O tym, o czym huczy w nocy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Przynajmniej to nie było bobo...

– Ale to była kosiarka! – jęknęła Róża, żaląc się Oli.

Była brzeginą w czwartym pokoleniu. Praktycznie człowiekiem, jeśli zapomnieć jej niebywały talent do pływania. Nikogo nie powinno zatem zaskoczyć, że pracowała dorywczo jako ratownik w strzeżonym kąpielisku w rodzinnych stronach.

Kraków nie pozwalał jednak o sobie zapomnieć. Na pewno nie Politechnika Krakowska, która kazała przyjechać Oli na poprawkę. Nie miała się, czego wstydzić – pierwszy termin uwaliło równo pięćdziesiąt procent roku. Musiała się jednak przygotować w razie, jakby jej wykładowca znowu miał wenę do sięgania po materiały źródłowe niezawarte w sylabusie.

Studentka jednak korzystała z życiowego dramatu przyjaciółki, aby swój brak weny do kucia i móc zatytułować w swojej głowie jako „wsparcie mentalne". Chociaż równie dobrze mogłaby się pogodzić, że z nauką mogła poczekać do dotarcia do mieszkania. No cóż... Ambicja bywała czasami także przekleństwem.

Póki co jednak Róża nie wnikała, jak pogodzi realizację projektu naukowego we współpracy z leśnictwem i naukę na egzamin. W końcu z każdego krzaka mogła wyskoczyć jakaś baba chaszczowa (w bestiariuszu nikt jej nie zastanie, ale już wielu skarżyło się na nią w internecie!). Ba! Z jaskini mógł wyleźć rozgoryczony bies! To sprawiało, że wszelkie inicjatywy studenckie były bardzo trudne do zorganizowania i musiały być dopięte na ostatni guzik. Oczywiście, jeśli chciało się uniknąć ofiar, bo to źle wyglądało w mediach.

Róża wciąż uważała za czystą głupotę włazić istotom słowiańskim w paszcze, a przecież wychowała się, wysłuchując tęsknych opisów lasów ojca, który został leśniczym z powołania. Była jednak w stanie pojąć, że Olę czekał trudny czas. Szczególnie, gdy cały projekt traktowała osobiście, bo jak każda brzegina, wszystko związane z wodą stawało się sprawą osobistą.

– Kosiarka niczemu nie zawiniła. Tylko wąpierz z kosiarką – zaznaczyła przyszła pani inżynier, bawiąc się końcówką długiego warkocza.

Róża prychnęła na jej precyzję:

– Kosiarz widmo.

Ola przewróciła oczami, ale nie skomentowała tego. W końcu Róża odebrała ją z dworca, a teraz odwoziła ją na stancję.

Miała jednak rację. Trzeba było pamiętać, jak się sprawy miały. Widma miały bardzo duży dorobek przewinień, ale nie polowały na ludzi, żeby się nimi karmić.

Róża skorzystała z czerwonego światła na skrzyżowaniu, aby sprawdzić makijaż. Ten nie rozmazał się, ale i tak westchnęła ciężko. Pomimo rozsądnej warstwy dopasowanego do karnacji pudru na twarzy wyraźnie odcinały się fioletowe sińce pod oczami. Przez nie właśnie nic ściągało uwagi na jej zielonkawe cienie, które jak raz jej wyszły!

– Zmieniła się... Siekierka na kijek – mruknęła, zerkając ukradkiem na Olę. Ta przestała się nagle przyglądać pomalowanym na zielono paznokciom.

– Ej! Przynajmniej z tym kijkiem możesz się dogadać, żeby zmienił technologię pracy.

– A Bobo mogłam zastrzelić! – zauważyła dziewczyna za kierownicą żartobliwie.

Ola skrzyżowała ręce na piersi. Przypominała inżyniera oburzonego tajemniczym dołem nieuwzględnionym w projekcie, który wykopała ekipa nocą na środku placu budowy w ramach jakiegoś dzikiego zakładu. Mrużąc oczy, mruknęła karcąco:

– Wiesz, co Róża? Zdziczałaś.

– Zdziczałam? A co to ma się do rzeczy?

– Jak to co? – wzburzyła się Ola, a jej blond loki zatrzęsły się do wtóru. – Świat stanął na głowie, ale to nie jest apokalipsa zombie. Jeszcze można się dogadać.

– Dodagać z wąpierzem? Kobieto! O czym chcesz z nim rozmawiać? O tym, czy dwa minusy dają plus? Bo ja nie chcę przypomnienia reguł, w jaki dziedziczymy grupy krwi.

Róża mimowolnie nacisnęła mocniej pedał gazu. Jednak wkrótce przypomniała sobie, że przecież był to sezon letni i to na dodatek wieczór. Policjanci o tej porze wyruszali na żer z ręcznymi fotoradarami, aby łapać kogo tylko się dało. Na myśl o mandacie od razu zwolniła z dziesięć kilometrów na godzinę.

Ola zaczęła:

– Słuchaj, rozumiem, że masz uraz...

– Strzyga doprowadziła już nie jednego do stanu niemal agonalnego – zauważyła twardo Róża. – To nie jest uraz. To wyciąganie wniosków.

Ola zaczesała włosy za ucho.

– Strzyga to nie wąpierz. Te drugie są zdecydowanie lepiej ułożone.

Kiedy dojechały do akademika, Ola prędko wyjęła walizkę z bagażnika. Nim jednak na dobre odeszła, oparła się o drzwi samochodu i zajrzała przez otwarte okno. Róża już miała ją przegonić, bo blokowała komuś wyjazd, gdy rzuciła:

– Będzie dobrze. Nasz kosiarz weźmie nowiutką kosiarkę i będzie cichutko.

Po tym zaś uciekła, zostawiając koleżankę z tą irracjonalną wizją.

***

Marek przyszedł jeszcze nie raz pełnić swoje obowiązki. Nie oznaczało to, że kosił.

Róża widziała przez wizjer w drzwiach, jak przechodził wzdłuż drogi i odmierzał równe odległości. Towarzyszył mu w tym mężczyzna, który wszystko zapisywał w swoim notesie. Od tego czasu minęło jednak już kilka dni.

Dziewczyna wyłączała już laptopa po rozmowie przez Skype'a. Cieszyła uszy ciszą, która nastąpiła, gdy urządzenie zupełnie się wyłączyło.

Ten wieczór był stanowczo za spokojny. Czyżby los wynagradzał jej godzinę, którą straciła na wysłuchiwanie pytań niczym z kwestionariusza miejskiego ośrodka pomocy społecznej? Żeby chodziło tylko o to... W końcu rozmawiała z bratem. Po rozmowach z tym cymbałem za granicą nie mogła nie mieć zszarganych nerwów.

Tymczasem na zewnątrz panował spokój. Ćmoki i bobo na razie się ze sobą nie biły, a ich skrzek nie niósł się echem po całej dzielnicy. Krasnoludki nie wbiegały pośpiesznie do domu, tupiąc przy tym jak tabun koni, obwieszczając przybycie Marka. Te małe kreatury nie bały się go, a nawet ekscytowały, gdy wąpierz przyjeżdżał rowerem na tą ulicę. Niemniej...

Róża postanowiła wyjść na ganek, aby w pełni wykorzystać urok tamtej chwili i ochłonąć po burzliwej rozmowie. Musiała szybko się ubrać w bluzę i niemal wybiec z domu, aby uciec przed własnymi myślami. Ledwie dotarła do drzwi, a już przypomniała sobie o wizycie w spółdzielni, konfrontacji ze zblazowaną urzędniczką oraz kolejnej próbie wymuszenia ingerencji w dzielnicy w związku ze swawolą zwierząt oraz magicznych stworzeń.

Otarła twarz dłońmi, siadając na wiklinowym fotelu. Zmusiła się nie myśleć, że nie dorastała swojemu ojcu do pięt i nie była w stanie nic załatwić. Tylko jedną chwilkę! W sam raz, aby wsłuchać się w cykanie świerszczy, szum drzew i huczenie sów.

Poprawiła się w fotelu, kiedy usłyszała nadjeżdżający samochód. Co prawda, była to noc, ale wierzyła, że wkrótce przejedzie dalej. W końcu w tej części Krakowa nic nie było, aby zatrzymywać się tutaj nocą.

Róża trzymała zaciśnięte powieki, jakby mogła odciąć się od hałasu turkoczącego pojazdu. Ilość dźwięków, jakich z siebie wydawał, przywodziła na myśl wehikuł czasu albo rakietę, a nie zwyczajny wieloślad. To nie oznaczało jednak, że to ustrojstwo się zatrzyma, prawda? Wciąż jednak coś bębniło, dudniło, strzelało i zgrzytało, jakby starając się zagłuszyć wszelkie przejawy nocnego życia w pobliskim zagajniku.

Dziewczyna nie wytrzymała. Kiedy otworzyła oczy, furgonetka wciąż stała na przeciwległym brzegu drogi. Lampa uliczna najbliżej niej drżała, jakby z trwogi przed zderzeniem z rozsypującym się autem.

Róża wstała, kiedy usłyszała kłótnię dobiegającą z kabiny kierowcy.

– Na litość boską! Musisz tu stawać?!

– A gdzie mam niby stanąć?!

– Byle dalej od tego domu!

– A to czemu?

– Słuchaj – powiedział pasażer furgonetki, który okazał się Markiem. Musiał nie zauważyć, że Róża już była na ganku, bo powiedział, wskazując ręką jej dom: – Tam jest kobieta o słuchu nietoperza i temperamencie czarownicy. Nie chcę się przekonać, czy jest w tym coś więcej.

Kobieta poczuła, jak jej krew przyśpiesza biegu. Upewniszy się, że miała w kieszeni telefon, zeszła z ganku, przemierzyła ścieżkę wiodącą przez ogródek, zdjęła zasuwkę z furtki i wyszła na ulicę. Nie zatrzymała się nawet, aby rozejrzeć. Zbyt absorbowało ją przedzieranie się wzrokiem przez szybę pracującej furgonetki, aby zobaczyć minę wąpierza.

Kierowca zachichotał, gasząc silnik. Róża zignorowała go, gdy skrzyżowała ręce na piersi, przystając przy masce auta. Zapach palonej gumy i wymykająca spod klapy strużkę śmierdzącego dymu przelała czarę goryczy, ściągając kąciki ust w dół, w obrzydzonym grymasie.

– Bardzo przepraszam... – zaczął Marek, ale kierowca ciężarówki klepnął go po głowie.

Jeszcze pouczył go:

– Nie pomoże bielidło, gdy baba straszydło.

– Tymon! – warknął w odpowiedzi wąpierz, jakby zaledwie parę sekund wcześnie nie robił Róży cudownej reklamy.

Najpierw uniosła brwi, a potem uśmiechnęła się złowieszczo. Skoro zadzierał z czarownicą, to postanowiła być najgorszą jaką spotka w swoim wiecznym życiu!

– No co? Powiedz, że nie straszydło – skomentował towarzysz Marka, wskazując lekceważącym gestem dziewczynę.

– Odszczekaj to – warknęła Róża, nie mogąc znieść, że ktoś się odnosił do niej z takim chamstwem.

Tymon zaś spełnił jej prośbę i to nawet dosłownie. Brzmiał jak pies zarówno za pierwszym szczeknięciem, jak i drugim – wykluczającym omamy. Studentkę tak zamurowało, że nim się obejrzała, mężczyźni wyszli jej naprzeciw.

Tylko przez ogrom adrenaliny i frustracji nie bała się zmierzyć z przybyszami. Pomijając to, że jednym z nich był wąpierz, dotrzymywał mu towarzystwa wilkołak. A jak każdy wilkołak – Tymon był górą mięśni, grubych kości w opakowaniu nadnaturalnie mocnej skóry.

Róża jednak nie traciła czasu czy godności na jakiś obraźliwy tekst z psami oraz schroniskami dla zwierząt w roli głównej. Sięgnęła po telefon i wybrała z katalogu numerów ten podany kiedyś przez Marka.

– Co robisz? – spytał wąpierz, blednąc.

Róża nie odpowiedziała. Ściskała usta w cienką linię, gdy jej komórka odliczała kolejnymi sygnałami oczekiwanie na odebranie połączenia.

Jego oczy wyglądały jeszcze upiorniej, kiedy jego policzki nie były zaróżowione. W końcu nawet człowiek na głodzie potrafił zmieść z talerza danie jak dzikie zwierzę. A Marek, jak to przysłowiowa cicha woda, mógł zamienić się w bestię jak ssało go w żołądku.

Róża zaczęła już odgrzebywać z archiwum swojego umysłu słownik z obelgami z pierwszych lat studiów prawniczych, które poznała od swoich kolegów. Chciała adekwatnie przekląć w myślach idiotycznego kierownika, który sobie smacznie spał, gdy jego podkomendni zamieniali jej spokojny wieczór w koncert gruchotów!

Ponownie tego wieczora dała się jednak zaskoczyć. Tymon wyjął bowiem z kieszeni bzyczący telefon, a wraz z naciśnięciem zielonej słuchawki, połączenie Róży zostało przyjęte.

– Dobry wieczór, Tymon Miazga przy telefonie, w czym mogę pomóc? – powiedział wilkołak z drżącym od tłumionego śmiechu głosem.

Róża rozłączyła się momentalnie, po czym zacisnęła rękę na telefonie. Wzięła głęboki – ale to naprawdę głęboki – oddech, nim spojrzała ponownie na mężczyzn. Ci jednak chichotali, nie mogąc nad sobą zapanować.

Kobieta jednak była zbyt rozsierdzona, żeby bawiła ją ta cała błazenada.

– Jest godzina dwudziesta trzecia piętnaście – poinformowała grobowo, zerknąwszy na wyświetlacz.

– A wobec tego... – zaczął Tymon, narzucając Róży dokończenie swojej wypowiedzi.

– A wobec tego jest to godzina piętnaście po rozpoczęciu się ciszy nocnej.

Wilkołak westchnął, zerkając z żalem na Marka. Ten jednak nie zareagował, a jedynie skrzyżował ręce na piersi. Jego wyraz twarzy zdradzał, że nie zamierzał mu pomagać.

Tymon wetknął telefon do kieszeni, a potem zawiesił kciuki na dwóch szlufkach czarnych spodni z grubego materiału. Mięśnie na jego przedramionach zadrżały, gdy chłodny wiatr przetoczył się przez ulicę, podrywając kurz. Jego ciemne oczy stały się zupełnie czarne, kiedy wciągnął powietrze przez nos.

– Pani Kwiatkowska – zaczął Tymon. Nie zdziwiło Róży to, że znał jej nazwisko. W końcu Marek miał wiele wad. Równie dobrze prócz bycia wampirem, mógł być paplą. – Postanowiłem dzisiaj towarzyszyć swojemu pracownikowi w konkretnym celu. Otóż, władze miasta narzuciły, abym poszerzył zakres usług mojego skromnego przedsiębiorstwa o wypędzanie magicznych szkodników. Szczególnie na bobo, ćmoki i inne stworki tego formatu. Nie brzmi to pani znajomo?

Róża przełknęła ślinę. Oczywiście, że mówiło. Niemal popadła w obsesję na punkcie tych latających kreatur, toteż wszystko, co je uwzględniało, wydawało się jej znajome. Poza tym napisała całą masę wniosków do urzędu miasta, aby zaingerowało w jej sprawie, próbując powołać się na reputację ojca. Człowieka, który uczestniczył w licznych akcjach ratunkowych na przestrzeni lat, aż wreszcie pojawiły się istoty słowiańskie i przeszedł na tamten świat.

– I dobrze – stwierdziła obojętnie, jakby jednak nie wzbogaciła archiwum krakowskiego urzędu o kilka dokumentów swojego autorstwa. – To powszechny problem.

Tymon przewrócił oczami. Wskazał kciukiem kierunek, w który należałoby się udać, aby dotrzeć do wspomnianej kiedyś przez wąpierza szkoły. Następnie powiedział:

– Urząd przyjrzał się moim zleceniom na najbliższy czas. Okazało się, że pan Nocek tu pracuje.

– I to jest powód, że wjeżdża pan tu swoim rzęchem, hałasuje na pół miasta, a pańscy pracownicy włączają kosiarki o drugiej w nocy? – wymieniła Róża, siląc się na uszczypliwość.

– To jest teraz jak z remontem drogi – skwitował Tymon z krzywym uśmieszkiem, zdradzającym złośliwą irytację. – Może trwać tydzień, miesiąc, parę lat, aż urząd miasta nie ogłosi, że problem ćmoków i bobo został rozwiązany. Natomiast do tej pory nie znaleziono lepszego sposobu na te kreatury, jak obecność istoty staropolskiej wyższej kategorii. Najlepiej zaś, żeby przy tym robiły hałas wtedy, gdy wykazują aktywność.

Czyli w nocy.

Róża zbladła. To jej przypomniało wyłudzaczy, którzy próbowali wmówić jej, że jej zmarli rodzice wzięli kredyt, a dom był zadłużony. Tym razem jednak zamiast ją zwyczajnie oszukać, Tymon miał wyprzeć Nadię z pierwszego miejsca na liście dwunożnych, bezskrzydłych szkodników do odstrzelenia!

Róża wzięła głęboki oddech. Wątpiła, aby rzeczywiście sytuacja byłaby poważna. Przypuszczała, że raczej była ofiarą zbiegu okoliczności aniżeli zmowy z łowcami nieruchomości.

Niemniej, nie miała zamiaru się poddać łatwo, gdy rzeczywiście ją lekceważono.

Zanim jednak zaczęła planować kontratak na bezczelnego wilkołaka, jaśnie wąpierz postanowił przypomnieć o swoim istnieniu i zagrać dobrego glinę.

– Jednak... Można byłoby zainwestować w kosiarki elektryczne – zasugerował uprzejmie. – Chodzą nieco ciszej, a i też tak nie śmierdzą jak spalinowe.

– Ale jak zacznie padać, to wysiądą.

– Jak każda kosiarka – zauważył, zaczesując włosy do tyłu. – Na pewno pani Kwiatkowska nie jest odosobniona w tym, że prowadzi dzienny tryb życia. Warto byłoby nie zrażać do siebie całych Skotników.

Róża dopiero wtedy zauważyła, jak dziwnie brzmiały tak przyziemne sprawy w ustach Marka. Miał bowiem specyficzną manierę wysławiania się. Mówił głębiej, wolniej i z większą uwagą niż większość rozmówców kobiety, a przy tym nie wydawało się to wymuszone czy napuszone. Chociaż nie mogło to zadośćuczynić tego, jak ją przedstawił Tymonowi, musiała przyznać przed samą sobą, że to było zjawiskowe.

Zmrużyła brwi, przenosząc spojrzenie na pracodawcę Marka, gdy ten postanowił spróbować nawiązać nieme porozumienie. Niedoczekanie jego...

Wilkołak oparł ręce na biodrach i zadarł głowę wysoko, rozglądając się po okolicy. Pewnie nasłuchiwał, ilu ludzi obserwowało incydent ze swoich domowych zaciszy. Nie zastrzygł jednak uchem, ani nie zaczął węszyć jak dzikie zwierze. Za to na jego twarzy, w jakiś sposób topornej, pojawiło się kilka zmarszczek towarzyszących zamyślonemu grymasowi.

– Rozpatrzę to. Jak jednak sama pani widzi – Tymon zwrócił swoje spojrzenie ku Róży. – to nie zależy od nas.

Co zależy, to zależy – burknęła w myślach kobieta. Rozbawiony błysk w oczach wilkołaka zdradzał, że jej wewnętrzny komentarz odzwierciedlał także wyraz twarzy.

Ten zakasał rękawy i przeszedł w stronę naczepy. Zaczął przesuwać na niej kępy gałęzi, które do tej pory były schowane pod siatką ze sznurka. Marek nie poszedł jednak do niego, gdy zaczął stękać, kiedy uwalniane z więzi gałęzi, uderzały go z impetem niczym bicze.

Wąpierz poprawił czarny T-shirt, jakby to była koszula. Potem zaś wygładził jej front, nieumyślnie głaszcząc naszytego białego pająka, który wisiał na nici pajęczej, jakby zaczepionej na jego szyi. Po tym pokazie, co można zrobić z rękoma, kiedy ktoś nie potrafi ich trzymać nieruchomo, spojrzał na Różę. Bardzo ciężko było dostrzec w nich uprzejmość czy skrępowanie, kiedy zdawały się jarzyć niczym czerwone lampki choinkowe. Z przepraszającym uśmiechem poinformował ją:

– Dzisiaj będą tylko nasadzenia. To cicha praca.

– Wszystko może być głośne, jak brakuje komuś dobrej woli – zauważyła cierpko, wtykając ręce w kieszenie bluzy.

– A wszystko jest złe, kiedy doszukuje się złych intencji – odpowiedział Marek w tym samym tonie.

Wszyscy mieli prawo ją denerwować, nie licząc się z nią. Urzędniczka, brat, Nadia, tych dwoje... Na szczęście, Róża już wyrosła z wieku, kiedy pokornie znosiła humory innych i była gotowa egzekwować od nich to, co jej się należało.

Poczerwieniała z irytacji. Na pewno paliły ją policzki, a przecież nie miała innego powodu do tego jak gniew. Bo... Jak ona mogła czuć wstyd, gdy te dwa nocne patafiany tak sobie żartowały z jej przyrodzonych praw do odpoczynku i snu?!

– Tak więc... Dobranoc, pani – pożegnał się Marek, kłaniając w pas, a potem pośpiesznie dołączając do swojego pracodawcy.

Róża także poszła do siebie. Wypruta ze wszelkich sił padła na łóżko jak martwa. Obudziła się dopiero wtedy, gdy budzik ją zawiódł, a krasnoludki wzięły sprawę w swoje ręce i zaczęły po niej skakać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro