Rozdział 7 - Początek wspólnej podróży

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

***średni 3370 słów

Gdy zamknęłam za sobą drzwi wynajmowanego przeze mnie pokoju, poczułam jak opuszcza mnie cała energia. Euforia, którą odczuwałam rano całkowicie zniknęła. Nie miałam pojęcia dlaczego. Usiadłam na krześle przed toaletką, a Tigi wskoczyła na łóżko.

Wyjrzałam przez okno. Słońce było jeszcze całkiem wysoko, do wieczora zostało kilka dobrych godzin. Ode chciało mi się wychodzić. Nie czekałam już na spotkanie z chłopakiem, którego poznałam poprzedniej nocy.

To bez sensu pomyślałam - wikłanie się w romans w każdym mieście, w którym się zatrzymam po drodze do stolicy Rhye nie było najlepszym pomysłem. Była jeszcze na tyle wczesna pora, że mogłam spakować się i ruszyć w dalszą drogę. Mimowolnie przypomniałam sobie o młodzieńcu, który zaczepił mnie przy straganie. Choćbym chciała, nie potrafiłam odtworzyć w głowie obrazu jego twarzy, wciąż jednak pamiętałam jego oczy - tak piękne, tak intensywnie niebieskie. Chyba nigdy nie widziałam osoby o takim spojrzeniu, inteligentnym, głębokim, dziwnie przyciągającym. Pomyślałam, że musiał być kimś wyjątkowym. Prawdę mówiąc nie zatrzymałam się gdy prawie złapał mnie za rękę, ponieważ poczułam się onieśmielona, (chyba pierwszy raz w życiu) tym, że ktoś taki jak on mógłby coś ode mnie chcieć. Gdybym wiedziała, że to on czeka na mnie dziś wieczorem bez wahania zostałabym tu...

I wtedy poczułam to po raz pierwszy ... Najpierw zalało mnie uczucie dojmującej tęsknoty. Nie wiedziałam dokładnie za czym, ale miałam przeczucie, że było to coś co kiedyś stanowiło cześć mojego istnienia. Następnie przytłaczający żal z powodu tego, że utraciłam tę niewiadomą rzecz. Kolejne przyszło niepohamowane, zaślepiające pragnienie aby to odzyskać. Obawiając się, że to się jednak nie stanie ogarnęła mnie kompletna pustka, która wręcz wywoływała ból w mojej klatce piersiowej, jednocześnie zapierając w niej dech. Ciągnęła mój umysł w jakąś bezdenną, ciemną otchłań. Zakryłam dłońmi twarz i poczułam łzy cisnące mi się do oczu.

Tigi zeskoczyła z łóżka i zaczęła ciągnąć mnie za spódnice by wyrwać mnie z transu w jaki wpadłam. Dopiero gdy to zrobiła byłam w stanie znowu wciągnąć powietrze do płuc. Przez chwilę stałam całkiem zdezorientowana, dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie gdzie jestem. Nie miałam pojęcia co wywołało we mnie lawinę tych okropnych odczuć. Na same ich wspomnienie przeszedł mnie dreszcz. Może to jeszcze skutki czaru dysocjacji? Nie, to na pewno tęsknota za Wyspą i strach, że na nią nie powrócę - wytłumaczyłam sobie. Muszę skupić się na swoim zadaniu. Ruszam w drogę dziś, teraz. Nigdy więcej głupich schadzek z chłopcami.

***🌼🌼🌼***

Spakowałam rozrzucone po pokoju rzeczy w kilka minut. Porwałam Tigi z ziemi i posadziłam sobie na ramieniu. Ledwo zdążyła wczepić się łapkami w moje włosy gdy z impetem wyszłam z pokoju, zamknęłam drzwi i zbiegłam po schodach. Tym razem gospodyni stała na dole, jakby przewidziała, że właśnie teraz pojawię się w holu.

- Przepraszam, ale muszę wyjechać już dziś, nie zostanę na kolejną noc - powiedziałam, a ona uśmiechnęła się i kiwnęła głową z aprobatą. Znowu przeszło mi przez myśl, że ta kobieta była mesenhe i wiedziała o mnie wszystko, a teraz daje mi do zrozumienia, że jest zadowolona z podjętej przeze mnie decyzji. Trochę się z tego powodu zmieszałam. Wyjęłam sakiewkę i wręczyłam jej więcej monet niż początkowo ustaliłyśmy. Wymieniłyśmy krótkie słowa pożegnania, po czym poszłam do stajni aby wyprowadzić Czarną Księżniczkę.

Czarna parskała z zadowolenia gdy wyprowadziłam ją przez bramę na ulicę. Nie przywykła do spędzania tyłu godzin w zamknięciu, choćby w najlepszych warunkach.

Nasza dalsza droga prowadziła na północny wschód. Pomyślałam, że nie musimy wracać do głównej arterii miasta, mogłyśmy przejechać mniejszymi uliczkami, dalej przez łąki i las, aby do traktu prowadzącego z Greme dotrzeć w dalszym jego odcinku.

Uliczka, którą obecnie podążałyśmy była pusta - nie było tu nikogo oprócz nas. Włożyłam Tigi do torby podróżnej po czym sama wskoczyłam na grzbiet Czarnej Księżniczki, a ona nie czekając ani chwili puściła się do przodu żwawym kłusem. Jeszcze przez jakiś czas jechałyśmy utwardzoną drogą między domostwami. Zabudowania coraz bardziej się rozrzedzały, ogrody wokół domostw stawały się coraz większe, zamieniając się w końcu w gospodarstwa z uprawami warzyw i owoców.

Powietrze było suche i ciepłe. Minęłyśmy ostatnie budynki by znaleźć się na rozległych łąkach. Tu Czarna puściła się pełnym galopem, a ja z przyjemnością chłonęłam wiatr, który muskał moją twarz i rozwiewał  włosy. O tej porze roku trawa na łąkach nie była już tak intensywnie zielona, tylko lekko podsuszona słońcem. Miejscami kwitły polne kwiaty tworząc kolorowe wyspy wśród płowych traw.

Rozwiana grzywa Czarnej Księżniczki muskała moje ramiona. Poczułam, że obie znowu jesteśmy w swoim żywiole. Pęd dawał nam ukochane uczucie nieograniczonej niczym wolności. W oddali widać było las, przez który przebiegał główny trakt idący z Greme w kierunku miasta Valloram, naszego obecnego celu.

Ziemie, które w najbliższym czasie miałyśmy przemierzyć były mi znane z wcześniejszych misji. Oczywiście nie odwiedziłam wszystkich ich zakątków, dość dobrze jednak orientowałam się w terenie. Nie czułam obawy, że możemy się zgubić. Później, gdy udamy się w kierunku północnym, będę musiała bardziej się pilnować - pomyślałam. Na szczęście miałam ze sobą mapy, które dość szczegółowo przedstawiały rzeczywiste ułożenie terenów Rhye.

Po kilkunastu minutach szaleńczej gonitwy zbliżyłyśmy się do linii drzew. Czarna zwolniła kroku i przeszła do kłusu. Jej oddech przyspieszył, a na kruczoczarnych bokach pojawił się pot w postaci smug piany. Gdy do brzegu lasu zostało już tylko kilkanaście metrów klacz przeszła w stęp, a ja ześlizgnęłam się z jej grzbietu na ziemię. Podczas naszych podróży po ziemiach Rhye tak właśnie robiłam. Gdy nie musiałyśmy się spieszyć szłam na własnych nogach. Czarna Księżniczka była potężnym i silnym koniem i niesienie mnie na swoim grzbiecie nie było dla niej wysiłkiem, ja jednak nie uważałam się za jej panią i tym bardziej nie traktowałam jej jako środka lokomocji, a raczej jako kompankę i wspólniczkę. To, że niosła mnie na swoim grzbiecie gdy liczyła się prędkość, odbierałam jako przysługę wobec mnie, a nie przymusową służbę.

Stanęłyśmy przy pierwszych drzewach. Tu zaczynał się bór sosnowy. Pnie rosły w sporych odstępach od siebie, a podszycie było bardzo ubogie. Dzięki temu, bez problemu można było przejść na przełaj do traktu. Na ziemi, po której stąpałyśmy rosły jedynie wrzosy i miejscami kępy paproci. Las był widny, a widoczność dobra, pomyślałam, że jest to korzystne, ponieważ szybko wypatrzyłabym potencjalnego wroga. Zreflektowałam się - teoretycznie nikt nam nie zagrażał. W przypadku obecnej misji musiałam zmienić dotychczasowy tok rozumowania. Z drugiej jednak strony, nigdy nie wiadomo na kogo lub na co się trafi... „nie pakuj się w kłopoty„ gdzieś w mojej głowie rozbrzmiał głos siostry Faustyny.

Odgoniłam od siebie te przemyślenia i postanowiłam skupić na czymś innym. Wróciłam myślami do wydarzeń z Greme. Mój umysł od razu podsunął mi wspomnienie pięknego, złotowłosego młodzieńca. Poczułam narastające we mnie przykre uczucie żalu, wywołane świadomością, że już nigdy więcej go nie ujrzę i nie zaspokoję swojej ciekawości kim był ani dlaczego właściwie złapał mnie za rękę usiłując mnie zatrzymać.

To również nie był dobry kierunek, postanowiłam więc zająć się Tigi. Dzisiejszego dnia więcej czasu spędziła na moim ramieniu lub torbie podróżnej niż na swoich nogach, stwierdziłam więc, że na pewno z chęcią sobie pobiega. Podniosłam z ziemi patyk i rzuciłam go wołając:

- Tigi łap!!!

Tigi z radością pobiegła za patykiem. Złapała go w zęby i przyniosła z powrotem do mnie. Rzuciłam go po raz kolejny. Po kilku takich rundach, sama pobiegłam za Tigi schyliłam się i podrapałam ją po grzbiecie po czym zaczęłam przed nią uciekać, a ona goniła mnie śmiesznie fukając. Słyszałam jak Czarna przyspiesza kroku aby za nami nadążyć. Tigi wyglądała tak zabawnie próbując mnie dogonić i złapać zębami za moją sukienkę, że zaczęłam się śmiać, pierwszy raz od momentu gdy odeszłam od straganu z biżuterią poczułam się beztrosko.

W pewnej chwili potknęłam się o korzeń, w dodatku musiałam zaplatać się o własną spódnicę, wszakże nie byłam przyzwyczajona do tego typu strojów. Finalnie runęłam na ziemię. W ostatniej chwili zdążyłam zamortyzować upadek rękoma. Pomimo lekkiego bólu, który poczułam w nadgarstkach zaczęłam śmiać się jeszcze głośniej. Tigi wykorzystała chwilę, triumfalnie wskoczyła na mnie i zaczęła lizać mnie po twarzy. Czarna dogoniła nas. Patrzyła na nas z wyraźną dezaprobatą, jak na dwójkę rozbrykanych, niesfornych dzieci.

I wtedy usłyszałam hałas. Od razu poderwałam się z ziemi. Nagle pojawił się przede mną obcy mężczyzna. Musiał wyjść zza kępy niewielkich brzóz i leszczyny, które rosły nieopodal. Cała moja wesołość wyparowała w ułamku sekundy. Zirytowałam się, ponieważ najwidoczniej przez zabawę z Tigi straciłam czujność.

- Młoda kobieta sama w lesie, cóż za ciekawy widok - powiedział mężczyzna nieprzyjemnym, lekko kpiącym tonem, a na jego ustach pojawił się niemiły uśmieszek.

Szybko oceniłam swoje szanse w walce z nim - był niewiele wyższy ode mnie, szczupły i wyglądał na przeciętnego złodzieja - pokonanie go, w razie konieczności, zajęłoby mi jakieś trzydzieści sekund.

- Młody chłopak sam w lesie to równie ciekawy widok - odparłam odwzajemniając uśmiech i krzyżując ręce na piersi. Zbył moją odpowiedź.

- Ładnego masz konia, szkoda tylko, że nie jest już twój, od teraz należy do mnie.

Po czym dodał już poważniejszym tonem, najwyraźniej chcąc mnie przestraszyć:
- Oddaj mi go jeśli chcesz zachować życie, w przeciwnym razie .... - nie dokończył swojej wypowiedzi, zamiast tego wyjął nóż.

Z całego serca chciałam uniknąć potyczki z nim ze względu na słowa siostry Faustyny. Miałam unikać walk, nie zwracać na siebie uwagi, ani nie pakować w kłopoty.

Gdybym go ogłuszyła możliwe, że po odzyskaniu przytomność, szukałby mnie, nie wykluczone, że z tak samo głupimi i nieprzyjemnymi jak on kompanami.

Jeśli bym go zabiła ktoś prędzej czy później znalazłby tutaj jego ciało i zaczął się zastanawiać, co właściwie się wydarzyło. Co prawda nie natknęłam się na nikogo po drodze, ale widoczność w lesie była bardzo dobra, a główny trakt coraz bliżej, ktoś już teraz mógł nas obserwować.

- Ten koń i tak nigdzie z tobą nie pójdzie, lepiej daj sobie spokój, nie chcę zrobić ci krzywdy - powiedziałam stanowczym i zimnym tonem, po czym uniosłam krawędź spódnicy ukazując przytwierdzony do mojej nogi sztylet.

Moje spojrzenie i postawa sprawiły, że mężczyzna zawahał się, cofnął i powiedział:

- Widzę, że jesteś bardzo pewna siebie, skąd jednak wiesz, że jestem tu sam?

Gdy kończył wypowiadać ostatnie  słowa, jak na zawołanie, zza kępy krzaków wyszło dwóch kolejnych mężczyzn. Byli co prawda bardziej postawni od pierwszego, jednak wyglądali na tak samo tępych i niedoświadczonych w walce jak on.

Trudno - pomyślałam, nie było innego wyjścia - zejdzie mi tu z nimi jakieś pięć minut.

Żałowałam tylko, że przed wyjazdem z Greme nie przebrałam się w spodnie, nigdy nie walczyłam w spódnicy i podejrzewałam, że nie będzie mi wygodnie. Pokręciłam głową i powiedziałam:

- Bardzo mnie zawiedliście. Mieszkańcy Greme sprawiają wrażenie takich przyjaznych, mam nadzieję, że nie jesteście stąd, ponieważ psujecie całe dobre wrażenie.

Trzej mężczyźni ruszyli w moim kierunku, a moja dłoń powędrowała do rękojeści sztyletu, zanim jednak zdążyłam jej dotknąć, usłyszałam za sobą krzyk i tętent kopyt.

Byłam tak samo zdziwiona jak moi napastnicy. Odwróciłam się na chwilę i zobaczyłam w odległości około stu metrów czterech jeźdźców pędem podążających w naszym kierunku.

Rzezimieszkom widok ten wystarczył, by zaczęli czym prędzej uciekać w stronę zarośli, zza których wcześniej się wyłonili.
Ja natomiast stałam kompletnie zaskoczona, oczekując dalszego biegu zdarzeń. W duchu wyrzucałam sobie, że nie wyczułam obecności ludzi przede mną ani za mną. Na przyszłość muszę być bardziej czujna.

Jeźdźcy zwolnili i zbliżyli się do mnie na tyle, bym mogłam lepiej im się przyjrzeć. Byli to czterej mężczyźni. Ku mojemu dalszemu zdumieniu, okazało się, że jednego z nich już raz spotkałam... a było to dokładnie dziś rano, przy straganie z biżuterią...

Byłam tak zdziwiona, że nie wykrztusiłam z siebie ani słowa. Złotowłosego młodzieńca o pięknych niebieskich oczach chyba też zaskoczył mój widok. Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jako pierwszy odezwał się jeden z jego kompanów:

- Na bogów, dziewczyno co robisz sama w lesie? Gdyby nie my ci bandyci niechybnie by cię zabili!

Doszło do mnie, że w ich oczach musiałam wyglądać na całkowicie bezbronną ofiarę, byli przekonani, że właśnie uratowali mnie przed śmiercią...
Prawda była jednak taka, że swoim pojawieniem się uratowali życie, a przynajmniej zdrowie moim napastnikom. Uznałam jednak, że będzie lepiej jeśli jej nie poznają. Odparłam więc tylko:

- Nie chcieli mnie zabić tylko zabrać mojego konia. Z tego co wiem podróżowanie po ziemiach Rhye nie jest zabronione, w przeciwieństwie do grabieży.

- Ale żadna kobieta o zdrowych zmysłach nie podróżuje sama - odparł wyraźnie zirytowany.

- Dlaczego? - zapytałam szczerze zdziwiona.

- Właśnie dlatego! - wykrzyknął wskazując ręka zarosła, za którymi zniknęli bandyci - skąd ty się wzięłaś, że tego nie rozumiesz!

Czułam, że dalsza rozmowa z nim nie ma sensu. Już chciałam powiedzieć coś niemiłego, czego później mogłabym żałować, ale w tym momencie jasnowłosy młodzieniec zsiadł ze swojego konia i podszedł do mnie.

- Wybacz mojemu kompanowi, ale bardzo drażnią go sytuacje, w których źli ludzie łamią prawo grożąc innym, szczególnie kobietom. Jest na tym punkcie bardzo przewrażliwiony - powiedział z lekkim uśmiechem, najwyraźniej chcąc załagodzić sytuację - oczywiście każdy ma prawo podróżować po ziemiach Rhye, chociaż niestety samotne wędrówki mogą być ryzykowne. - Jego głos był przyjemny, a mówiąc nie spuszczał ze mnie wzroku.

- Jeśli można wiedzieć dokąd zmierzasz? Może moglibyśmy cię tam odprowadzić, zważywszy na to co przed chwilą się stało...

- To bardzo miłe z waszej strony jednak obawiam się, że nie będzie to możliwe, ponieważ... ...wybieram się do stolicy Rhye - powiedziałam zgodnie z prawdą. Nie chciało mi się zmyślać, zresztą stwierdziłam, że tak odległy cel odwiedzie ich od chęci towarzyszenia mi. W najgorszym wypadku pójdziemy razem kawałek, a później nasze drogi rozejdą się. Słysząc te słowa mój rozmówca uniósł lekko jedną brew, a jego twarz jakby rozjaśniła się - z bólem serca stwierdziłam, że tak wyglądał jeszcze piękniej.

- Ciekawy zbieg okoliczności, ponieważ my właśnie zmierzamy do... - nim zdążył dokończyć swoją wypowiedź, kolejny z towarzyszących mu mężczyzn odchrząknął głośno, szybko zeskoczyła z konia i staną obok nas. Nie wiem dlaczego, ale nie wywarł na mnie dobrego wrażenia.

- Dziewczyno powiedz nam dlaczego właściwie nie jesteś teraz w domu z mężem albo matką i ojcem tylko zmierzasz samotnie do stolicy Rhye? - Jego pytanie mogłoby wydawać się niestosowne, ja jednak postanowiłam spokojnie udzielić na nie odpowiedzi:

- Nie mam męża, moi rodzice umarli gdy miałam kilka lat, ledwie ich pamiętam, wychowywała mnie ciotka, która niestety jest stara i schorowana, ma trzy własne córki i nie może dłużej trzymać mnie pod swoim dachem... - oczywiście tylko część mojej wypowiedzi była zgodna z prawdą, reszta była zmyśloną historią, którą trzymałam w zanadrzu, właśnie na tego typu sytuację.

- Dlaczego w takim razie jedziesz tak daleko, mogłabyś równie dobrze zamieszkać w najbliższej osadzie? - stwierdził mężczyzna

- Ciotka pomagała mi przez całe moje dotychczasowe życie, ma w Rhye dalekiego krewnego, poprosiła mnie o przysługę, mam go odnaleźć i przekazać mu list od niej. Inaczej nigdy by go nie otrzymał, ktoś musi mu go zawieźć osobiście. Poprosiła o to mnie.

- A gdzie niby mieszka ta twoja ciotka?

Zreflektowałam się. Mężczyzna przekroczył granicę, którą mu wyznaczyłam. Właściwie to co go obchodziło dokąd się wybieram i dlaczego? Brakowało jeszcze aby poprosił mnie o okazanie owego listu od ciotki, który oczywiście, tak jak jego domniemana autorka - nie istniał.

Złotowłosy chłopak najwyraźniej dostrzegł moją konsternację, ponieważ po raz kolejny postanowił złagodzić narastające napięcie:

- Widzisz, tak się składa, że my też zmierzamy do miasta Rhye - dokończył wreszcie przerwaną wcześniej wypowiedź. - Jeśli chcesz, mogłabyś do nas dołączyć.

Teraz to ja byłam zdziwiona. Faktycznie, zaskakujący zbieg okoliczności - pomyślałam. Kątem oka zauważyłam, że mężczyzna, który wcześniej wciął się w naszą konwersację, zrobił wyraźnie niezadowoloną minę, ale nic nie powiedział. Wszystko działo się zbyt szybko. Doszłam do wniosku, że teraz ja muszę ocenić swoich potencjalnych współtowarzyszy.

Skoro oni, a przynajmniej część z nich, byli co do mnie wyraźnie podejrzliwi, dlaczego ja miałabym od ręki im zaufać? Przed podjęciem decyzji musiałam przyjrzeć im się uważniej.

Właściwie podróż z nimi byłaby mi na rękę, nie znałam drogi przez ziemię Rhye, a dołączając do nich mogłabym uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, takich jak choćby ta, która przed chwilą miała miejsce.

Mężczyzna, który jako pierwszy do mnie przemówił musiał być kilka lat starszy ode mnie, miał kasztanowe, krótkie włosy, jasne oczy, był wysoki i postawny. Czwarty, który do tej pory nie odezwał się ani słowem był najmłodszy ze wszystkich, w zasadzie był bardziej chłopcem, mniej więcej mojego wzrostu, o czarnych lekko kręconych włosach sięgających ramion, niebieskich oczach i bardzo delikatnych, prawie dziewczęcych rysach twarzy.

Ich odzienie było porządne, wykonane z dobrej jakości materiałów. Wierzchowce zadbane, można by rzec, ponad przeciętne, choć na pierwszy rzut oka żaden z nich nie dorównywał Czarnej Księżniczce.

Ogólnie mężczyźni sprawiali wrażenie dobrze sytuowanych. Z całej czwórki tylko pierwszy z nich nosił przy sobie broń, a przynajmniej u jego boku była ona widoczna. Poza końmi i niewielkim bagażem nie mieli przy sobie nic, pojawiało się więc pytanie co oni robili w środku lasu i dlaczego wybierali się tak daleko?

- Właściwie, dlaczego by nie. Muszę jednak zapytać was o kilka rzeczy, chociażby w jakim celu zmierzacie do Rhye?

- Miasto Rhye to nasz dom, wracamy tam z podróży - odparł jasnowłosy młodzieniec, po czym dodał:

- Ja nazywam się Aren, a moi towarzysze to Gryfin, Kajl i Samir - wskazał kolejno najstarszego mężczyznę, który nadal stał blisko nas, następnie pierwszego, a na końcu najmłodszego chłopaka.

- Jestem Nadia - przedstawiłam się - a to moja świta - mrugnęłam okiem, po czym wskazałam na Czarną Księżniczkę i Tigi, która właśnie wyłoniła się zza moich nóg. W stosunku do ludzi, których widziała po raz pierwszy była dość nieufna.

Aren uśmiechnął się i żartobliwie, lekko skłonił

- Miło mi - powiedział.

Mężczyzna o imieniu Gryfin nadal nie wyglądał na zadowolonego z obrotu spraw, ponownie się odezwał:

- Nie wiem, czy to taki dobry pomysł. Zanim ruszymy musimy ustalić pewne warunki, droga jest długa... mogą ci się nie spodobać.. - uniosłam brwi po czym spojrzałam na niego wyczekująco.

- Po pierwsze - rozpoczął długą i męczącą przemowę - nic o tobie nie wiemy, jeśli nie chcesz o sobie mówić my nie będziemy cię wypytywać o szczegóły twojego życia, ale ty tak samo nie będziesz wypytywała nas. Jesteśmy prawymi i zacnymi ludźmi, którzy przestrzegają zasad, i tyle powinno ci wystarczyć. Wracamy do domu z misji, która nie jest twoją sprawą więc nie pytaj o nią. Jeśli chodzi o drogę my będziemy ustalać, którędy będziemy szli oraz gdzie będziemy się zatrzymywać i na ile. Zależy nam aby dotrzeć do domu jak najszybciej. Jeśli ktoś z nas uzna, że twoja obecność nam przeszkadza, rozstaniemy się. I nie licz na to, że będziemy płacić za twój nocleg i jedzenie w zajazdach, w których od czasu do czasu będziemy spędzać noce - Gryfin był dość obcesowy.

Zaczęłam coraz bardziej wątpić w to, czy nasza wspólna podróż wyjdzie mi na dobre. Pomyślałam jednak, że jeśli będzie bardzo źle, w każdej chwili mogę przecież zniknąć.. A posiadanie przewodnika w samym Rhye mogłoby mi pomóc. W pewnym sensie będzie też bezpieczniej i może ciekawiej?

Z niechęcią złapałam się na tym, że wymyślam argumenty tylko po to, aby oszukać samą siebie, że jedynym powodem, dla którego chcę dołączyć do mężczyzn nie jest moja rosnąca fascynacja jednym z nich... tłumaczyłam sobie, że po prostu jestem ciekawa jego osoby, ponieważ tak bardzo wyróżniał się na tle pozostałych ludzi.

- Zgadzam się - zwróciłam się do Gryfina. Nie był zadowolony z mojej decyzji, jednak pogodził się z nią.

- Dobrze, ale mam jeszcze jedno pytanie: czy byłaś kiedyś w Rhye?

- Nie, nigdy - bez wahania odparłam, zgodnie z prawdą - właściwie nie wiedziałam nic o tej krainie. Nigdy nie leżała ona w sferze moich zainteresowań.

Gryfin w zamyśleniu tylko skinął głową.

- Myślę więc, że nie pozostaje nam nic innego jak ruszać w drogę - powiedział Aren - do wieczora zostało jeszcze dużo czasu, przed nocą powinniśmy dojść do równiny Renn.

Miał rację. Równina ta rozciągała się od brzegu morza do podnóża Gór Mglistych czyli pasma, przez które musieliśmy przejść aby dotrzeć do Lasów Eukelady, a następnie do miasta Valloram, tak jak planowałam wcześniej.

Zanim ruszyliśmy w drogę postanowiłam sprawdzić czy moi nowi kompani posiadają zdolności magiczne. Sprawdzałam w ten sposób każdą napotkaną istotę, ponieważ miało to ogromne znaczenie.

Ukradkiem jeszcze raz przyjrzałam się każdemu z mężczyzn oceniając przy tym ich czarodziejska aurę. Gryfin, Kajl i Samir byli całkowicie pozbawieni magii. Jeśli chodziło o Arena, nie udało mi się ustalić jego statusu magicznego. Zganiłam to jednak na pośpiech i niesprzyjające okoliczności.

Ruszyliśmy dalej, na przełaj, przez las, po miękkim podszyciu pokrytym igłami, które opadły z sosnowych gałęzi.

Aren i ja szliśmy jako pierwsi. Za nami z typową dla siebie gracją kroczyła Czarna Księżniczka, tuż obok niej koń Arena, prowadzony przez niego na uwiązie. Dalej szedł Gryfin, na końcu zaś Kajl i Samir, którzy nie zsiedli ze swoich koni.

Po niedługim czasie, dotarliśmy do głównego traktu prowadzącego w stronę równiny Renn leżącej na granicy z Królestwem Cytadeli.

***☘️🌺☘️***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro