Zamyslonakrakuska - Więzy rodzinne |Madame|

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Autorka: Zamyslonakrakuska

Tytuł: "Więzy rodzinne"

Recenzentka: MadameDuSoleil

Liczba słów: 6545

Mam przyjemność publikować tę recenzję w urodziny autorki.
Kochana, wszystkiego co najlepsze! Spełnienia wszystkich pisarskich i niepisarskich marzeń!

Słowo wstępu

Czyżby prześladowały mnie ostatnio historyczne dzieje rodzinne? Mam taką nadzieję, bo chyba zakochałam się w tej formie literackiej. Rodowe perypetie opowiadające o przygodach wielu bohaterów jednocześnie dają spore pole do popisu, jeśli chodzi o zaskakujące przeplatanie się wątków, relacje międzyludzkie i przeżycia wewnętrzne postaci w obliczu wydarzeń historycznych i odmiennych realiów epoki od tego, z czym spotykamy się na co dzień. "Więzy rodzinne" z całą pewnością zajmują miejsce na podium moich ulubionych powieści z tego gatunku, wykorzystując potencjał, jaki daje on twórcy. Zanim jednak zagłębimy się w treść pracy autorstwa @zamyslonakrakuska, pozwolę sobie na parę uwag co do formy poniższej recenzji.

Z racji, że na razie dostępny jest zaledwie mały wycinek książki, pojawią się srogie spoilery odnośnie prologu i pięciu pierwszych rozdziałów. Zdecydowałam się na odmienne dla mnie podejście do analizy dzieła, będę bowiem pochylać się szczegółowo nad każdą częścią z osobna. Uważam jednak, że jest to tekst naprawdę spoileroodporny. To nie kryminał, nie thriller, ani nie przygodówka, lecz spokojnie płynący, klimatyczny romans historyczny, który zawiera co prawda elementy zaskoczenia, ale najlepsze plot twisty czekają jeszcze bez wątpienia na publikację. W "Więzach rodzinnych" najbardziej urzekła mnie rozbudowana psychologia bohaterów, kunsztowny warsztat oraz niesamowity klimat początku XX wieku. Jest to powieść brutalna, chwilami może nieco naturalistyczna, zdecydowanie bez tabu i ociekająca cierpieniem. To wyciskacz łez, tekst wzruszający i pobudzający do refleksji. Poznanie fragmentu losów protagonistów w tej recenzji nie powinno was zniechęcić do zajrzenia do oryginału na własną rękę. W przeciwnym razie stracicie to, co subiektywnie uznaję tutaj za najcenniejsze: szansę na podróż w czasie i doświadczenie licznych wzruszeń, a może nawet swoistego katharsis.

Prolog

Znajdujemy się w Budapeszcie tuż po wybuchu I wojny światowej. Czyż to nie piękne zobaczyć w końcu jakieś inne państwo niż Anglię, Stany Zjednoczone lub Imperium Osmańskie i to w czasach, które są zbyt często literacko pomijane przez wattpadową społeczność? Wielka Wojna zdaje się przyćmiona przez znacznie modniejszą II wojnę światową, która funkcjonuje w polskiej kulturze w sposób wyraźniejszy i bardziej spektakularny. W kolejnych rozdziałach przeniesiemy się już do Dwudziestolecia międzywojennego, więc nie będzie nam dane nacieszyć się tym okresem zbyt długo. Autorka wspomina jednak, że tak naprawdę to nie o historię rozchodzi się w "Więzach rodzinnych":

"Na samym początku chciałabym podkreślić, że „Więzy rodzinne" to fikcja literacka, lata temu zainspirowałam się filmem animowanym „Anastazja". Skupiam się przede wszystkim na ludziach i ich emocjach. O odzyskaniu rodziny, ale również poszukiwaniu samych siebie, o pogodzeniu się z przeszłością i przebaczeniu. Miłości i przyjaźni. Nie piszę o polityce ani o wojnie, która jest jedynie tłem, a właściwie zapalnikiem następujących po nim wydarzeń." — Notka pod prologiem

Mimo wszystko nie mogę nie docenić oryginalnego miejsca i czasu akcji, chociaż nie pogardziłabym większą ilością smaczków historycznych. Rekompensuje to atmosfera i brak błędów rzeczowych, które wybijają z rytmu i wyrywają z immersji nawet przy doskonałym klimacie. Research jest więc zadowalający i wystarczający do zrealizowania celu, który postawiła sobie @zamyslonakrakuska.

Co więc dzieje się w prologu? Pułkownik Vilmos Kivaly opuszcza rodzinny dom. Wyjeżdża na front, mimo że rozstanie z bliskimi nie należy do rzeczy łatwych i powoduje ból u każdego z domowników. Co ciekawe (i charakterystyczne dla tej książki) poszczególni członkowie rodziny okazują swoje emocje w inny sposób, który pasuje do ich charakteru oraz pełnionej przez nich roli: żony, męża i ojca, syna lub córki. Mamy więc do czynienia z zindywidualizowaną konfrontacją bohatera z trudnym przeżyciem, co stanowi nieodzowny element dobrej powieści psychologicznej. Przyjrzyjmy się zatem reakcjom małżonki oraz dzieci Vilmosa, a także myślom, które towarzyszą samej głowie rodziny.

Pułkownik zostaje postawiony przed tragicznym konfliktem — z jednej strony wzywa go obowiązek żołnierza i chęć walki o dobro ojczyzny, z drugiej zaś wyjazd na wojnę wiąże się z opuszczeniem najbliższych, z którymi łączą go wyjątkowo głębokie relacje. Piętnaście lat temu poślubił Edvige, włoską hrabiankę obiecaną przez ojca innemu mężczyźnie. Zakochani uciekli do Budapesztu i rozpoczęli wspólne życie pełne miłości, zrozumienia i wesoło szczebioczących pociech. Rozstanie z ukochaną żoną okazuje się bolesne, choć zaskakuje czytelnika zdroworozsądkowością oraz dojrzałością. Mimo że Vilmos jest dobrej myśli i czuje, że wróci bezpiecznie do domu, Edvige nie chce od niego żadnych obietnic. Mężczyzna martwi się o swoją rodzinę, gdyż doskonale zdaje sobie sprawę z trudów, z jakimi wiąże się opieka nad pięciorgiem dzieci. Słowa skierowane do żony, w których przyznaje, że niejeden żołnierz nie podołałby takiemu ciężarowi, chwyciły mnie mocno za serce. Ujawniają one bowiem bardzo nowoczesne podejście pułkownika do spraw rodzinnych, otwarty umysł i szczere docenienie Edvige jako matki. Bezgraniczna troska o siebie nawzajem buduje zatem nastrój dojrzałego romansu już od pierwszych akapitów. Kiedy jeszcze nie znając do końca bohaterów, jesteśmy w stanie zacząć z nimi sympatyzować, wszystko zmierza w najlepszym kierunku.

Muszę przyznać, że intryguje mnie godna podziwu postawa Vilmosa i czułość w stosunku do córek, skoro sam nie otrzymał wystarczająco miłości w dzieciństwie (autorka wspomina, że szybko stracił matkę, a jego wychowaniem zajął się surowy ojciec oraz starszy brat, również wojskowi). Czasami zdarza się tak, że człowiek stara się uzupełnić luki, których doświadczył jako dziecko i świadomie decyduje się nie popełniać błędów rodzica. Podejrzewam, że właśnie tak było w przypadku pana Kivaly. Nawet nie będąc pewnym genezy jego zachowania, pożegnanie z Emese, Márią oraz Katalin wypada bardzo wzruszająco i wiarygodnie. To ostatnia z dziewczynek wymusza na nim obietnicę powrotu, której jej ukochany papa nie dotrzyma (przynajmniej według początku powieści), co tylko zwiększa tragizm całej sytuacji. Jakby tego wszystkiego było mało, powrotu ojca nie doczeka też niespełna dwuletni chłopczyk, Tivador.

Do pełnego obrazu rodziny Kivaly brakuje jeszcze pierworodnego syna Vilmosa — nastoletniego Andrása. O ile Edvige zareagowała na wyjazd męża spokojem i opanowaniem, zrozpaczone dziewczynki pożegnały tatę we łzach, to młody panicz... po prostu się na niego obraził, że nie pozwolił mu udać się na wojnę razem z nim. Wyróżnia go silne poczucie obowiązku podobnie jak jego przodków, a także potrzeba wykazania się i bycia potrzebnym. Od razu przed oczami staje mi mały książę Mustafa ze "Wspaniałego Stulecia", który także nie zamierza dać się wykluczyć z fascynujących, choć niebezpiecznych "zabaw" dorosłych. Argumentacja Vilmosa również przypomina mi słowa, które zwykł kierować sułtan Sulejman do swojego syna. Zapewnił go bowiem, że jego zadaniem jest opiekować się kobietami oraz czuwać nad wychowaniem młodszego braciszka, któremu inaczej zabrakłoby męskiego wzorca. Pan Kivaly okazuje się ponownie bardzo cierpliwym rodzicem, który pokojowo potrafi zażegnać konflikt. Rzeczowo wyjaśnia pierworodnemu, z czym wiąże się wojna. Znając czyhające na niej niebezpieczeństwa, nie zamierza narzucać synom swojej ścieżki kariery, tak jak uczynił to jego ojciec i będzie z nich zawsze dumny, cokolwiek zdecydują. Vilmos nie jest więc typowym żołnierzem, traktującym swoją rodzinę jak kolejną jednostkę wojskową i nie powiela utartego w literaturze schematu, co niezwykle mnie cieszy.

Najbardziej spodobało mi się jednak odpowiednie technicznie podejście do prologu. Otwarcie powieści ma potencjał zaciekawienia czytelnika gustującego w powieści bardziej psychologicznej niż przygodowej (a więc od razu autorka zdradza ton całości utworu, który potem konsekwentnie przejawia się w kolejnych rozdziałach). Została spełniona także druga funkcja prologu — przedstawienie bohatera w przełomowym dla niego momencie (w tym przypadku bohatera zbiorowego, jakim jest rodzina Kivaly). Dodatkowo jako wisienkę na torcie @zamyslonakrakuska wprowadziła główny element symboliczny tekstu — fotografię:

"[Vilmos] Odwrócił się i spojrzał na dwupiętrowy budynek swojego domu, przed którym na schodach stanęła jego najdroższa rodzina. Przekręcił głowę i zrobił im fotografię w swojej pamięci."

Czyżby to ta metaforyczna fotografia miała pomóc im się odnaleźć, mimo że nigdy nie została fizycznie wykonana? (Bo tak, zaraz się zgubią.)

I. Zapomniana fotografia

Rozdział I może wprowadzić czytelnika w małą konfuzję swoją kompozycją, zaczyna się bowiem od retrospekcji... od retrospekcji nie w stosunku do prologu, ale do pierwszego rozdziału, którego czasu i miejsca akcji jeszcze nie znamy. Krótko mówiąc: widzimy kursywę, spodziewamy się retrospekcji, ale są to wydarzenia późniejsze od tych opisanych w prologu i wcześniejsze od tych opisanych dalej. Nie uznałabym tego za błąd, ale za coś, do czego należy się po prostu przyzwyczaić. Jak już to ogarniemy, oddychamy z ulgą, jest bezboleśnie, a nawet konsekwentnie, bo kilka kolejnych rozdziałów również zaczyna się retrospekcją z tego feralnego dnia. Mam parę problemów z retrospekcjami w tej powieści, ale akurat ten zabieg wydał mi się ciekawy i po dwukrotnej lekturze "Więzów rodzinnych" doceniam jego powtarzalność. Musiałam do niego chyba dorosnąć.

Napięcie budowane jest od samego początku — Edvige przekonuje konduktora, by pociąg jeszcze nie odjeżdżał, bo zaraz na pewno zjawi się dwójka jej spóźnionych dzieci. Katalin i András wrócili po maskotkę, której dziewczynka zapomniała ze sobą zabrać. Mimo że powód był błahy, matka zdaje sobie sprawę z wartości sentymentalnej maskotki (był to prezent od ojca), a także z przywiązania dziecka do zabawki. Patrzymy więc na świat oczami małoletniej Katalin i prawdopodobnie przypominamy sobie nasze własne dzieciństwo. Ja od razu pomyślałam o moim pluszowym słoniku, dzięki czemu momentalnie utożsamiłam się z Katalin i kibicowałam jej, by zdążyła wbiec do pociągu prosto w bezpieczne ramiona matki, jednak bogatsza o misia. Kiedy dzieci wciąż nie pojawiają się na peronie, Edvige nachodzą wątpliwości, czy aby na pewno postąpiła słusznie. Próbuje jeszcze kłócić się z konduktorem, ale na próżno — lokomotywa się już rozpędza. Ta króciutka scena, pełna niedopowiedzeń, oznaczona jako tajemnicza retrospekcja do nie wiadomo czego, skutecznie zaciekawia czytelnika, niepokoi, składania do dalszej lektury.

Kilka akapitów dalej dowiadujemy się, że na ten moment nie zostawiamy Budapesztu, a od wyjazdu Vilmosa na front minęło już dziesięć lat. Autorka serwuje nam obrazowy i nieprzytłaczający opis węgierskiej stolicy, płynnie przechodząc przy tym od uroków młodości, których doświadczają mieszkańcy po burzliwym, pełnym niepewności czasie, do wspomnienia samej wojny. Podczas gdy robotnicy wychodzą z fabryki w pierwszy dzień lata, by nacieszyć się piękną pogodą i młodością, po ulicach snuje się jak duch András Kivaly, zupełnie niepasujący do tej beztroskiej atmosfery.

András jest już dwudziestotrzyletnim mężczyzną, który "zgubił życie" (czyż ta metafora nie jest zachwycająca?) i wciąż żyje przeszłością, w odróżnieniu od tłumu, wolącego o przeszłości zapomnieć. W Budapeszcie trzyma go tylko nadzieja na odnalezienie Katalin. Okazuje się więc, że rodzina rozdzieliła się niespodziewanie aż na cztery części: Vilmos wyruszył na front, Edvige, Emese, Mária i Tivador odjechali pociągiem, zostawiając w Budapeszcie Andrása i Katalin, którzy też stracili siebie z oczu podczas ucieczki z sierocińca. Jestem naprawdę pod wrażeniem, jak @zamyslonakrakuska skrupulatnie zaplanowała sobie losy rodu Kivaly i kolejne rozstania, później już przypadkowe, pomiędzy garstką tych, którzy jeszcze przed chwilą trzymali się razem.

Świat nie jest jednak tak wyrozumiały dla młodzieńca, jak niegdyś jego ukochany ojciec. Pragnie biec dalej, cieszyć się urokami życia, a nie rozpamiętywać przeszłość. Czyż takie poczucie wyobcowania nie spotkało kiedyś każdego z nas? András usiłuje wpasować się w tłum, w tym udawaniu niejako zatracając siebie. Daje się ponieść roześmianemu, świętującemu Budapesztowi, tańcząc z kobietami i pijąc alkohol. Oddaje to wspaniale klimat słodko-gorzkiego dwudziestolecia międzywojennego, pełnego ulgi, wolności oraz świeżo przeżytych, nieprzepracowanych traum.

Pośród beztroskich zabaw spacerują czasami duchy przeszłości. Jednego z nich, przybierającego postać Katalin, widzi właśnie nasz bohater. Przez chwilę zdaje mu się nawet, że "rozerwane więzy znowu się połączą", co stanowi zręczne nawiązanie do tytułu. Pobudza nas tym samym do refleksji: Czy te więzy aby na pewno są rozerwane? Czy czas i dystans mogą rozerwać wyjątkowo silne więzy zacieśniane przez lata przez kochającą się rodzinę? Pozornie banalny tytuł okazuje się nadwyraz głęboki.

Wyrzuty sumienia wywołane przez zwidy skłaniają Andrása do powrócenia myślami do dnia jego rozstania z Katalin. Brakuje mi jednak zdania wprowadzenia tej retrospekcji, bo wspomnienie ucieczki z sierocińca, podczas której dziewczyna upada i jest zmuszona zostać w placówce, spada jak grom z jasnego nieba. Mimo wszystko cieszę się, że wiele rzeczy zostało czytelnikowi pokazanych, a nie jedynie przelotnie wspomnianych gdzieś w dialogach lub opisach, trzymając się tym samym zasady "show, don't tell". Proponowałabym więc subtelne zasygnalizowanie: Hej, tu będzie powrót do przeszłości! Wówczas wszystko będzie już perfekcyjnie.

Nazajutrz pan Kivaly nie potrafi skupić się na pracy — przełożony zastaje go na przerwie z papierosem w ustach zamiast na składaniu maszyn do szycia. András ma wrażenie, że kierownik tylko czekał na jego potknięcie, ma w zanadrzu kolejnego chętnego na jego miejsce, a on i tak ma dosyć tej mało rozwijającej pracy za najmniejsze pieniądze. Porzuca więc pomysł dalszego przekonywania go, by dał mu kolejną szansę. Moim zdaniem godzi się jednak odrobinę zbyt łatwo z utratą swojego jedynego źródła dochodu i zgrywa za dużego cwaniaka. Przydałaby się jakaś bardziej rozbudowana, zaniepokojona obrotem spraw myśl, nawet nieco później, kiedy opadną już emocje. Oczywiście taka reakcja w przypadku Andrása jest do przyjęcia (czytelnik ma wciąż w pamięci jego buntowniczą postawę wobec wyjeżdżającego na wojnę ojca, czy też świadomośc, że chłopak musiał od pewnego momentu radzić sobie sam i do tego przywykł), ale warunki pracy na początku XX wieku nie napawają optymizmem. Osobiście marzy mi się jakieś komunistyczne nawiązanie z racji na epokę, ale już się więcej nie czepiam i nie zapędzam w stronę sowietów.

Potem, ni z gruszki, ni z pietruszki, András raczy nas drugą retrospekcją, która nachodzi go pod kościołem. O ile ta pierwsza tylko trochę wybijała z rytmu, ta już wybiła mnie znacznie bardziej, również podczas drugiej lektury, gdy byłam nieco bardziej na nią przygotowana niż za pierwszym razem. Mężczyźnie nagle przypomina się, jak przekazał Katalin informację o śmierci ich ojca, który miał zostać zamordowany przez pułkownika Ödöna, a dziewczyna mu nie uwierzyła, powołując się na obietnicę powrotu złożoną jej przez Vilmosa. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego ta myśl pojawia się teraz. Może András wspomina Katalin jako jedyną, która do końca nie bała się przyznać, że nie straciła nadziei, co kontrastuje z nim samym?

Mimo że on ukrywał przed sobą, że wciąż nie zwątpił w połączenie rozerwanych więzów, zdjęcie Katalin, które niespodziewanie dostrzega na witrynie fotografa, zaskakuje go na tyle, że czuje się pobudzony do działania. Tym razem końcówka wciska w fotel i zachęca do dalszej lektury już nie tylko samą atmosferą. Sama uważam się za czytelniczkę dość odporną na cliffhangery i rzadko im ulegam, @zamyslonakrakuska złapała mnie jednak w swoją sieć. Nie mogłam się doczekać, co będzie dalej.

II. Nadzieja wciąż nie zgasła

Jak już zapowiedziałam wcześniej, przez kilka rozdziałów będziemy wracać do retrospekcji z momentu rozdzielenia Katalin i Andrása z matką i rodzeństwem. Chciałabym podkreślić raz jeszcze, że o ile wybija to z rytmu przy pierwszym podejściu, warto dać się wybić i powrócić na harmonijne tory, by pozytywnie zaskoczyć się konsekwencją tego zabiegu. Uwielbiam obserwować wszelkie przejawy skrupulatnego zaplanowania dzieła (nawet jeśli wychodzą spontanicznie), bo wówczas czuję się zaopiekowana przez autora — wszelkie dowody na logiczność ciągu zdarzeń i jakiś większy zamysł dotyczący kompozycji lub treści uspokajają mnie, że twórca ma swoje dzieło pod kontrolą i wie, dokąd z nim zmierza.

Ta retrospekcja wraca jeszcze chwilę wcześniej niż poprzednia. Widzimy rodzinę spieszącą się na pociąg do Genui i moment, w którym Katalin orientuje się, że zapomniała zabrać ze sobą swojego misia, pamiątki po utraconym papie. Nie przekonują ją namowy matki, że dostanie podobnego, bo żaden nie będzie w stanie zastąpić jej zabawki przypominającej jej ukochanego ojca. Kiedy Edvige się waha, co należy zrobić w tak trudnej sytuacji, András zgłasza się na ochotnika, by wrócić po maskotkę. Katalin decyduje się do niego dołączyć, wyrywa się więc matce, a wyścig z czasem właśnie się rozpoczyna.

Logiczniej byłoby co prawda zamienić miejscami retrospekcje z pierwszego i z drugiego rozdziału, by zachować chronologię (tak naprawdę tutaj nie dowiadujemy się nic więcej oprócz tego, że András sam zaoferował pomoc siostrze), ale mam teorię, dlaczego zostało to zrobione tak, a nie inaczej: pierwsza retrospekcja jest bardziej dynamiczna, zachęcająca do dalszej lektury, więc lepiej było umieścić ją na początku, by złapać czytelnika. Jakkolwiek było naprawdę, dałam się wciągnąć, bo na początku czytałam "Więzy rodzinne" tak dla siebie, odkopawszy je z odmętów wattpada i nic mnie tam na siłę nie trzymało. Ostatecznie trzeba powiedzieć, że każde rozwiązanie ma swoje plusy i minusy, a po dłuższym namyśle zostawiłabym to tak, jak jest. Sama bardzo często skaczę z perspektywą w swoich powieściach, a chronologię lepiej zostawić na biografie i książki teoretycznohistoryczne niż na literaturę piękną, jeśli ma na tym ucierpieć dynamika.

W kolejnych akapitach wracamy do Andrása, który ogląda zdjęcie Katalin znalezione na witrynie fotografa w poprzednim rozdziale (zauważcie, że znów przewija się tutaj główny motyw symboliczny). Ponownie jak grom z jasnego nieba spada na nas kolejna retrospekcja, chociaż tym razem jest ona nieco bardziej zasadna — fotografie i przedmioty pozostawione po bliskich często skłaniają nas do rozmyślań na temat przeszłości. Tak czy inaczej, zdanko wprowadzenia zrobiłoby dobrze.

András zdradza nam, w jaki sposób zdobył zdjęcie siostry, któremu właśnie się przygląda. Ujrzawszy je, zaczął agresywnie wypytywać pracownika zakładu fotograficznego, czy zna uwiecznioną dziewczynę oraz gdzie zrobiono tę fotografię. Wyjaśnił też, dlaczego tak bardzo zależało mu na uzyskaniu odpowiedzi na te pytania. Mężczyzna zdradził jedynie, że wyciągnął zdjęcie ze starego kartonu, a kiedy chłopak nieco się uspokoił i zreflektował, iż nie powinien tak naskakiwać na biednego człowieka, nieznajomy przypomniał sobie swoją wizytę w sierocińcu. To właśnie tam zrobił zdjęcie dziewczynce, która przykuła jego uwagę swoim hipnotyzującym spojrzeniem. Ostatecznie pozwolił Andrásowi zabrać je nieodpłatnie ze sobą, jeśli to miałoby mu pomóc odnaleźć zaginioną siostrę. To scena bardzo pokrzepiająca, rozbudzająca wiarę w ludzką bezinteresowność i empatię nawet ze strony tych, których spotykamy przypadkiem. Ponownie jestem pod wrażeniem oryginalności fabuły, umiejętnego zwiększania apetytu czytelnika na więcej, dając mu drobne promyczki nadziei na połączenie zerwanych więzów.

Po rozmowie ze swoim przyjacielem Noelem, byłym współpracownikiem w fabryce (mniej uważny czytelnik może nie zwrócić uwagi na jego przelotne myśli, w których Noel przyznaje się do ukrywania jakiegoś bliżej nieokreślonego sekretu), András decyduje się ponowić poszukiwana Katalin, zaczynając od miejsca najbardziej oczywistego. Widok sierocińca sprawia jednak, że odżywają w nim nieprzyjemne wspomnienia, w efekcie czego przechodzimy do kolejnej retrospekcji, tym razem znakomicie wprowadzonej i nie wybijającej z rytmu dzięki odpowiedniemu, poprzedzającemu ją akapitowi:

"Spojrzał na dzieciaki, które na nic się nie skarżyły. Nie chciał wplątywać się w poczucie winy. Nie każdy miał to szczęście, żeby urodzić się w bezpiecznym i ciepłym domu, zresztą czasami wystarczył zbieg niespodziewanych wydarzeń, by całkowicie odmienił się los. Znów powróciły wspomnienia, które wniknęły w jego podświadomość. Trudno jest zapomnieć, gdy wciąż żyje się przeszłością."

Czego dowiadujemy się tym razem o przeszłości bohatera? Pobyt w placówce nie należał do przyjemnych wspomnień, o czym świadczy wciąż obecny odruch ucieczki z tego miejsca. Panowała tam wojskowa dyscyplina, skrajnie różna od tej, którą mogliśmy obserwować w domu państwa Kivaly. To jednak dopiero wierzchołek góry lodowej — rodzeństwo być może znajdowało się w niebezpieczeństwie. András, przypomniawszy sobie list, w którym poinformowano jego matkę o zamordowaniu jego ojca, wyczuł zagrożenie w przesłuchującym go poruczniku, dlatego też podał mu zmyśloną tożsamość. Czyżby ten, kto był odpowiedzialny za śmierć Vilmosa, węszył również w poszukiwaniu jego dzieci? Tropiący go wojskowy, który (jak możemy przypuszczać) rozglądał się po wszystkich sierocińcach za nowoprzybyłymi podopiecznymi, nabrał się na jego historyjkę i niewinną buzię. Mimo że doskonale zdajemy sobie sprawę, że András nie został ostatecznie schwytany, a nawet potem uciekł z placówki, niestety rozdzielając się z siostrą, wciąż nietrudno jest odczuć napięcie i grozę. To jedna z moich ulubionych scen — niezwykle filmowa, bo potencjalny antagonista jest tuż tuż, patrzy prosto w oczy temu, kogo goni, ale nie rozpoznaje w nim poszukiwanego. Na dodatek jedynie zwiększa to tragizm rodziny Kivaly. Nie tylko cierpią z powodu rozłąki, bo jeszcze do tego wszystkiego ktoś ciągle depcze im po piętach i niemal z całą pewnością nie ma dobrych intencji.

Jak pewnie się spodziewacie, wizyta w sierocińcu nie przynosi oczekiwanego rezultatu, choć zdradza skrawek losów Katalin, o których opowiada dyrektorka sierocińca. Po nieudanej ucieczce z placówki u boku brata, dziewczynka podjęła drugą, tym razem owocną próbę podczas dnia otwartego. Nie otrzymała szansy bycia zaadoptowaną przez odwiedzających przytułek, bo była wówczas uwięziona na strychu (aż boję się myśleć za co), lecz ktoś, korzystając z chaosu, pomógł jej się stamtąd wymknąć. Staruszka wyrzuca subtelnie dorosłemu już panu Kivaly, że rozdzielili się na własne życzenie i poleca mu, aby zaniósł zdjęcie siostry do gazety. Otrzymawszy to niesłychanie cenne wsparcie emocjonalne, András obiecuje w myślach Katalin, że przechytrzą przekorny los. Bohater podejmuje zatem decyzję — po latach rozpaczy i prób pogodzenia się z przeszłością, rzuca jej wyzwanie. Cieszy mnie, że nie dzieje się to bez przyczyny, zapalnikiem jego chęci do działania jest bowiem odnaleziona na witrynie fotografia. Końcówka drugiego rozdziału to też dobry moment na zdecydowane zawiązanie się akcji, pierwszą przemianę wewnętrzną i porzucenie dawnych nawyków.

W następnej części rozdziału spotykamy w końcu Katalin po ucieczce z sierocińca. Młoda kobieta przebywa obecnie w malowniczym Etyek, gdzie znalazła swój nowy dom na plantacji u boku niejakiego Jakoba i jego matki. Poznajemy więc pewne fakty, o których nie ma pojęcia András i zostajemy zobowiązani przez narratora do dotrzymania sekretu przed bohaterem, patrząc, jak ten próbuje rozwiązać zagadkę na własną rękę. "Więzy rodzinne" wprowadzają tym samym jeden z moich ulubionych literackich zabiegów — zarówno tajemnice skrywane przed czytelnikiem, na rozwiązanie których musi on sporo poczekać, jak i tajemnice skrywane przed protagonistą, które narrator przekazuje czytelnikowi. Tworzy to fascynującą mieszankę, pozwala jednocześnie poczuć ekscytację z wiedzy na temat czegoś, o czym ktoś inny nie ma pojęcia, ale też zachęca do dalszej lektury, by dowiedzieć się absolutnie wszystkiego. Apetyt rośnie przecież w miarę jedzenia.

Sama wieś zostaje przedstawiona za pomocą zachwycającego, nienużącego i nie za bardzo rozciągniętego opisu przyrody prezentującego pełen kunszt warsztatu pisarskiego autorki:

"Na szerokim kadrze nieba pojawił się abstrakcyjny obraz. Odcienie pomarańczy i czerwieni delikatnie ze sobą przenikały, jak gdyby sam Stwórca chwycił za pędzel. Jasność dnia powoli zaczęła gasnąć, słońce aluzyjnie obniżało się za niekończącymi się wzgórzami winorośli. Letni powiew wiatru musnął twarze pracowników, którzy zakończyli kolejny dzień przy doglądaniu winnych krzewów. Powoli zaczęli wyłaniać się z poszczególnych rzędów z wyjątkiem młodego mężczyzny, który wręcz wybiegł ze środka latorośli."

Ów młody mężczyzna to właśnie wspomniany wcześniej Jakob. Oliwy do ognia dodaje fakt, że... jest zakochany w Katalin, a nawet snuje wobec niej pewne plany matrymonialne. Z kolei niczego niespodziewająca się dziewczyna żyje przeszłością i marzy o powrocie do Budapesztu, gdzie miałaby większe szanse na odnalezienie brata. Kończymy więc rozdział konfliktem interesów i potencjalną wizją nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej miłości. Możemy się tylko zastanawiać, jak silne jest uczucie Jakoba do Katalin i czy będzie potrafił postawić ponad nie decyzję swojej ukochanej — od tego zależy przecież, czy stanie się jej sojusznikiem czy wrogiem.

III. Rozerwane serce

Zaczynamy jak zawsze od retrospekcji dotyczącej nieszczęsnego dnia, kiedy to jadąca pociągiem matka zostaje oddzielona od Andrása i Katalin. Kobieta żałuje, że pozwoliła dzieciom wrócić po maskotkę, obwinia się, że to przecież nie była sprawa na tyle ważna, by tak dużo ryzykować. Wyścig z czasem trwa bowiem nieubłaganie, lokomotywa rozpędza się coraz szybciej, a wraz ze wzrastającą prędkością pociągu, wzrasta i cierpienie przerażonej włoskiej hrabianki, która właśnie mimowolnie oddala się od swoich pociech. Nawet małej Katalin robi się głupio, że dopuściła do tak niebezpiecznej sytuacji. Napięcie buduje stopniowe oddalanie się Edvige i pozostałych dzieci z peronu. Matka wciąż ma jednak nadzieję, że syn zdąży wskoczyć do pociągu. Mimo że znamy tragiczny koniec tej gonitwy z czasem, wciąż zdajemy się kibicować chłopcu. Walka trwa do samego końca, Andras łapie siostrę, kobieta nawołuje dzieci i błaga o zatrzymanie lokomotywy. Ostatecznie upadek Katalin niweczy szanse na połączenie się rodziny.

Ze wszystkich scen retrospekcyjnych właśnie ta stanowi moją ulubioną i to nie tylko dzięki zachowaniu chronologii. Wachlarz emocji odczuwanych przez Edvige jest niesłychanie bogaty: mamy tu wszystko od rozpaczy, bezradności, poczucia winy, żalu, miłości do syna i córki, desperacji, nadziei... A wszystko to przedstawione w poruszający, choć całkiem przystępny i nie sztucznie poetycki sposób. Kobieta rzuca się, krzyczy, nawołuje dzieci, modli się do Boga. Sam szalony bieg Andrása trzymającego za rączkę małą, nienadążającą za nim Katalin, próba dogonienia bezlitosnej, nieczułej na nich cierpienie lokomotywy, martwego, nierozumiejącego przedmiotu i wreszcie upadek dziewczynki budują kolejną iście filmową scenę, która bez dwóch zdań znalazłaby się w trailerze.

Co więcej, wychodzi nam tutaj ciekawa przypadłość rodzinna państwa Kivaly — każde z nich o wszystko wini tylko i wyłącznie siebie. Edvige nie potrafi sobie wybaczyć, że pozwoliła dzieciom wrócić po maskotkę i przez to spóźniły się na pociąg. Katalin żałuje, że to przez jej zapominalstwo i upór rozdzieliła się z matką. Później zarówno Katalin, jak i Andras będą się obwiniać o niepotrzebną ucieczkę z sierocińca, która doprowadziła do kolejnego rozstania. Czytelnik podświadomie zdaje sobie jednak sprawę, że bohaterowie są wobec siebie zbyt surowi. To nieczuły konduktor oraz maszynista nie zatrzymali pociągu. Przecież chłopiec i dziewczynka nie mieli niemalże szans dogonić pędzącej maszyny bez ich pomocy. Czy podlotek w wieku Katalin może mieć do siebie pretensję, że nie potrafi jeszcze racjonalnie myśleć? Raczej nie. W jaki sposób musieli być traktowani podopieczni w sierocińcu, że decydowali się na ucieczkę, nawet ryzykując podobną tragedią? Widzimy więc, że protagoniści prowadzą nierówną walkę z okrucieństwem świata, wobec którego często są bezbronni.

Tym razem towarzyszymy cierpiącej po utracie dzieci Edvige, która szczęśliwie dotarła do Genui z pozostałymi członkami rodziny. O ile András zostaje określony przez autorkę jako chłopiec, który "zgubił życie" oraz ktoś wciąż żyjący przeszłością, jego matka opisywana jest jako kobieta o rozerwanym sercu, również niepotrafiąca odciąć się od minionych zdarzeń. Może jest już tak, że gubiąc najbliższe nam osoby, gubimy niejako swoje życie? Tutaj potwierdza się również to, o czym mówił przed wyjazdem Vilmos, gdyż Edvige musi wykazać się stalowymi nerwami niemal jak żołnierz na wojnie i kontrolować swoje emocje w obecności dwóch pozostałych córek, a zatem opieka nad rodziną bywa trudniejsza od walki zbrojnej. Niemal od razu zadajemy sobie wówczas pytanie: ale gdzie jest Tivador, najmłodszy chłopiec?

Nie musimy długo czekać na odpowiedź, bo wkrótce przed naszymi oczami ukazuje się opis grobu chłopca. Czytelnika od razu uderza poczucie niesprawiedliwości — ta wspaniała, troskliwa i kochająca matka, która oddała wojnie swojego ukochanego męża i została tragicznie oddzielona od dwójki dzieci, musiała pochować również swoje najmłodsze maleństwo. Aż strach pomyśleć, że z tej szczęśliwej, siedmioosobowej rodziny pozostały razem tylko trzy osoby. Moment, w którym dowiadujemy się o śmierci Tivadora jest moim zdaniem kluczowy i dobrze umiejscowiony w fabule. Kiedy jedna tragedia pociąga za sobą od razu kolejną, odbiorca jest znacznie bardziej skłonny do głębszego współczucia.

Uderza nas ponownie retrospekcja, do czego na tym etapie powinniśmy się już przyzwyczaić. Oczywiście, jak już wspomniałam, przydałoby się z jedno zdanko wprowadzenia. Scena jest jednak tak wzruszająca i kluczowa dla rodzinnych losów, że naprawdę trudno jest czepiać się o takie szczegóły, kiedy łzy same cisną się do oczu. Znowu staje przed nami brutalna rzeczywistość dawnych czasów, tym razem w postaci śmierci małego dziecka, która przecież była na porządku dziennym, szczególnie w obliczu długich, dość chaotycznych podróży i mniej rozwiniętych nauk medycznych. Bóg po raz kolejny zawodzi Edvige, nie słucha jej próśb, najpierw rozdzielając ją z Andrasem i Katalin, a potem zabierając duszę biednego Tivadora. Kunsztowne, doskonale wyważone, momentami naturalistyczne opisy mogą przyprawiać o ciarki:

"Czuła okropną gulę w gardle, ale mimo to zaczęła śpiewać mu kołysankę, którą zawsze słuchał do snu. Nie powstrzymywała już łez. „P-proszę, synku, nie o-opuszczaj mnie" trzymała go w objęciach, widząc, jak powoli gaśnie. Tivador wciąż obserwował ją swoimi dużymi brązowymi oczami z wyrośniętymi długimi rzęsami. Był spokojny i skupiony na rodzicielce — jakby chciał ją zapamiętać."

Szybko spotykamy jednak nową postać, która przynajmniej pozornie może próbować wypełnić pustkę w sercu powstałą po Tivadorze — bratanicę Edvige, Aurelię. Odkąd zmarła jej matka, Clara, a ojciec przestraszył się ciążącej na nim odpowiedzialności i opuścił swoje dziecko, dziewczynka ma w swoim życiu jedynie ukochaną "cioteczkę". Ani ona nie zastąpi jej matki, ani Aurelia nie zastąpi Edvige dziecka, ale więź między nimi wydaje się bardzo szczególna. Dziewczynka jest wyjątkowo niewinna, a jej wypowiedzi chwytają za serce swoją dziecinnością i lekkodusznością. Jednocześnie postać Aurelii została owiana tajemnicą (tajemnica prędko się rozwiązuje, ale to zawsze coś, co należy docenić):

"Urodziła się, walcząc z przeznaczeniem. Gdyby słuchać tylko sztywnych reguł nigdy nie powinna się narodzić."

"Pragnęła dowiedzieć się o niej [o matce] więcej, ale nikt nie chciał wspominać przeszłości."

Moglibyśmy odnieść wrażenie, że Bóg nie może doświadczyć biednej Edvige jeszcze mocniej. Kobieta ma jednak prawo wyrzucić mu, jeszcze jedną rzecz, która nie powinna się była wydarzyć: rozdzielił Aurelię z matką. Bratowa bohaterki zmarła przy porodzie, co obrazuje prześliczna, chyba najpiękniejsza w tekście metafora:

"Zgasła tak nagle, oddając płomień swojego życia maleńkiej dziewczynce."

Z tego, co dowiadujemy się chwilę później, ojciec co prawda unika kontaktów z córeczką, ale wciąż od czasu do czasu pojawia się w jej życiu, choć stara się ograniczyć to do minimum. Tym razem zaszczyca rodzinę swoją obecnością podczas zaślubin swojej siostrzenicy, Emese. Może jest mu wstyd? Może nie chce robić złudnych nadziei małej Aurelii, że już zawsze przy niej będzie, kiedy wie, że tego nie uczyni? Czy to bardziej okrutne niż całkowite jej porzucenie czy wręcz przeciwnie, objaw litości?

Brat naszej włoskiej hrabianki, Edoardo di Carlo sprawia niezbyt dobre pierwsze wrażenie. Dowiadujemy się, że najbardziej obchodzą go pieniądze hrabiego, które gwarantują mu życie na poziomie, a od których został odcięty przez splamienie rodowego nazwiska nieślubnym dzieckiem (i tutaj zapala się lampka, a powstałe światełko prowadzi nas do Aurelii). Podczas gdy jego siostra oddałaby wszystko, byleby tylko ponownie móc objąć całą swoją utraconą rodzinę, Edoardo wolałby żyć wygodnie bez swoich bliskich. Nawet odnalazłszy rysunek przedstawiający rodzinny portret, głaszcze tylko i wyłącznie swoją, a nie niczyją inną twarz. Na szczęście tą realną, a nie portretową, bo tego by było już za wiele. Na pierwszy rzut oka jego postawę można opisać jako skrajnie narcystyczną. Cóż za paradoks, że to właśnie on nikogo nie stracił! Czyż świat ponownie nie prezentuje się jako miejsce okrutnie niesprawiedliwe, na które należałoby być wściekłym?

Widzimy mężczyznę po raz pierwszy w trakcie powrotu do domu rodzinnego, w którym Edvige skryła się wraz z Aurelią i córkami. Tymczasem pierwszą osobą, na jaką wpada dżentelmen jest jego matka, wiecznie wyrzucająca sobie, że nie wychowała syna na lepszego człowieka, który otoczyłby opieką osieroconą przez rodzicielkę ośmiolatkę. Może państwo Di Carlo, pomijając Edoardo, również chorują na syndrom rodziny Kivaly i wiecznie obwiniają się o rzeczy, na które nie mają wpływu? Czyżby Edouardo był jedyną osobą w tej familii, która nie ma sobie nic do zarzucenia? Chyba początkowo można tak powiedzieć, bo gdy jego kilkuletnia córka przychodzi się z nim przywitać, on udaje, że śpi, byleby tylko z nią nie rozmawiać. Analizując myśli bohaterów, bardzo łatwo jest dostrzec, że po prostu się nie rozumieją. Aurelia nigdy w życiu nie pomyślałaby, że ojciec jej nie kocha, Edouardo zaś, że dziewczynka czuje się przez niego i tak kochana oraz rozpaczliwie pragnie jego ojcowskiej czułości. Ta dwójka niezwykle silnie kontrastuje z relacją rodzic-dziecko, którą przybliżyli nam Vilmos, Edvige i ich stadko. Czy możemy zatem powiedzieć, że obraz rodziny początku XX wieku zostaje w "Więzach krwi" przedstawiony w sposób panoramiczny? A no chyba możemy.

IV. Najpiękniejsza przysięga miłości

Nadchodzi dzień ślubu najstarszej córki Vilmosa i Edvige — Emese. To nie tylko ważne wydarzenie dla samej panny młodej i przejętej matki, ale też istotne z punktu widzenia całej Genui z racji na wysokie urodzenie państwa młodych. To podniosłe wydarzenie osładza fakt, że narzeczeni szczerze się miłują, choć śmierć ojca Emese kładzie się nieco cieniem na tej pięknej chwili. Ale chyba nie można tego uniknąć, prawda?

"Więzy rodzinne" po raz kolejny trafnie odzwierciedlają prawdy psychologiczne. Edvige bardzo zależało, by jej córka wyszła za mąż z miłości, mimo że ją samą usiłowano zmusić do aranżowanego małżeństwa. Nie popełniła więc błędu swojego ojca. Zazwyczaj ludzie, wobec których stosuje się jakąkolwiek przemoc lub przymus, stają się albo oddanym przeciwieństwem tego, kto ich źle potraktował lub zagorzałym naśladowcą ich zachowań. W przypadku Edvige wcale mnie nie dziwi, że wybrała tę pierwszą, właściwą drogę, będąc tak świadomą, godną podziwu matką. Bardzo ucieszył mnie ten niewielki promień radości w przepełnionym cierpieniem tekście i zrównoważenie atmosfery choć na króciutki moment. Chociaż w przypadku rodów Kivaly i Di Carlo nie może być zbyt kolorowo, do czego już przywykliśmy. Nie trzeba przecież być psychologiem, by wiedzieć, że takie kluczowe dla rodziny momenty pobudzają do refleksji na temat tych, których brakuje w kręgu bliskich.

W końcu poznajemy odpowiedź na pytanie, dlaczego córka włoskiego hrabiego nie wróciła do Budapesztu, by szukać tam Andrása i Katalin, co nieco mnie nurtowało i odpalało moje czepialskie tendencje (postanowiłam jednak poczekać do końca i to się opłaciło). Okazuje się, że z dala od tego miasta trzyma ją widmo kolejnej tragedii, utraty kolejnego członka rodziny. Stolica Węgier staje się niejako osobnym bohaterem, antagonistą rozdzielającym kochające się rodziny, zżyte ze sobą rodzeństwo, które razem ucieka z sierocińca, ostatnim miejscem spotkania Vilmosa i jego żony. Nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że przekleństwem, bezlitosną, demoniczną strefą, do której jedni mimo wszystko pragną zmierzać, tak jak Katalin, a od której inni wolą trzymać się z daleka, tak jak Edvige.

Uwielbiam konsekwentnie przewijające się symbole, więc uśmiechnęłam się, widząc powracający motyw fotografii. Tym razem przedstawia ona całą rodzinę dziesięć lat wcześniej, przed wybuchem wojny, która wszystko zniszczyła.

Sama atmosfera ślubna udziela się już od pierwszego akapitu. Zaczynamy od przedstawienia sytuacji, o której zresztą była mowa w poprzednim rozdziale. Edvige wspomina nieobecnych członków rodziny, których brakuje jej podczas uroczystości, co sprawia, że nawet ten radosny dzień zdaje się nieco tragiczny. Sama fotografia stanowi pewnego rodzaju kontrast między teraz a kiedyś, pobudza do refleksji, jak potoczyłyby się losy rodu, gdyby nie wybuchła wojna. Nie brakuje zapierającego dech w piersiach opisu wyglądu panny młodej, oczywiście zgodnego z realiami historycznymi lat dwudziestych zeszłego wieku. Pojawiają się zwykłe dla każdego obawy przed tak znaczącą decyzją jak zamążpójście, a także szczera rozmowa matki z córką.

Jeśli czekacie na retrospekcję, nie będziecie zawiedzeni. Aby uspokoić szalejące w głowie Emese myśli, Edvige opowiada jej o swoim ślubie i towarzyszących jej lękach. Panująca wówczas atmosfera skrajnie różni się od tej, której dopiero co byliśmy świadkami. Panna młoda jest samotna, uciekła ze swoim ukochanym, by poślubić człowieka, którego kocha, ale brakuje jej obecności rodziny. Oliwy do ognia dolewa jeszcze fakt, że niegdyś była bliska ze swoim papą, który odwrócił się od niej, gdy odrzuciła narzeczonego, wybranego jej przez ojca arystokratę.

Edvige to więc kobieta odważna, umiejąca poświęcić naprawdę wiele dla miłości. Nie boi się podjąć ryzyka, iść za głosem serca, porzucić panujące w jej społeczności konwenanse. Ileż siły wymaga przecież odcięcie się od rodziny, zbuntowanie, postanowienie o sobie samej i udanie się do obcego kraju, by rozpocząć życie po swojemu? Kiedy podejmujemy samodzielnie decyzje, musimy przecież wziąć za nią odpowiedzialność. Może to właśnie dzięki tej dojrzałości pani Kivaly stała się moją ulubioną bohaterką.

Na szczęście ojciec Vilmosa wkrótce przychodzi podnieść na duchu przyszłą synową. Mimo że ukochany Edvige przyznał wcześniej, że zabrakło mu w dzieciństwie łagodności i czułości ze strony jedynego żyjącego rodzica, starszy pan sprawia wrażenie człowieka empatycznego i pełnego zrozumienia. Ofiarowując jej suknię ślubną oraz medalik, które niegdyś należały do jego żony, sprawia, że młoda dziewczyna czuje się przyjęta do ich rodzinnego grona, a nawet prosi teścia, by ten zaprowadził ją do ołtarza. Sam sakrament jest momentem wzruszającym, prawdopodobnie jedynym dotychczas w powieści, którego nie przytłacza jakieś tragiczne wydarzenie, dla Edvige liczy się bowiem tylko Vilmos, a dla Vilmosa Edvige. W opowieści matki dla Emese pada ponadto jeden z moich ulubionych cytatów:

"Miłość bowiem rozwija się każdego dnia i jeśli na moment odwrócicie wzrok, możecie się nie rozpoznać."

Rozdział wieńczy opis ślubu Emese i Alberto, podczas którego nowożeńcom towarzyszą bardzo podobne emocje, co Edvige i Vilmosowi. To piękna osłoda na koniec, dająca czytelnikowi nadzieję, że jeszcze w "Więzach rodzinnych" czeka go wiele urokliwych, optymistycznych scen.

V. Weselne wyznania

W rozdziale piątym ponownie wita nas motyw fotografii. Państwo młodzi wychodzący z kościoła zostają uwiecznieni na zdjęciu wśród ślubnych gości. Nie widzę tutaj żadnego głębszego znaczenia, ale podoba mi się konsekwentne odwoływanie się do tego motywu (wiem, już jesteście znudzeni, że podkreślam to tyle razy). Może spotkamy się z tą pamiątką z wielkiego dnia Emese w kolejnych rozdziałach?

Następnie przenosimy się na wesele, które odbywa się w domu rodziny Di Carlo, co może sugerować na wyjątkowe przywiązanie do tradycji, o czym świadczy nie tylko urządzenie przyjęcia w rodowej rezydencji, ale też przekazywany od pokoleń pannie młodej medalik.

Dowiadujemy się o pewnych miłosnych zawirowaniach wśród członków rodu Di Carlo, podglądając myśli ojca Edvige. Wyraźnie cieszy go, że wszystko wraca do porządku dziennego i toczy się tak, jak zaplanował — odprowadził do ołtarza wnuczkę, a rodzina Di Carlo połączyła się węzłem małżeńskim z rodziną Oliveto. Mimo że sprawy idą po jego myśli, Ferdinando czuje się dziwnie. Wkrótce jego stan wyjaśnia się podczas rozmowy z młodszą siostrą, Leocadią, która wspomina ich drugą siostrę, Matilde.

Dziewczyna, podobnie jak córka Ferdinando, Edvige, wybrała małżeństwo z miłości, a nie z przymusu. Zaufała jednak niewłaściwemu człowiekowi, została przez niego skrzywdzona, po czym umarła w ramionach brata. Rzuca to trochę światła na postać hrabiego i tłumaczy, dlaczego decyzja Edvige tak bardzo nim wstrząsnęła — być może bał się kolejnej tragedii? Wyrzuca Leocadii, że Matilde zapewne byłaby teraz wśród nich, gdyby głowa rodziny zareagowała w sposób zdecydowany i uniemożliwiła jej ucieczkę z ukochanym. Nagle staje się oczywiste, dlaczego jego reakcja była tak zdecydowana, a moje podejście do tego bohatera zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Jak już pewnie wiecie, jestem wielką fanką argumentowania myśli i zachowań bohaterów poprzez ich życiowe doświadczenia, co w przypadku "Więzów rodzinnych" ma miejsce niemal na każdym kroku.

Nie chcąc popełnić błędów swojego ojca, Ferdinando doprowadził mimowolnie do rodzinnego dramatu. Edvige niesłusznie żyje od tego momentu w przeświadczeniu, że papa ją opuścił, bo się zbuntowała. Nie przychodzi jej do głowy, że jego postawa może wynikać z pewnych zdarzeń z przeszłości. Znając wspomniane perypetie u państwa Di Carlo, zrobiło mi się żal nestora rodu, który cierpi z powodu poczucia bycia niepotrzebnym, gdy jego córka znalazła sobie nową, lepszą rodzinę, a swojego teścia zaczęła traktować jak ojca. Mężczyzna upiera się więc, że Edvige na pewno już na nim nie zależy, mimo że schroniła się w jego domu, uciekłszy z Budapesztu. Prawdopodobnie tym, co hamuje hrabiego, jest duma, złamane serce, brak wiary w to, że zostanie zrozumiany przez swoje dziecko lub fakt, że będzie musiał przyznać się do popełnionego błędu.

W drugiej części rozdziału powracamy do nieco inaczej zrealizowanego motywu relacji pomiędzy ojcem a córką, tym razem na przykładzie Aurelii i Edoardo. Mężczyzna unika dziewczynki jak ognia, prawdopodobnie nie chcąc robić jej fałszywej nadziei na to, że kiedyś stanie się dla niej prawdziwym, wypełniającym swoje obowiązki rodzicem. To dziecko zdaje się go trwożyć, co może brzmieć absurdalnie, ale moim zdaniem Edoardo boi się po prostu spojrzeć prawdzie w oczy, dostrzec, jak bardzo niewłaściwie postępuje, mimo że tłumaczy to wszystko swoją własną moralnością. Na potwierdzenie tej teorii przytoczę mały cytat:

"Tak bardzo chciał uciszyć głosy w swojej głowie, które nie dawały mu spokoju, odkąd przyjechał do rodzinnej rezydencji. Popijał wino, próbując ugasić pragnienie uwolnienia. Chciał wyjść niezauważonym. Nie mógł znieść siebie. Może właściwiej byłoby, gdyby został w Paryżu?"

Tak jak dowiadujemy się z kolejnych akapitów, Aurelia jest dla niego ucieleśnieniem winy. Narrator wyznaje, że matką dziewczynki była służąca, kobieta zostawiona w ciąży przez syna hrabiego, która następnie zmarła przy porodzie. Co ciekawe, Edoardo nie wyrzuca sobie ani niegodziwego postępowania wobec niewiasty, ani niesprawiedliwego traktowania córki — najbardziej boli go jego własna duma. Kotłujące się w nim emocje doprowadzają do awantury podczas wesela Emese, która kończy się zabraniem Aurelii z przyjęcia. Kilkulatka po raz pierwszy zarzuca swojemu ojcu brak miłości i nie potrafi pojąć, czym sobie zasłużyła na takie traktowanie. To rozrywająca serce scena, doskonale przedstawiająca bezinteresowne zaufanie dzieci do rodziców, nawet jeśli dorośli nie potrafią wykrzesać z siebie uczucia.

Ostatnią sceną, jaką miałam przyjemność przeczytać przed napisaniem tej recenzji, jest wyjątkowo radosne i zmysłowe spotkanie państwa młodych, którym wreszcie udało się wyrwać od tłumu gapiów i spędzić chwilę sam na sam. Bardzo spodobała mi się ogólna romantyczna atmosfera, ale też myśl Alberto, która podkreśla przekorny charakter losu. Gdyby nie to, że Edvige uciekła z węgierskim żołnierzem i zbuntowała się tym samym swojemu ojcu, Emese nigdy by się nie narodziła. Przypomina to uniwersalną prawdę, że gdyby nie jedno, pozornie z niczym niezwiązane wydarzenie, wiele osób, które szczerze się pokochały, nigdy by się nie spotkało. Pozwala to snuć refleksje na temat przypadkowości i przeznaczenia, które rządzą ludzkim życiem. Które z nich jednak dominuje? Ostateczny werdykt pozostawiam wam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro