Rozdział 37 - Podróż poza ciałem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*** krótki 1340 słów

Kiedy opuściłam ciało poczułam nieopisaną lekkość. Mój duch połączony z magiczną aurą w niematerialnej postaci, uniósł się w górę, wysoko pod sufit by następnie opuścić więzienie przez zakratowane okno.

Będąc na zewnątrz nie zatrzymał się tylko kontynuował swój lot wzwyż. Rozejrzałam się wokół, pode mną znajdowała się posępna, ciemna budowla z jedną zwalistą wieżą i murem obronnym, który wił się niczym potężny szary wąż. W dole pozostał obóz wokół twierdzy, który z tej perspektywy wyglądał jak zbiór prostokątnych szmatek. Całość okalał widmowy las, którego drzewa przypominały teraz zgniłozielone kępy traw porastające zwykle bagniska.

Zatrzymałam się. Patrząc na południe widziałam ciemnogranatowe morze, prawdopodobnie gdzieś tam był mój dom. Chciałam polecieć właśnie tam, odszukać Wyspę i chociażby zobaczyć ją, może po raz ostatni. Zanim zdążyłam się ruszyć, jakaś dziwna siła zaczęła ciągnąć mnie w całkiem innym kierunku - gdzieś na północny zachód. Próbowałam się jej sprzeciwić, ale było to niemożliwe.

Kontynuowałam swój lot nad martwym grafitowym płaskowyżem Kappala. Przyglądałam się jego czarnym wąwozom kojarzącym się z wyschniętymi rzekami. Na północy dostrzegłam Góry Granitowe. Nawet stąd wydały mi się złowrogie. Teraz ich grzbiet tonął w gęstej szarej mgle.

Leciałam dalej kompletnie nie kontrolując trasy mojej podniebnej podroży. Znalazłam się ponad Górami Piaskowymi. Ich łagodne szczyty falowały w dole, a pokrywająca je soczysta zieleń obudziła we mnie spokój. Widok życia po kilku dniach przebywania w krainie nasuwającej na myśl tylko śmierć, był prawdziwym ukojeniem.

Tuż obok mnie przeleciał ptak. Gdybym przebywała teraz w moim ciele, pewnie na mojej twarzy zagościłby uśmiech.

Po Górach Piaskowych pojawiły się rozlegle równiny, które zajmowały głównie łąki lub pola uprawne, gdzieniegdzie poprzecinane gęstymi lasami. Co kawałek widziałam pojedyncze domostwa lub większe osady ludzkie, rzadziej miasta.

Przeleciałam nad szeroką, spokojną rzeką, do której co jakiś czas wpadały strumienie. Teraz widziałam ich niebieskie wstążki wijące się między polami. Tak samo jak koryta, którymi płynęła wodą odznaczały się drogi i trakty z tym, że miały jasną barwę.

Na tle zieleni łąk i pół malowały się różnokolorowe plamy. Były to dzikie kwiaty, w które krajobraz tak obfitował o tej porze roku. Czerwone nakrapianie tworzyły maki, kontrastowały z nimi białe rumianki i krwawniki, momentami przebijały się fioletowe pasma dzikiej wyki. Chabry pojawiały się pojedynczo lub w dużej niebieskiej chmarze.

Nieustępliwa siła przyciągania całkowicie zawładnęła moim lotem. Oddziaływała na mnie jak magnes na metalowe przedmioty i ciągnęła w kierunku sobie tylko wiadomego celu.

Tymczasem z szerokich równin znów wyłoniły się zielone góry, rozlały się po powierzchni ziemi szmaragdową falą. W przeciwieństwie do Gór Mglistych czy Granitowych nie były pasmem, a raczej skupiskiem szczytów. Skończyły się tak samo gwałtownie jak się zaczęły, wpadając do morza.

Chociaż, gdyby dogłębniej się nad tym zastanowić, wcale się nie skończyły, a raczej ich zieleń przeszła w granat pofałdowanej morskiej powierzchni, tworząc iluzję ciągłości. Całkiem jak w moim niedawnym śnie - pomyślałam.

Nagle z wody wynurzyła się wyspa o złotych piaskowych brzegach, otoczona jasnym murem obronnym. Obrazy zaczęły się zacierać chociaż wysokość mojego lotu znacznie się obniżyła. Sterujące mną oddziaływanie nakazało mi opadać w dół. Leciałam nad pomarańczowymi i czerwonymi dachami budynków, poprzecinanymi labiryntem ulic i placów.

Tak bardzo zapatrzyłam się w dół, że nie zwróciłam uwagi na to, co znajduje się przede mną. W przodzie natomiast ze skał wyrastał piękny pałac, o jasnych, prawie białych ścianach, ze smukłymi i strzelistymi wieżami.

Miałam wrażenie, że najwyższa z nich sięga prawie chmur. Nie zdążyłam się im przyjrzeć, ponieważ oddziałująca na mnie nieodparta siła magnetyczna wciągnęła mnie przez jedno z okien do wnętrza budowli.

Znalazłam się w przestronnej komnacie, w której panował kojący półcień. W pierwszym momencie, pomieszczenie wydało mi się dziwnie znajome, niemożliwe jednak abym była tu kiedykolwiek wcześniej. Cała moja uwaga skupiła się na miejscu, do którego nieustannie wiodła mnie siła. Było to łoże, na którym leżała jakaś postać.

Wystarczyło jedno spojrzenie abym wiedziała kim jest. Miał zamknięte oczy, oddychał spokojnie i miarowo, musiał być pogrążony we śnie.

Gdybym posiadała teraz materialną postać usiadłabym koło niego. Pogładziłabym jego policzek, odgarnęłabym złote kosmyki włosów z jego czoła. Może dotknęłabym jego miękkich ust swoimi ustami. Następnie położyłabym się obok, przytuliła do jego pleców i objęła go ramieniem, po to by zasnąć i czuć się bezpiecznie i dobrze. A może dokładnie to zrobiłam pod postacią ducha? Zamknęłam oczy o ile może to uczynić istota niematerialna. Poczułam jak nasze aury łączą się ze sobą umożliwiając przepływ życiodajnej energii między nami.

Mogłabym trwać tak już przez wieki. Nie potrzebowałam nic więcej, nie chciałam nic zmieniać, tylko pozostać tu, w tym pomieszczeniu, gdzie nie liczyło się nic poza nami i wszystko nabrało sensu. Nie wiem ile minęło czasu. Może minuty, a może godziny. Wydawało mi się, że na zewnątrz zaszło słońce.

Pragnęłam już nigdy nie wracać do mojego ciała i problemów jakie mnie przytłaczały. Zaczęłam się zastanawiać jak długo bezpiecznie mogę przebywać poza moją materialną formą.

Może gdybym została w tej komnacie dłużej moje ciało umarłoby, a mój duch mógłby pozostać tu na zawsze?

Ogarnęło mnie przeczucie, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Odczułam mrowienie, a wszystko wokół zaczęło falować. Nagle jakaś siła, jeszcze potężniejsza od tej, która mnie tu przywiodła zaczęła ciągnąć mnie z powrotem. Pomimo tego, że chciałam ją przezwyciężyć i pozostać tutaj, nie udało mi się to. Podróż powrotną odbyłam w zawrotnym tempie, w zasadzie nie wyłapując żadnych szczegółów otaczającego mnie świata.

*🌿*

Powrót do ciała nie jest przyjemnym doznaniem. W ułamka sekundy zalała mnie fala negatywnych doznań. Poczułam chłód, miałam zdrętwiałą całą lewą stronę ciała, na której leżałam, na niewygodnej twardej podłodze. Bolała mnie rana po oparzeniu oraz dłonie, pomimo tego, że przed opuszczeniem schronienia w obozie, Imena częściowo uleczyła je zdrowotnym zaklęciem, tak abym chociaż zdołała utrzymać w rękach broń.

Była już noc, w naszej więziennej celi panował mrok, ponieważ pozbawiona była jakichkolwiek źródeł światła. Wisiał nade mną potężny cień, po kilku sekundach rozpoznałam w nim Kajla.

- Nadio? Wszystko w porządku? - zapytał - spałaś tak głęboko, że zacząłem obawiać się czy kiedykolwiek się obudzisz. Dlatego wolałem sprawdzić czy żyjesz.

Nie, nic nie było w porządku. Przed chwilą mój duch znajdował się w najcudowniejszym miejscu Sześciu Krain, gdzie jedyne czego zaznałam to spokój i ukojenie, by właśnie powrócić do ciemnego lochu gdzie czekam na śmierć.

Wiedziałam jednak, że dla Kajla tak samo jak dla mnie wysłuchiwanie narzekań było ostatnią rzeczą jakiej teraz potrzebowaliśmy. Poza tym, mężczyzna miał trochę racji, nie wykluczone, że gdybym została dłużej poza moim ciałem, nigdy nie wróciłabym już do niego.

- Tak, wszystko dobrze, dzięki że mnie obudziłeś, chyba faktycznie zbyt mocno zasnęłam - mówiąc to rozmasowywałam zdrętwiałą rękę i nogę.

- A ty nie zamierzasz nawet zmrużyć oka? - zapytałam.

- Nie, za bardzo się denerwuję, od kiedy zaszło słońce nasłuchuje tylko czy ludzie Godfryda nie nakryli twoich wspólniczek. Skąd masz pewność, że poradzą sobie ze swoim zadaniem?

Wzruszyłam ramionami.

- Muszę w coś wierzyć.

I wtedy, jakby na potwierdzenie moich słów, ze znajdującego się wysoko ponad naszymi głowami okna spadł nieduży przedmiot i z brzękiem uderzył o kamienną posadzkę. Był to pęk kluczy. Spojrzeliśmy na siebie. Pomimo panującego mroku, dostrzegłam na twarzy mojego towarzysza przelotny uśmiech.

Sięgnęłam po przedmiot, po czym schowałam go w zaszewce mojego stanika, tuż obok sztyletu. Nie rozumiałam tylko jednej rzeczy. Od Tigi, która wdrapała się na mur i wrzuciła swą zdobycz przez okno miałam otrzymać jeden klucz. W pęku natomiast były dodatkowe cztery małe kluczyki. Uznałam, że mimo wszystko powinnam je zachować.

Do samego świtu nie wydarzyło się nic, a do naszych uszu nie dotarł żaden niepokojący dźwięk.

Godziny kolejnego dnia dłużyły się niezmiernie. Próbowałam spać i odpoczywać, nie było to jednak łatwe. Czasem nawiązywaliśmy z Kajlem krótką rozmowę nie poruszając jednak żadnych istotnych tematów. Nikt nie przyniósł nam nic do jedzenia. Najwyraźniej nie opłacało się karmić przyszłego posiłku bestii... zresztą, nie wzięłabym do ust żadnej, tutejszej strawy.

O dziwo nie czułam głodu ani znużenia. Podejrzewałam, że mogło być to związane z moją bezcielesną podróżą i znaczną dozą energii jaką udało mi się zaczerpnąć z aury Arena.. o ile było to możliwe...

Późnym popołudniem usłyszeliśmy odgłos zbliżających się korytarzem kroków, następnie dźwięk klucza przekręcającego się w zamku, po czym drzwi naszej celi stanęły otworem

***🌫🌫🌑🌫🌫***

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro