1. This may be our last goodbye

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

1980 r.

Jeffrey

   Siedziałem w samochodzie, w szybkim tempie przemierzając ulice Lafayette. Obok mnie na tylnym siedzeniu leżała moja skórzana kurtka oraz torba z perkusją i ubraniami. W kieszeni dżinsów miałem wszystkie swoje oszczędności. Było ich niewiele, ale na bilet starczą. Zostało pół godziny do odjazdu autobusu.

   Jeszcze wczoraj nie przypuszczałbym, że wyjadę tak nagle i to na drugi koniec Stanów. Mimo wszystko, nie żałowałem tej być może spontanicznej decyzji. Wierzyłem, że mi się uda. Musi się udać. Byłem zdeterminowany jak nigdy przedtem, w końcu zamierzałem odmienić swoje życie i wyjechać z tego miasta pozbawionego perspektyw do ogromnego Los Angeles. Ale najpierw musiałem jeszcze coś zrobić.

   — Sam, zatrzymaj się tu — poprosiłem.

   Zaparkował. Wyszedłem z czerwonego samochodu i stanąłem przed oknem jednego z domów w zachodniej części miasta. Zapukałem kilka razy w szybę. Nie wiedziałem czy dobrze zrobiłem przychodząc tu. Tak czy inaczej, było już za późno na odwrót. Zapaliło się światło. Okno otworzyło się i zobaczyłem w nim znajomą dziewczynę. Uśmiechnęła się do mnie, ale nie byłem w stanie zdobyć się na to samo. Gestem pokazała mi, żebym wszedł do środka. W jednej chwili znalazłem się w pomieszczeniu.

   — Nie spałaś jeszcze? — spytałem, przeczesując ręką czarne włosy. Było trochę późno.

   — Nie.

   Usiadłem na skraju łóżka i spoglądałem w czarne niebo za oknem, tworzące specyficzny klimat, idealnie nadający się na tajemnicze zniknięcie z miasta. Może będą o mnie pisać w gazetach?

   Jillian przypatrywała mi się podejrzliwym wzrokiem. Atmosfera między nami była inna niż zwykle. Chyba wyczuła, że coś jest nie tak.

   — Coś się stało? — Zmartwiła się.
   — Nie — Zawahałem się. — Właściwie to chciałem ci coś powiedzieć.
   — No to mów.
   — Wyjeżdżam. — Spojrzałem na nią z obawą.

   Wydawało mi się, że moje słowa odbijają się echem po pokoju. To możliwe, bo był niemal pusty. Poza łóżkiem, komodą bez jednej szuflady i starym akustykiem, pomieszczenie nie miało innego wyposażenia. Przez dłuższą chwilę panowała niepokojąca cisza. Jill spuściła głowę i wpatrywała się w drewnianą podłogę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

   — Jadę z tobą — oznajmiła nagle.
   — Żartujesz sobie?
   — Nie.
   — Nie ma mowy, Jillian — powiedziałem stanowczo.
   — Niby dlaczego? — Była rozżalona.
   — Przecież nie wezmę cię do Los Angeles. Nawet nie wiem czy będę miał tam za co żyć, a co dopiero ty. Poza tym musisz tu zostać z Billem. — Starałem się zachować panowanie nad sobą. — Właśnie, mogłabyś mu to przekazać? — spytałem, wyciągnąwszy z kieszeni kurtki niewielką kartkę papieru.
   — Nie powiedziałeś mu, że wyjeżdżasz?      
   — Przybrała oskarżycielski ton.
   — Nie — odburknąłem trochę zły na siebie i skierowałem wzrok na swoje buty. — Wiesz jak jest u niego w domu. Nie miałem jak z nim pogadać.
   — On się załamie, wiesz?

   Znowu zapanowała cisza. Jasne, że wiedziałem. Dlatego chciałem, żeby tu z nim została. Miałem nadzieję, że Bill jakoś to zrozumie. Był moim przyjacielem. Powiedziałbym nawet, że kimś więcej. Bratem. Żałowałem, że go tu zostawiam, mimo jego trudnej sytuacji. Jego ojczym to najgorszy skurwiel jakiego poznałem. Bill też chciał się stąd wyrwać. Planowaliśmy wyjechać razem, ale to miało się stać kiedyś, a ja nie mogłem dłużej czekać.

   — Muszę iść, mam za chwilę autobus. Nie pożegnamy się?

   Przysunęła się do mnie i objąłem ją ramionami. Położyłem dłoń na jej włosach. Siedzieliśmy tak przez dobrą chwilę. W końcu nie wiedzieliśmy, kiedy znowu się zobaczymy i czy w ogóle coś takiego nastąpi.

   — Uważaj na siebie — powiedziała cicho i spojrzała mi w oczy.

   Przyglądałem się chwilę jej ciemno-niebieskim tęczówkom. Niespodziewanie Jill nachyliła się i cmoknęła mnie prosto w usta. Hej, czemu codziennie mnie tak nie żegnała? Uśmiechnąłem się pod nosem. Nagle rozległ się dźwięk klaksonu i głos zniecierpliwionego Sama. Cholera, zaraz wszystkich pobudzi i tyle będzie z mojej niewyjaśnionej ucieczki.

   — Idź już, bo naprawdę się spóźnisz — ponagliła mnie.

   Założyłem na siebie kurtkę i wyskoczyłem przez okno. Nie obejrzałem się za siebie. Podszedłem do auta, wsiadłem i trzasnąłem drzwiami. Kierunek: dworzec. A później już tylko Miasto Aniołów.

   — No, w końcu — westchnął Samuel. — Co ty tam tyle robiłeś?
   — Nic ciekawego. — Zaśmiałem się. — Jedziemy?

   Odpalił samochód. Na szczęście przystanek był niedaleko, więc po kilku minutach byliśmy na miejscu. Pożegnałem się z Samem i podziękowałem mu za podwózkę. Obiecał, że nie powie gdzie pojechałem i mu wierzyłem. Był w porządku, więc to właśnie jego poprosiłem o tą przysługę.

   Kierowca włożył moją torbę do bagażnika. Kupiłem bilet i zająłem pierwsze lepsze wolne miejsce przy oknie. Autobus ruszył. Rozsiadłem się tak, żeby było mi wygodnie. Czekało mnie wiele godzin podróży.

   Wyciągnąłem pieniądze, które mi zostały. No, teraz to już na poważnie nie było odwrotu. Nie starczyłoby mi na bilet powrotny. Ale może to i dobrze. Gdyby nie świadomość braku środków w chwili słabości mógłbym się wycofać.

   Za szybą tego pojazdu zostawiłem całe swoje życie. Przyjaciół, rodzinę, wspomnienia. Przez chwilę zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym co ja właściwie zrobiłem, ale pocieszyłem się myślą o Los Angeles i o tym, że zostanę muzykiem. Były to trochę naiwne marzenia, ale wierzyłem w nie. Bo czym by było życie bez żadnego celu? I w końcu widząc pogrążone we śnie Lafayette, zrozumiałem, że zrobiłem najlepszą rzecz w swoim życiu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro