O tym, od czego głowa boli

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Róża przeżyła lipiec, nawet jeśli z trudem w ten afrykański upał. Uporała się już z praktykami, które stanowiły kwintesencję absurdu. Pomijając fakt, że zamiast nauczyć się czegoś związanego z jej przyszłym zawodem, wyręczała sprzątaczki, to jeszcze musiała się zmagać z humorzastym archiwistą. No, ale wreszcie dotrwała do końca, mogąc cieszyć się perspektywą tylko jeszcze jednego semestru w szkole policealnej przed egzaminem zawodowym i uzyskaniem dyplomu. Poza tym przy okazji dowiedziała się czegoś nowego. Chociaż nie miała pojęcia, jaki diabeł musiałby namieszać, aby maszyny do pisania wróciły do łask, a ona wiedziała skąd pozyskać poduszeczki z tuszem, które się w nich umieszczało.

Dziewczyna przekładała papiery z jednego segregatora do drugiego. Dlaczego? Bo tak zażyczyła sobie szefowa. Co z tego, że w umowie o pracę była mowa jedynie o objęciu przez nią stanowiska sekretarki? W sumie to było w zakresie jej obowiązków. Kiedy jednak przyjmowała ofertę zatrudnienia w laboratorium, miały jej pomagać jeszcze trzy kobitki. W zasadzie tylko dwie, jeśli nie liczyć rusałki – Nadii, ale to nadal sześć rąk.

Rzecz w tym, że nikomu nie chciało siedzieć się w małym laboratorium przy przychodni latem. Starsze sekretarki pobrały urlopy, aby spędzić czas z rodzinami. Nadia zaś wykorzystała swój status istoty starosłowiańskiej, aby się zwinąć. Przecież była rusałką bez powabu – nie miała predyspozycji, aby przeprowadzać„zalotne rytuały" charakterystyczne dla jej rodzaju, uznane przez UNESCO jako dziedzictwo kultury.

Tak więc pojawiły się braki kadrowe... A że Róża była taką zdolną dziewczyną i zawsze chętną do pomocy – za stosowny bonus do premii – wszystko ogarniała.

Niech ta oślizgła baba wreszcie tu przyjdzie, a wypróbuję na niej nowy śrut – postanowiła Róża, zagłębiając się w kolejne segregatory. Przejrzawszy zawartość koszulek, odkryła, że sięgała po dokumenty z czasów przed słowiańskim mirem.

Zdobyła się jednak na uśmiech, kiedy przyszła do niej pani patomorfolog – Michalina Pakulska. Była zbyt sympatyczna i komunikatywna, aby ją do siebie zrazić przez gorszy dzień. Co prawda jeden z długiej passy gorszych dni, ale jednak instynkt samozachowawczy nakazywał chronić normalność w każdej dziedzinie życia, w której się przejawiała.

– Och, jeszcze tu jesteś? – spytała z przejęciem pani doktor, stawiając na biurku kawę. Jak się okazało, przeznaczoną dla Róży.

– Jak widać.

– I jak ty sobie dajesz z tym wszystkim radę? – spytała, gdy dziewczyna złapała za podarowany napój.

Bogowie! Chłód mrożonego napoju czy też szejka ukrytego pod plastikową pokrywką przyprawił Różę o błogi dreszcz. Skutecznie jej poprawił nastrój, aby mimo wszystkich niedogodności odpowiedzieć:

– Jakoś.

Pani doktor kiwnęła na to głową, zaczesując kosmyk jasnych włosów za ucho. Blond mieszał się u niej z siwizną, przez co wyglądała młodziej niż można byłoby się spodziewać. Oszacowanie wieku utrudniały też rezolutność kobiety, jej zamiłowanie do ubrań w wyrazistych kolorach oraz oryginalnym wzornictwie. Wzbudzała u Róży szacunek zarówno jak osoba, jak i kobieta – podziwiała jej styl. Niemniej, choć zawsze czuła to za niestosowne, zwracała się do pani Pakulskiej po imieniu. W końcu sama sobie tego życzyła.

Róża zrobiła sobie przerwę od pracy i postanowiła uzupełnić niedobory kofeiny. Wypiła tylko łyk i od razu zrobiło się jej lepiej. Na jej pociągłej twarzy wróciły kolory, a kąciki podkreślonych pomarańczowo-czerwoną szminką ust uniosły nieznacznie.

– A jak ostatecznie skończyła się sprawa z tymi nocnymi stworami u ciebie? – spytała Michalina, przesuwając palcem po pokrywce z napojem.

– Ktoś obszedł całe Skotniki, zebrał podpisy – zaczęła Róża, westchnąwszy. – Ponoć trafił wniosek z prośbą o ingerencję do samego burmistrza. Ten naobiecał coś z tym zrobić, ale jak na razie... Cisza.

– Jaka szkoda – powiedziała smutno, wkładając ręce w kieszenie fartucha. – Ale wiesz? Słyszałam, że mają uruchomić specjalny oddział w urzędzie pracy.

– Tak?

– Ma aktywizować świadome istoty staropolskie – powiedziała, posługując się terminem uznawanym za najmniej kontrawersyjnym w tych czasach.

Okazało się bowiem, że naprawdę niewiele stworów było czułymi na swoim punkcie. Te, które jednak miały świadomość swojego istnienia i nowych czasów, nie kryły swojego rozżalenia uprzedzeniami. Zapominały przy tym, co było niewątpliwie dla nich wygodne, że niejednokrotnie dały się we znaki tym jakże niesprawiedliwym ludziom.

Szczególnie urażony czuł się diabeł Boruta, który przeprowadził kampanię medialną na początku „Przebudzenia Słowiańszczyzny". Wykorzystując swoje doświadczenie z sejmików szlacheckich, owinął sobie i ludzi, i stwory wokół pazurzastego palca. Tym sposobem aż strach było nazwać strzygę strzygą, biesa biesem, czy bannika bannikiem, bo ktoś z otoczenia mógłby uznać to dla nich za obraźliwe.

Choć pod względem kulturowym bardziej adekwatnym określeniem niż „istoty staropolskie" byłyby „istoty starosłowiańskie", z pewnych przyczyn pozostawano przy tym pierwszym. Powód był bardzo pragmatyczny. Kraj, od którego zaczęła się przemiana świata sprzed czterech lat, nie mógł sobie pozwolić na pokrywanie szkód wywoływanych przez każdą kreaturę z mitologii. Szczególnie, że rosło grono istot, które chciało mieć prawa obywatelskie. (I tu znowu najgłośniej upominał się o nie Boruta, budując swój słowiański protektorat.)

Róża jednak zaryła sobie w pamięci ustawę, która pozwalała jej użyć wszystkich środków w celu samoobrony swojej oraz posiadanych przez nią dóbr. Dlatego prócz imitacji karabinu w domu, miała też krótką wiatrówkę w samochodzie i gaz pieprzowy w torebce.

– Może wyślą jakiegoś specjalistę od skrzeczących problemów? – ciągnęła pani doktor, wyrzucając swój tekturowy kubek do kosza na śmieci. Kamienie jej bransoletki zastukały radośnie, jakby szczycąc się taką szlachetną posiadaczką.

Róża zaśmiała się ironicznie.

– Nie ma takiej opcji.

– A to dlaczego? Przecież przyleśne tereny są demolowane przez różne stworzenia.

Róża odłożyła kubek na niezakryty papierami fragment biurka. Michalina uprzedziła ją jednak w przytaczaniu dawno stwierdzonych faktów.

– Nie tylko skrzeczą, ale rozkopują ogródki, demolują śmietniki, uszkadzają samochody – wymieniała żywo. – Skoro zaś leśnicy załamują ręce, wykłócając się z innymi służbami, kto powinien się tym zająć, prezydent musi coś zrobić. To nie jest kwestia, czy ktoś przyjdzie do ciebie, tylko kiedy.

– Dobrze. Niech przyjdzie stwór od zadań specjalnych – westchnęła dziewczyna sceptycznie. – Założę się jednak, że to niczego nie zmieni.

Nadia nie była jedyną istotą słowiańską, z którą miała tą nieprzyjemność się znać. W sumie mogła pochwalić się wyjątkowym statusem jedynej osoby, przez którą Róża rozważała dopuszczenia się jakiejś zbrodni.

Ponadto przyjaźniła się jednak z pewną prawie-brzeginą, a ze studiów przewinęło się kilku diabłów, czarownic, czarowników oraz anioł. Może byli jakimiś „średniakami" w swoich rasach, dlatego zapragnęli się wybić w świecie ludzi. Z reguły jednak żaden byt słowiański nie robił ze swoich nadprzyrodzonych zdolności żadnego pożytku, tak też nie spodziewała się po działaniach prezydenta miasta żadnego przełomu w kwestii swojej bezsenności.

Michalina skrzyżowała ręce piersi.

– Ach, tak? Żebyś się tylko nie zdziwiła – ostrzegła, po czym prędko udała się do gabinetu, usłyszawszy zniecierpliwionego pacjenta w kolejce pod jej salą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro