, kunsztowne opisy przemian Lupina, obecne w każdym z trzech tomów:

"Poruszał kompulsywnie palcami, by pozbyć się gęstniejącego mrowienia. Zaraz potem pierś rozdarł mu jeszcze inny, tym razem bardzo znajomy rodzaj bólu i Remus zawył przeciągle. Przesadnie cienko i przesadnie głośno. Paznokcie złamały się w kilku miejscach, a opuszki palców przebiły długie pazury. Wrzasnął po raz ostatni i wrzasnęło za nim echo... Ale tutaj?! Kobiecym głosem?! Może mieszały mu się już zmysły albo działała wyobraźnia... Kości i stawy zatrzeszczały w proteście, zanim z głuchym, okropnym trzaskiem i potwornymi falami bólu, wolno spacerującymi po całym jego-nie jego ciele, nie złamały się, nie zwichnęły i nie wybiły w kilkudziesięciu miejscach. Ryknął. Zawodził i pochlipywał. Podobne dźwięki dobiegły od strony podziemnego tunelu. Chciał to sprawdzić. Wpatrywał się wyostrzonym, boleśnie czułym wzrokiem żółtych ślepi w sączące się przez okiennicę upiornie białe światło, by wybłagać sobie jeszcze ułamek sekundy. Zbliżył policzek do drzwi, by usłyszeć kolejny, przytłumiony, odległy krzyk, dużo niższy od jego głosu, a potem kość mostkowa pękła w nim, jak konar rażonego piorunem drzewa, a tępy, rozsadzający ból nie znalazł już ujścia w ustach, bo nie miał już ust. Nie miał już wspomnień ani myśli. Był głodny." — Tom III, rozdział 10.

Wychwaliwszy pod niebiosa dwa pierwsze tomy (zabijcie mnie, ale "Sekret Andromedy" nie ma dla mnie wad prócz kilku literówek, kwestii interpunkcyjnych i być może mało profesjonalnej graficznie okładki), mogę teraz przejść do ostatniej dostępnej w tej chwili części. "Kołysanka utraconych" znów zaczyna się z przytupem, serwując nam katastroficzną wizję płonącej biblioteki oraz serię trudnych do przewidzenia zdarzeń. Autorka ponownie zachwyca poetyckimi, choć nieprzerysowanymi opisami, które oddziałują na wiele zmysłów czytelnika.

W końcu spotykamy się też z Aerią z prologu "Ich dzieci", gdyż dziewczynka rozpoczyna swój pierwszy rok w Hogwarcie, gdzie wpada na zgrane, huncwotowe towarzystwo. Nim jednak wsiądzie do pociągu na peronie 9 i ¾, poznajemy kontynuację jej losów aż do otrzymania listu ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Klimat panujący w domu "Babci Bel", jej miłosna historia i osobliwe rytuały związane z dawnym ukochanym, zapadają w pamięć i przywołują nostalgiczne myśli przez całość powieści.

Równie prędko zaczyna się tworzyć główny wątek: w dormitoriach Krukonek dochodzi do tajemniczego włamania, a gazeta "Prorok Codzienny" donosi o zaginięciu Podręcznego Łapacza Wspomnień. Oczywiście im dalej w las, tym częściej zdarzają się włamania, a Huncwoci dokopują się do coraz ciekawszych informacji na temat skradzionej maszyny. Niestety nie wiem jeszcze, jak kończy się cała zagadka (zapewne musimy poczekać na to do czerwca drugiego roku szkolnego chłopców), ale jestem przekonana, że autorka ma już wszystko zaplanowane, porozwieszała setki strzelb Czechowa i wkrótce poznamy zakończenie tej tajemnicy. Niemniej jednak można już snuć powoli swoje własne teorie odnośnie do tego, kim jest włamywacz, w jaki sposób jego sprawa wiąże się z łapaczem wspomnień oraz historią Aerii. Ja zdążyłam już postawić jedną hipotezę!

W "Kołysance utraconych", podobnie jak w poprzednich tomach, wszystko wydaje się niezwykle żywe, okraszone raz subtelnym, a raz bijącym po oczach komizmem. Do jednej z moich ulubionych scen humorystycznych należy nocowanie uczniów w Wielkiej Sali ze względu na panujące na zamku niebezpieczeństwo. Dzieci pilnują prefekci poszczególnych domów, ale James i Syriusz nie zamierzają grzecznie leżeć i patrzeć się w rozgwieżdżony sufit, kiedy dookoła dzieje się tyle fascynujących rzeczy. Aby wydostać się po kryjomu z pomieszczenia, próbują więc... pełzać w śpiworach do wyjścia. Niezmiernie rozbawiło mnie też podszywanie się Blacka pod mordercę zwanego Peruwiańską Zjawą podczas wywiadu, który przeprowadziła z nim Rita Skeeter, dziennikarka znana z wyolbrzymiania faktów i manipulowania wypowiedziami przesłuchiwanych osób.

Atmosfery charakterystycznej dla uniwersum "Harry'ego Pottera" dopełniają też poetyckie opisy przyrody — najczęściej jednoakapitowe, zupełnie nienużące i absolutnie zachwycające. Urzeka mnie w nich bogactwo środków stylistycznych oraz umiar. Spójrzcie chociażby na ten fragment:

"Pozłacana nitkami słońca i zarumieniona od rubinowych jabłek jesień, ponownie odwróciła twarz, ukazując chmurne oblicze. Wieże Hogwartu trwały dumnie ponad skąpanymi w gęstej mgle wzgórzami, z okien rzucając w te nieprzeniknione, mleczne głębie rozmyte plamy świateł. Powietrze zdawało się nabrzmiałe i wilgotne od dźwiganego, choć nigdy nie uwolnionego deszczu, a lodowaty wiatr targał bezlitośnie wyblakłą, szarawą trawę, co jakiś czas z trzaskiem łamiąc ogołocone szpony gałęzi, nad którymi szerokie kręgi zataczały stada krzykliwych kruków." — Tom III, rozdział 15.

W trylogii nie brakuje też realistycznego, obrazowego oddania przeżyć wewnętrznych. Szczerze mówiąc, to temu dziełu w ogóle niczego nie brakuje na żadnym polu i jest mi aż głupio, że nie mam się czego przyczepić. Nie znalazłam żadnych fragmentów, które bym poleciła wywalić, bo tutaj wszystko jest po coś i spełnia jakąś funkcję! Każdy gest bohatera lub opis przyrody czy przedmiotu ma coś zdradzać o fabule, o postaci, o świecie przedstawionym, o emocjach. Podsumowując, uważam, że ten tekst jest poetycki, humorystyczny, wzruszający, pobudzający do refleksji nad różnymi tematami, w tym relacjami. Do tego wspaniały do ćwiczenia swojego warsztatu pisarskiego.

W miarę czytania kolejnych rozdziałów i pochłaniania każdego z trzech tomów, doszłam do konkluzji, że wcale nie mam przed sobą jakiegoś nieopublikowanego przez Rowling utworu o Huncwotach, ale że mam do czynienia z czymś znacznie lepszym od oryginału. Uroczyście przysięgam, że (knuję coś niedobrego) zapoznam się ze wszystkim, co wyjdzie spod klawiatury Oichespeir, bo spodziewam się tylko i wyłącznie wartościowych, doskonałych technicznie prac.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro