WitchSupremacy - Wiedźma idzie po ciebie |Madame|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Autorka: WitchSupremacy

Tytuł: „Wiedźma idzie po ciebie"

Recenzentka: MadameDuSoleil

Liczba słów: 3254


Im dłużej siedzę na Wattpadzie, tym bardziej ubolewam nad licznymi perełkami, które algorytm skrywa przed potencjalnymi czytelnikami. "Wiedźma idzie po ciebie" szybko zawędrowała na moją prywatną listę najlepszych książek przeczytanych w 2023 roku, mimo że zazwyczaj unikam literatury fantastycznej jak diabeł święconej wody. Dlatego z radością dzielę się dzisiaj z wami tą fascynującą lekturą, która moim zdaniem zasługuje na znacznie większe uznanie niż kolejny "remaster" trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. Widzę w niej bowiem nie tylko nieskazitelny warsztat pisarski, nietuzinkowe poczucie humoru oraz całą masę unikatowych pomysłów, ale przede wszystkim ogromny potencjał na trafienie do szerokiej grupy odbiorczej.

Praca WitchSupremacy została podzielona na dwie części – pierwszy tom wprowadza nas w losy dwóch pozornie niepowiązanych bohaterów, podczas gdy drugi zręcznie splata ich historie. Każda z części rozpoczyna się urokliwą notką składającą się z kilku jednozdaniowych podpunktów. Ta nietypowa forma zastępuje tradycyjny prolog w sposób wyjątkowo zwięzły, pełen humoru i intrygujący. Jako recenzentka nie mogę nie docenić trafności i precyzji słów użytych w tak lakonicznej formie. Poszczególne punkty kontrastują ze sobą, zadziwiając enigmatycznymi informacjami, prowokując nonszalancją, zachęcając do zgłębienia pełnej treści, aby odkryć, jak autorka zdołała połączyć je w spójną fabułę. Zamiast kolejnej opowieści o "bad boyu" i "szarej myszce" moją uwagę znacznie bardziej przykuwa połączenie podróży w czasie, dinozaurów oraz tematu empatii. Podobne otwarcie dzieła kojarzy mi się głównie ze starszymi pozycjami (choć nie mam aktualnej wiedzy na temat trendów w fantastyce, więc nie jestem pewna, jak bardzo jest to obecnie popularne w tym gatunku). Niemniej jednak, już kilka linijek przed właściwym rozdziałem wystarczyło, abym miała przeczucie, że czas poświęcony na lekturę nie zostanie zmarnowany.

Tym, co chyba najbardziej urzekło mnie w powieści, jest bezsprzecznie wzorowa kreacja świata przedstawionego, przekonujące portrety psychologiczne trzech bohaterów: Edmunda, Aarona oraz Phila, a także skrupulatne zaplanowanie fabuły z dbałością o najmniejsze szczegóły. O ile zdaję sobie sprawę, że można napisać coś, co trzyma się kupy, nie czyniąc przy tym szalenie rozbudowanych zapisków, o tyle w przypadku tekstu, gdzie losy dwóch kluczowych postaci muszą potoczyć się w taki sposób, by spotkały się one ściśle w określonych okolicznościach, trzeba pokusić się o rzemieślniczą pracę. I właśnie sporo takiego rzemiosła wyczuwam w stylu WitchSupremacy. Czytelnik spodziewa się, że narracja nie bez przyczyny prowadzona jest co rozdział naprzemiennie z perspektywy Aarona i Edmunda, a więc prędzej czy później wyczekuje ich konfrontacji, ale ta wymaga przecież odpowiedniego pomysłu oraz przygotowania gruntu pod jego realizację. Gdy więc odkryłam tę tendencję narracyjną, zaczęłam się martwić, czy autorka podoła tak ambitnemu pomysłowi. Na szczęście z każdym kolejnym akapitem przekonywałam się, że moje obawy były bezpodstawne – spotkanie protagonistów ani trochę mnie nie rozczarowało, po drodze nie wykryłam zaś żadnych niekonsekwencji.

Nie rozczarował mnie też wątek historyczny wprowadzony przez pochodzącego z XVIII wieku Edmunda Barringtona, a tak naprawdę Guillaume'a Desjardins'a skrywającego się pod znacznie przystępniejszym dla niefrancuskojęzycznego czytelnika pseudonimem (swoją drogą jego nazwisko pięknie nawiązuje do ogrodów, co od razu przywodzi mi na myśl jakieś zioła i inne składniki potrzebne do uprawiania magii w tym uniwersum). Podoba mi się dość precyzyjne jak na fantastyczną fikcję określenie czasu akcji w okolicach końcówki ancien régime'u (oczywiście w wydaniu historii alternatywnej), a nie ucieczka od tego tematu jak w większości dzieł tego typu, które twórcy osadzają "gdzieś w średniowieczu". Szkoda tylko, że średniowiecze trwało tysiąc lat, ale kto by się tam przejmował, przecież po niebie latają smoki, a po zamkach spacerują królewny... Wyszukiwanie niedorzeczności historycznych jest niemal moim powołaniem, ale tym razem nie pozostawiono mi pola do popisu, co bardzo mnie cieszy. Nazwy wymyślonych na potrzeby powieści krain geograficznych absolutnie roztopiły moje serce i przypomniały mi kolosa z historii Francji – możemy tu znaleźć chociażby Lowernię (czyżby połączenie Auvergne i Lorraine?) lub Narbonię (do mojej głowy od razu dobija się Bourgogne wraz z Nivernais, mimo że autorka wspominała w komentarzach o inspiracji polską kulturą dworską). Nawet mała wieś Clermain skojarzyła mi się z Clermont. Takie detale mówią same za siebie – w powieść włożono tytaniczną pracę i nie zmarnowano potencjału, jaki daje obrane miejsce akcji. Wiem, że będę w tej kwestii nieobiektywna, ale francuski to mój konik, więc nie potrafię nie docenić takich zabiegów.

Tymczasem miałam mówić o Edmundzie Barringtonie, a wywiało mnie w zupełnie odległe rejony! W zasadzie nie umiem stwierdzić, czy bardziej intryguje mnie "po prostu Edmund" czy "Edmund-mag", a zatem co definiuje bohatera dogłębniej: jego rys psychologiczny czy nadnaturalne zdolności popychające do przodu zawiłą fabułę? Mężczyzna daje się poznać z wielu różnych stron. Widzimy jego dojrzewanie pod okiem surowego mistrza dzięki zręcznie wplecionej retrospekcji, obserwujemy presję nakładaną na chłopca przez otoczenie, przyglądamy się niejasnej, nieco zamglonej przeszłości, a także tajemniczej przyszłości, o której jeszcze nie mógł wiedzieć, ucząc się u boku Danziego. W relacjach z kobietami na pierwszy plan wychodzi jego łobuzerski urok osobisty np. gdy przekomarza się z Dorą lub z Emilie. W działaniu nie sposób nie zwrócić uwagi na umiejętność zachowania zimnej krwi, błyskotliwy umysł, pomysłowość i gotowość do poświęceń (w pewnym momencie fabuły obcina sobie palec, by uwolnić się z więzienia). Jednocześnie, trochę jakby na przekór, protagonista nieustannie podkreśla, że bardziej ceni sobie swój własny dobrobyt niż umieranie za jakąś sprawę. Na dodatek otacza go trudna do określenia, zagadkowa aura. Czytelnik niejednokrotnie zadaje sobie pytanie, co takiego u licha wydarzyło się w jego życiu, że postanowił zbiec z Kolegium Magów, jak z tym wszystkim powiązany jest Demiurg, prorok, masoneria i źli kultyści? Najlepsze jest jednak to, że całość trzyma się kupy, nawet jeśli do tej mieszanki wybuchowej dorzucimy jeszcze bóstwo w postaci niepozornego wróbla.

Ponieważ tyle się tego towarzystwa nazbierało, chciałabym się tutaj na chwilę zatrzymać, aby docenić wymyślony przez WitchSupremacy system religijno-społeczno-magiczny. Bóg w postaci Demiurga, który przemawia do zwykłych śmiertelników ustami proroków, wydaje mi się o tyle ciekawy, że wówczas niczym w greckiej mitologii może on bezpośrednio wpływać na bieg zdarzeń. Tak tylko napomknę, iż prorocy lubią wypowiadać się o polityce, bo któż z nas nie potrafi się od tego od czasu do czasu powstrzymać? Buduje to subtelnie wyczuwalną atmosferę grozy – gdzieś tam nad bohaterami dryfuje sobie wieczny byt, który swoimi objawieniami wypowiada wojny albo wyklucza specyficznie uzdolnione magicznie jednostki ze społeczeństwa trzysta lat później. Fajnie, nie? Co więcej, niektórzy z proroków sprawiają naprawdę średnie wrażenie autentyczności, a narrator niejednokrotnie dolewa oliwy do ognia, uciekając się do ironicznego tonu przy opisywaniu tych osobistości.

Sama lektura często rzuca odbiorcy rozmaite wyzwania interpretacyjne, które sprowadzają jego indywidualne śledztwo do stanu bardzo zaawansowanego, sokratejskiego "Wiem, że nic nie wiem". Mi przytrafiło się to chociażby w momencie ucieczki Edmunda od sekciarzy, którzy kazali mu pracować nad zniszczeniem źródła magii wraz z dziewczyną urodzoną we współczesności (tak, odbył podróż w czasie, ale na tym etapie nic nie powinno was już zdziwić). Barrington, poznawszy, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi, esencję wróbla, wykorzystał tę wiedzę do wyzwolenia się od złych kultystów, zwracając się bezpośrednio do ich pierzastej pani. Te dwie sceny z wróblem są tak niedorzeczne, że wypiorą wam mózg, a jednocześnie odniesiecie wrażenie, że w tym szaleństwie musi być metoda. Dawno nie przeżyłam czegoś takiego na Wattpadzie i serdecznie polecam spróbować na własnej skórze:

A potem to go uderzyło. Coś wyraźnie nie pasowało, chociaż nie potrafił powiedzieć, czy to wróbel nie przystawał do otaczającej go rzeczywistości, czy to może wszystko wokół znajdowało się w niewłaściwym miejscu. Uczucie nierealności okazało się dzielić właściwość ze śniegową kulką pchniętą po zboczu; z każdą chwilą zdawało się wzbierać na sile, aż w końcu urosło do obezwładniających rozmiarów. [...]

Wrzasnął w czystej trwodze, miotając się jak dzikie zwierzę w amoku. Zamknięcie oczu nic nie dawało; poczucie Obecności przenikało go na wskroś. To było coś poza słowami, poza zrozumieniem i bardzo chciał przestać już być tego częścią. Nie mógł znieść ani sekundy dłużej.

Musiał oszaleć. Nikt nie mógł stanąć przed takim Bytem i pozostać przy zdrowych zmysłach. Instynkt nakazywał mu skulić się, ukryć, mimo pełnej świadomości bezsensu takiego działania, a chwilę później odkrył, że rzeczywiście leżał skulony na czarnej posadzce, z twarzą mokrą od łez i oddechem drżącym od szlochu. — Rozdział jedenasty

Nie do końca przyjemnym doświadczeniem było natomiast podróżowanie z Edmundem do bliżej nieokreślonej przestrzeni, w której spotkał się po raz pierwszy z Abrasaxem. Jak się tam znalazł, dlaczego i jak stamtąd wyszedł wciąż pozostaje dla mnie zagadką pomimo wielokrotnego powracania do tego momentu, a towarzyszące mi podczas rozdziału zagubieniu stało się już frustrujące. Tym bardziej, że jeszcze przed chwilą, jak gdyby nigdy nic rozmawiał sobie z Emilie, a nagle wywaliło go poza mapę. Ten fragment może wymagać większego dopracowania, wyjaśnienia lub inteligentniejszego recenzenta. Mój komentarz do tej części sprowadzę zatem do zacytowania Zenka Martyniuka: "Jak do tego doszło, nie wiem".

Wróćmy jednak do systemu magii. O ile zawsze bardzo chciałam czarować, o tyle na pewno nie pragnęłabym mieć z tym nic wspólnego w uniwersum powieści. Ilość wiedzy do obowiązkowego przyswojenia przez każdego maga nadal przyprawia mnie o dreszcze, podobnie jak sytuacje, w których należy narazić się na ogromny ból, by osiągnąć zamierzony skutek. Inkantacje, pieczęcie, kręgi, ingrediencje... zasady matematyki. To ostatnie przeraziło mnie chyba najbardziej. Nawet po wielogodzinnej lekturze nie potrafię przybliżyć wam, na czym konkretnie polega czarowanie, ale zakładam, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Zaryzykuję stwierdzenie, iż celem szczegółowych opisów autorki było raczej wierne oddanie klimatu utworu, logiczne spięcie ze sobą wszystkich pomniejszych zdarzeń fabularnych, wreszcie przekazanie odbiorcy pasji do stworzonego świata i systemu, chęć wprowadzenia go w estetyczne otępienie. Dlatego też, mimo że nie zawsze nadążałam na tym, co dokładnie miało miejsce w sferze teoretycznomagicznej, odnajdywałam wiele przyjemności w obcowaniu z rzeczonymi opisami. Z całą pewnością "Wiedźma idzie po ciebie" w rękach fantastycznego freaka nabierze jeszcze głębszego wymiaru, choć z powodzeniem przekona do siebie niejednego sceptyka gatunku.

Skoro pochyliliśmy się już trochę nad Edmundem Barringtonem, wypadałoby przyjrzeć się również Aaronowi Scottowi. Polubiłam go zdecydowanie bardziej pomimo jego wyraźnej gburowatości, a rozdziały z jego udziałem pochłaniałam w znacznie szybszym tempie. Nie mogę przestać porównywać go w głowie do Gerarda Edlinga z "Behawiorysty" Remigiusza Mroza – żyjący w czasach współczesnych, sfrustrowany były gliniarz, w dodatku urodzony pesymista, cynik, człowiek zepchnięty na margines społeczny. W odróżnieniu od bohatera znanego kryminału Aaron przejawia mniej chęci do bezinteresownego ratowania świata, a w zasadzie nie przejawia ich wcale i to dopiero okoliczności zmuszają go do podjęcia inicjatywy. Na ogół zwolnieni ze służby policjanci opisywani są w sposób nieznośnie patetyczny, wedle ściśle narzuconego z góry schematu, który pan Scott zręcznie przełamuje. Poza tym, jak już niejednokrotnie wspominałam w moich recenzjach, preferuję wrzucanie protagonisty w wir zdarzeń przez harmonię czynników zewnętrznych niż wszczepianie mu gryzącej się z instynktem samozachowawczym potrzeby bycia zbawicielem ludzkości. Jednocześnie Aaron wydaje się w tym wszystkim wyjątkowo autentyczny, co nie wywołuje w czytelniku poirytowania, do którego łatwo doprowadzić, tworząc gbura w sposób sztuczny. Istną wisienkę na torcie stanowi jego czarny, szyderczy humor, dodający lekkiego tonu nawet najbardziej dramatycznym sytuacjom oraz wewnętrzna przemiana, której doświadcza na kartach powieści.

W zasadzie to można odnieść wrażenie, że Aaron najbardziej walczy przez cały czas z samym sobą – jednocześnie oczekuje od siebie spełniania podstawowych standardów moralnych, ale przy tym boi się, iż ktoś mógłby zauważyć jego dobre serce i prawdopodobnie wykorzystać to jako pewnego rodzaju słabość. A takich zdecydowanie nie brakuje: odkrywszy w sobie anomalne zdolności perturbacyjne (czyli skłonność do niekontrolowanego łubudubu), zostaje naznaczony niebieską bransoletką jako potencjalnie niebezpieczny członek społeczeństwa, sprowadzony niemalże jedynie do tej przypadłości, wypisany ze swojego dotychczasowego życia, osamotniony, wykluczony i sponiewierany przez los, co przyjmuje z ironicznym, depresyjnym uśmiechem. Jakże tutaj myśleć o ratowaniu tajemniczego chłopca, który pracuje z nim w tym samym, nieco szemranym sklepie, samodzielnie utrzymuje się w wieku jedenastu lat, ciągle nawija o złych kultystach i trochę za bardzo lubi żaby oraz dinozaury? Tutaj jednak uzewnętrznia się prawdziwa natura Aarona – mężczyzna nie jest w stanie zapomnieć o przedziwnym porwaniu dziecka, a wyrzuty sumienia dosięgają go nawet we śnie. To właśnie tam kłóci się ze starszym i młodszym sobą na sali sądowej, przewijając się w roli prokuratora, adwokata oraz świadka. Przysłuchuje się wypowiedziom swojej rodziny, na nowo odkrywa w sobie nastoletniego idealistę, wreszcie przypatruje się ze strachem temu, kim ostatecznie się stał, podczas gdy wszystkie jego racjonalne argumenty tracą sens w obliczu tragedii Phila. Ta wspaniała scena wewnętrznej walki przywodzi mi na myśl "Opowieść Wigilijną" dzięki podróży w przeszłego i przyszłego siebie.

Bardzo sobie cenię, jeśli świat przedstawiony służy w fantastyce jako narzędzie do przekazania głębszych treści, krzywe zwierciadło, w którym odbija się znana nam rzeczywistość z wyolbrzymionymi przez nadnaturalne zjawiska wadami. Wątek Aarona porusza w nienachalny sposób problem stygmatyzacji. Autorka nie rozwodzi się bez potrzeby nad emocjami protagonisty, który słynie ze swojej skrytości przed czytelnikiem i samym sobą (wówczas uznałabym to za drobną niekonsekwencję w jego kreacji), a za to skupia się na genezie i konsekwencjach tego zjawiska. Społeczność, izolując jednostki odstające od reszty, wyraża swój strach przed nieznanym. Jako czytelnicy wielokrotnie mamy okazję się przekonać, że wiedza o anomalnych zdolnościach perturbacyjnych przeciętnego zjadacza chleba nie jest bynajmniej na zadowalającym poziomie, co przyczynia się do dalszej marginalizacji. Świadczą o tym chociażby rozdawane obywatelom informacyjne ulotki, w których rozwiewa się powszechnie występujące mity (praktyka jednak, jak to praktyka, rządzi się swoimi prawami i nie bywa łaskawa dla psychokinetyków np. odmawia się im jakiegokolwiek zatrudnienia). Z kolei przerażeni internauci dają upust swoim uprzedzeniom na forach internetowych:

Karen (kobieta, 25 lat) pyta:

Mój synek (4 lata) często opowiada że rozmawiał z jakimiś ludźmi mimo że np cały dzień spędził tylko ze mną. Czasami mówi o jakimś zdarzeniu jakby już się odbyło a potem dokładnie to dzieje się np jutro. W mojej rodzinie nie było psychokinetyków mąż mówi że jego prababcia miała sny które się spełniały. Jestem przerażona nie wiem gdzie szukać pomocy boję się o synka nie chcę by całe życie spędził w zamknięciu. — Rozdział dwunasty

O kwestiach językowych wypowiem się tym razem krótko i na temat: nie mam zastrzeżeń. Od czasu do czasu zdarzają się powtórzenia, literówki i tego rodzaju pierdoły, których nie sposób wyłapać własnym okiem, kiedy czyta się swój tekst tyle razy, że dopowiada się kolejne słowa niemalże z pamięci. Kilka razy natknęłam się na szyk utrudniający zrozumienie zdania lub akapitu np. w scenie konfrontacji z hrabiną nie wiadomo do końca, kto kogo zadźgał. Rzadko pojawiają się też niepoprawne wersje utartych wyrażeń. Tak czy inaczej książka jest napisana na najwyższym poziomie językowym, WitchSupremacy zachowała balans pomiędzy dialogami a opisami, ja nie znalazłam zaś żadnego obszaru, który wymagałby szczególnej pracy. Dodatkowo bardzo doceniam indywidualizm w wypowiedziach bohaterów np. wiecznie używane przez ojca Aarona "hm" oraz "mhm", stylizację na język dziecięcy w przypadku Phila i dystyngowaną mowę dworską w wykonaniu masonerii. Autorka pilnowała się, by Edmund nie zaczął nagle używać współczesnego słownictwa, pani porucznik konsekwentnie zwraca się do Scotta protekcjonalnym tonem, a były policjant prawie opluwa się jadem, starając się sprawiać wrażenie nieprzyjemnego człowieka.

Za wielki atut powieści uważam wprowadzony na wielu płaszczyznach komizm. Opisałabym go jako pasujący do nastroju całości humor skazańca kroczącego ku szubienicy, choć nie brakuje uroczo śmiesznych wątków i powiedzonek dzięki obecności małego Phila. Uwielbiam scenę, w której chłopiec próbuje ostrożnie zagaić rozmowę z Aaronem za pomocą wiadomości przekazywanej mu na deskorolce albo dyskusję mężczyzny z narzeczoną, kiedy usiłuje ją przekonać, że jego powołaniem nie jest już praca w policji, lecz glazurnictwo. Typ narracji również przyprawiał mnie o rozbawienie, mamy bowiem do czynienia z narratorem-śmieszkiem lubiącym puścić do czytelnika oczko. Dodatkowym elementem humorystycznym okazuje się konfrontacja Edmunda ze współczesnym nam światem – mag z zaciekawieniem bada wzrokiem "prostokątne przedmioty emitujące z jednej strony białe światło", w które co rusz wgapiają się kultyści oraz papierowy, niewilgotniejący kubek wypełniony "słodkim, czarnobrunatnym napojem, wzbogaconym drobinkami gazu". Dziwi go też przymus częstych kąpieli i "latający wehikuł", czyli samolot. Sami sekciarze stanowią ponadto udaną parodię rzeczywistych sekciarzy – w pewnym momencie przyznają, że nie mają pojęcia, o co chodzi z tymi wszystkimi rytuałami, ołtarzami, maskami i tego typu fikuśnymi rzeczami.

Podczas lektury warto zwrócić uwagę na wybitne opisy z dziedziny szeroko pojętej biologii. Nigdzie indziej nie spotkałam się z tyloma fascynującymi ciekawostkami o żabach i dinozaurach, o których namiętnie opowiada Phil, z kolei sceny walk, dźgania sztyletem oraz obcinania sobie palca obcęgami zachwycają researchem anatomicznym do tego stopnia, że z czystym sumieniem polecam przeczytać je każdemu, kto planuje wprowadzenie podobnych wątków do swojego tekstu. Nie brakuje przy tym odwoływania się do fizycznych i psychicznych odczuć bohaterów, język oddziałuje na wszystkie zmysły odbiorcy, a niektóre fragmenty są tak mocne, że możecie potrzebować wziąć kilka głębszych oddechów, nim powrócicie do czytania. Wszelkie opisy i dialogi zawierające przemoc, erotyzm lub wulgaryzmy odebrałam jako skonstruowane ze smakiem, a jednocześnie nie tracące na sile przekazu. Autorka nie ma problemu z zachowaniem dynamizmu przez wiele rozbudowanych akapitów, z umiejętnym łamaniem zasady decorum oraz ze sprawieniem, by czytelnik z łatwością wyobraził sobie wykreowany świat.

Same postacie zostały przedstawione głównie poprzez podejmowane działania i wypowiadane kwestie dialogowe, nie spotkacie się więc z ubogimi określeniami pokroju "był przerażony". Zamiast tego będziecie mieli okazję chociażby obserwować pot spływający po skórze protagonisty lub wyczuć drżenie jego głosu, gdy zdecyduje się przemówić – show, don't tell na wysokim poziomie. Mam jednak małe zastrzeżenie do charakterystyk zewnętrznych, gdyż po skończeniu pierwszej części natknęłam się na pewien schemat w stylu WitchSupremacy. Wykazuje ona tendencję do wprowadzania pobieżnego opisu wyglądu za każdym razem, gdy w fabule pojawia się nowa osoba. Co prawda pomaga to w osiągnięciu większej immersji, bo wówczas odbiorca nie wytwarza w głowie obrazu przeciętnego Kowalskiego, a od razu nakreśla sobie w myślach dokładnie taką postać, o jaką chodziło pisarzowi. Z drugiej zaś strony prowadzi to do pewnej powtarzalności, która w dłuższej perspektywie może irytować. Nie widzę też większego sensu w poświęcaniu za każdym razem co najmniej jednego akapitu na opisanie kogoś, kto i tak za chwilę rozmyje się wśród licznych bohaterów epizodycznych, chyba że jakieś cechy jego aparycji są naprawdę istotne dla fabuły. Tak czy inaczej, nie sądzę, by to potknięcie poważnie wpływało na jakość pracy, raczej traktuję je jako sprawę do zauważenia i przemyślenia. Same charakterystyki są bowiem interesująco napisane i skupiają się na elementach wyróżniających jednostki z tłumu, co szczerze doceniam.

Na sam koniec chciałabym odnieść się do prezentacji dzieła. Jestem wielką fanką tytułu, ponieważ przyciąga uwagę, angażując potencjalnego czytelnika w sposób bezpośredni. Autorka ma talent do wymyślania krótkich, chwytliwych haseł, co przejawia się także w nazwach rozdziałów. Opis nie rozkłada na łopatki, ale sprawia na mnie ogólnie dobre wrażenie, choć nie obraziłabym się, gdyby pojawiło się w nim trochę charakterystycznego dla tekstu poczucia humoru. Natomiast okładka zupełnie mnie nie przekonuje, mimo że stanowi krok we właściwą stronę w porównaniu z pierwszym draftem. Wygląda mało profesjonalnie głównie przez słabo dopasowane do siebie elementy z Canvy, które od razu sprawiają wrażenie sztucznie wklejonych i nie współgrają z całkiem ładnym tłem. Ramka w złote liście zdaje się z pochodzić z innej parafii niż znajdujące się pośrodku oko, a biała czcionka wybija się nieestetycznie na pierwszy plan. Osobiście zostawiłabym tło i zgłosiła się do jakiejś uznanej wattpadowej graficzki. Z własnego doświadczenia polecam np. Idylliczną. Szkoda, żeby tak świetna pozycja nie dotarła do kogoś, kto ocenia książkę po okładce, gdyż, nie ma co się oszukiwać, większość z nas jest wzrokowcami.

"Wiedźma idzie po ciebie" to jedna z tych powieści, której czytanie przyjemnie zaskakuje, wywołując uczucia od zaintrygowania do rozbawienia poprzez obcowanie z treściami, których nie sposób doświadczyć w codzienności. Autorka zręcznie łączy elementy fantastyki, historii, tajemniczości oraz komizmu, co nadaje całości unikalny charakter. Mimo że nie jestem amatorką literatury fantastycznej, ta historia przyciągnęła moją uwagę swoją oryginalnością, starannym wyważeniem fabuły i barwnymi, dobrze wykreowanymi postaciami. Z pewnością jest to lektura godna polecenia nie tylko miłośnikom gatunku, ale każdemu, kto pragnie się zanurzyć w świecie pełnym nieoczekiwanych zwrotów akcji i nieoczywistych koncepcji. WitchSupremacy udało się stworzyć coś wyjątkowego, co zostanie z czytelnikiem na dłużej, pozostawiając w pamięci trudny do zatarcia ślad. Wierzę, że ta praca ma potencjał, aby dotrzeć do szerszego grona odbiorców i zyskać uznanie, na jakie zasługuje, a nawet stać się w przyszłości bestsellerem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro