Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uciążliwe dudnienie w okno było na tyle irytujące, że wyrwało Amarę ze snu w mgnieniu oka. Siedziała znużona po turecku i owinięta kołdrą, bez celu wpatrywała się w wielkie krople spływające po oknie. Przetarła zaspane powieki, wciąż patrząc na szybę i choć kochała ulewne poranki, to dziś miała ochotę zabić wszystkich bogów.

Pierwszy raz od kilku tygodni mogła się w pełni wyspać, a tym razem, zamiast uciążliwych koszmarów, ze snu wyrwał ją deszcz. Przynajmniej nie budziła się już z krzykiem, a to jakiś postęp, racja?

Wyciągnęła się jak kot, zerknęła na zegarek i przeklinając w duchu, że dochodziła dopiero szósta, odrzuciła kołdrę w bok. Nagły dreszcz przebiegł po jej ciele, kiedy bosymi stopami stanęła na chłodnych panelach. Musiała w końcu kupić sobie ciepłe ciapy, bo mama znów będzie na nią krzyczeć, że zaczną jej się problemy z brzuchem od ciągłego chodzenia bez skarpetek i kapci.

Podeszła do szafy i zatopiła palce u stóp w żółty, puchaty dywanik leżący przy garderobie, aby ogrzać sobie stopy. Skrzywiła się, patrząc na swoje odbicie. Wory pod oczami, które zwykle zakrywała toną korektora i podkładu, trochę zmalały, ale wciąż wyglądała jak panda.

Ostatnie osiem miesięcy były dla niej trudne, dla całej jej rodziny. I choć jej rodzice spali po nocach dobrze, ona od tamtego momentu nie potrafiła. Musiała za to chodzić na terapie, przez które dopiero dwa miesiące temu poczuła się znacznie lepiej. Zaczynała się wysypiać, nie myślała o tamtym dniu tak często i prawie wybaczyła za to, co się stało. A może wybaczyła całkowicie? Musiała o tym pomyśleć.

Słysząc, że jej mama już hałasuje na dole, ubrała się w jeansy i czarną bluzę z logo Imagine Dragons.

Anastazja była artystką, więc już od świtu biegała po całym domu w ubrudzonym fartuchu. Robiła wtedy wszystkim kawę, bo wiedziała, że przez latanie w tę i z powrotem po materiały wszystkich pobudzi.

— Cześć, kochanie, wyspałaś się? — Anastazja pocałowała córkę w policzek, gdy ta do niej podeszła i wzięła swój kubek z blatu.

Amara wzruszyła ramionami, kręcąc na boki głową i upiła łyk przesłodzonej kawy. Taką lubiła najbardziej. Czarną, bez mleka, z cukrem sypanym na oko. Nadpijając gorący napój, zerknęła na chlebak, w którym nie było żadnych świeżych bułek i nie musiała zaglądać do lodówki, by wiedzieć, że w niej również brakowało jedzenia. Ona, choć była jedynie problematyczną nastolatką, jako jedyna w rodzinie dbała o to, by mieli co jeść. Mogła się założyć, że gdyby nie chodziła na poranne zakupy, rodzice żyliby na ciągłym głodzie. Plus kawie. Matka wiecznie zajęta malowaniem, przez co nieco traciła kontakt ze światem i ojciec, który pracował od rana do nocy i nawet w domu nie zdejmował munduru.

— Idę do sklepu. — Opróżniwszy kubek do połowy, co i tak nie dodało jej energii, zniknęła w korytarzu. Nie schylając się, wcisnęła stopy w kozaki, siłując się z nimi przez chwilę.

Zarzuciła jeszcze na siebie ulubiony, żółty płaszcz, bez którego nie ruszała się nawet na krok. To prezent od ojca — kolor miał symbolizować radość. Nie chciał, by chodziła w smutnej, czarnej kurtce, w której wyglądała jak ponurak. Teraz mogła chodzić nawet zdołowana, a jaskrawa barwa i tak odciągała uwagę od jej miny. Zawsze jakiś plus.

Przywołała na usta wyuczony, miły uśmiech i wyszła na zewnątrz. Bo choć w domu mogła się dołować, ile chciała, wśród ludzi musiała udawać, że już było w porządku, a w ich rodzinie wcale nie wydarzyła się tragedia. Poza tym musiała odzyskać dobry wizerunek po tym, jak zaliczyła drobną wpadkę, a nazwisko Evansów było na ustach wszystkich przez dobre dwa tygodnie. Od tamtego czasu była uprzejmą dziewczyną z sąsiedztwa.

— Dzień dobry, pani Rosalie! — przywitała się ze staruszką siedzącą na ganku, ale ta jedynie spojrzała na nią znad gazety zniesmaczona.

Pani Drenn była jedną z tych staruszek, która nie zapomniała o występkach i przeszłości Amary. I choć zawsze była grzecznym, pociesznym dzieckiem, etap liceum pokazał wszystkim, że córka policjanta wcale nie była święta. Dla niej samej to nic takiego. Nie musiała wszystkim udowadniać, że było jej przykro, ale robiła to dla ojca. Był znany i lubiany, nie mógł sobie pozwolić na skazy w reputacji. A to ona była tą skazą.

Gdy tylko zniknęła z oczu sąsiadki, wyćwiczony uśmiech zszedł jej z twarzy. Krople deszczu spływały jej po twarzy, a ona miała nieodpartą ochotę, by położyć się na środku kamiennej uliczki, którą szła i wykrzyczeć cały ból, którego próbowała pozbyć się na terapiach. Zamiast tego przystanęła na małym, opustoszałym placu i wyciągnęła twarz do nieba. Pozwoliła, by ciepłe kropelki obmyły ją z cierpienia, ale to sprawiło jedynie, że czuła się jeszcze paskudniej.

Wyobrażała sobie, że przed nią stoi brat. Trzymaliby się teraz za ręce, tańczyli, biegali i leżeliby w przyjemnie ciepłej ulewie. A gdy wróciliby do domu, mama nakrzyczałaby na nich, że zaraz zachorują i zamoczą całą podłogę. Pozostała jej jednak jedynie wyobraźnia i wspomnienia. Teraz stała sama, jak skończona idiotka i patrzyła się w niebo, mrużąc powieki za każdym razem, gdy deszcz kapał jej wokół oczu.

— Pada!

Usłyszała nieznajomy głos, który wyrwał ją z melancholii.

Obdarzyła chłopaka wzburzonym spojrzeniem. Przerwał jej w nostalgicznym wspominaniu. Zmrużyła oczy, starając się dopasować imię do osoby stojącej kilka kroków przed nią, ale zdała sobie sprawę, że nie miała pojęcia, kim był ten koleś.

— Brawo, Sherlocku — zakpiła z lekkim uśmiechem. — Nie spodziewałam się tego w Mystic, naprawdę — ironizowała dalej, nawet nie ukrywając tego, że gapiła się na niego z zaciekawieniem. Znała każdego w miasteczku i rzadko przyjeżdżał tu ktoś nowy — a szczególnie młody.

Miała wrażenie, że widziała kiedyś te czekoladowe oczy, ale zupełnie nie mogła odnaleźć ich we wspomnieniach. Nie speszyła się, kiedy pytająco uniósł lewą brew, zamiast tego zmierzyła go szybko wzrokiem. Szare dresy, czarna bluza i przezroczysty parasol, który przesunął tak, aby ochronił przed deszczem ich oboje.

— Dzięki, ale lubię deszcz. — Cofnęła się o kilka kroków, ponownie czując, jak mokną jej włosy. Ulewa powoli ustawała i zamiast siarczystego deszczu z nieba spadały pojedyncze, duże krople. Taka pogoda była oczyszczeniem dla duszy.

— Wyglądasz, jakbyś uciekła z psychiatryka — skomentował z kpiącym uśmiechem.

Nie musiała na siebie patrzeć, by wiedzieć, że mówił prawdę. Przemoknięte włosy wyglądały na czarne, jeszcze bardziej pogłębiając jej wory pod oczami, które z kolei podkreślały barwę jej zmęczonych orzechowych oczu. Usta krwawiły jej od ciągłego przygryzania i bawienia się skórkami. Typowa nastolatka z problemami.

— Cała Amara Evans. — Nie potrafiła ukryć pogardliwego tonu. Ostatnie miesiące sprawiły, że nie znosiła swojego nazwiska, które było znane w całym miasteczku. Musiała jednak z nim żyć i się męczyć. Przecież ona również przyłożyła się do tego, że było głośno o jej bliskich. To jej wybryki były wisienką na torcie.

— Evans? — powtórzył za nią, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno poprawnie usłyszał. Jego oczy zabłysły psotnie, a na ustach zagościł kpiący uśmiech.

Przyjrzała mu się podejrzliwie, w odmętach pamięci próbując odnaleźć jego twarz. Znał jej nazwisko, a to znaczyło, że musieli się kojarzyć. Tylko skąd? Gdyby znała jego imię, z pewnością byłoby jej łatwiej sobie przypomnieć. Spojrzała więc na niego ponaglająco.

— Wilde, Xavier Wilde — przedstawił się z szelmowskim uśmiechem i... zupełnie nic jej to nie mówiło. Znała rodzinę Wilde'ów, mieszkali niedaleko, jednak oni nie mieli syna. Posiadali małą, uroczą córeczkę, którą czasami się zajmowała. Może to jakiś krewny, o którym nigdy nie słyszała?

— Najpierw bawisz się w Sherlocka, a teraz w Bonda? — parsknęła prześmiewczo, bo przedstawiając się, wyglądał tak dumnie.

— Jestem wielkim fanem — przyznał, wzruszając ramionami.

— Chyba się nie polubimy. Nie lubię Holmesa.

— Trafiasz na czarną listę, koleżanko. — Mówiąc to, spojrzał na zegarek na nadgarstku. Mina zmieniła mu się na niezadowoloną i powoli zaczął iść w stronę, z której ona przyszła. — Pozdrów ojca — rzucił na odchodne i ostatnim, co zdążyła zauważyć, był jego sarkastyczny uśmiech.

Ojca? Skąd on, do cholery, znał się z jej ojcem? Pokręciła głową, wyrzucając to pytanie z głowy. Przecież nie musiała się długo zastanawiać — był policjantem, znał każdego nastolatka w miasteczku i okolicach.

Tym razem to ona zerknęła na zegarek. Miała tylko skoczyć na szybkie zakupy, a nie było jej już dwadzieścia minut. Rodzice pewnie czekali, aż wróci z ich ulubionymi bułeczkami i świeżymi warzywami. Pośpieszyła do sklepiku za rogiem i zrobiła stałe zakupy jak co sobotę.

Wracając, nie myślała o niczym szczególnym. Wspomnienia o bracie trzymała krótko na smyczy, o ostatnich miesiącach też starała się nie dumać, a i na temat szkoły nie miała zamiaru rozmyślać. Szła więc, po prostu patrząc pod nogi, licząc kroki i rozchlapując kałuże.

— Powieś płaszcz na grzejniku. — Usłyszała polecenie mamy, jeszcze zanim dobrze zdążyła otworzyć drzwi.

Odłożywszy zakupy na półkę z butami, zdjęła przemoczony do suchej nitki płaszczyk i rzuciła go niechlujnie na kaloryfer. Ściągnęła buty i z siatką, z której na podłogę spływały malutkie kropelki, weszła do kuchni.

Mama stała za ojcem, który siedział na krześle i czytał poranną gazetę. To jego ulubiona część dnia, uwielbiał widzieć na stronach swoje nazwisko z kolejnymi udanymi sprawami. Był dobrym policjantem i udzielał wiele wywiadów. Odmówił tylko jednego, tego, który dotyczył jego ukochanej córki.

Nie wyglądał na zmęczonego, choć całe dnie spędzał na komisariacie, a gdy z niego wracał, jeszcze kilka godzin spędzał nad komputerem i zajmował się sprawami miasta. Był pracoholikiem i nigdy nie odpoczywał. Podziwiała go — ona wracała wykończona po całym dniu w szkole, a to przecież nie to samo co praca.

— Tato, jakiś gość cię kazał pozdrowić — zaczęła gładko temat, rozpakowując zakupy.

Nawet nie odciągnął wzroku znad kartek.

— Marshall? — podał imię swojego kolegi, a następnie napił się kawy.

— Nie, chyba jakiś nowy. — Oparła się o blat i przyjrzała się rodzicom. Mama przekrzywiła głowę, zaciekawiona. — Xavier Wilde? — bardziej zapytała, niż oznajmiła.

Misha nie wyglądał na zadowolonego. Mina momentalnie mu zrzedła, a brzegi gazety ścisnął tak mocno, że niemal się porwały. Amara znała swego ojca na tyle, by wiedzieć, że pulsująca powieka i zaciśnięte w wąską linię usta, oznaczały czystą, głęboką nienawiść. Kimkolwiek był Xavier Wilde, musiał nieźle zaleźć mu za skórę.

— Rozmawiałaś z nim? — zapytał z wyczuwalną złością, lecz dziewczyna wiedziała, że to nie na nią był zły.

Przytaknęła zdziwiona i zaciekawiona równocześnie. Jasne, ojciec miał dużo wrogów, w końcu aresztował sporo ludzi, jednak nigdy nie reagował w taki sposób na żadną osobę.

— To był ostatni raz, kiedy się z nim widziałaś, rozumiesz? Masz się trzymać od niego z daleka — rozkazał, posyłając jej srogie spojrzenie, które zwykle posyłał przesłuchiwanym. Przytaknęła powoli, jednak gdy ojciec nie odwrócił wzroku, zdała sobie sprawę, że czekał na odpowiedź.

— Tak, tato, zrozumiałam. Trzymać się z dala od Xaviera Wilde'a — powiedziała wyraźnie, przytakując raz jeszcze, żeby nie miał wątpliwości. Uśmiechnął się lekko kącikiem ust. — Ale może najpierw powiesz mi, kim on jest? — Po pytaniu znów spoważniał, ale westchnął przeciągle, jak zwykle przed poważną odpowiedzią.

Odłożył gazetę, napił się raz jeszcze kawy, jakby to miało pomóc mu się uspokoić i splótł ze sobą dłonie, kładąc je na stole.

— Mieszka w Denver, przez całe życie widziałem go tutaj tylko kilka razy i za każdym sprawiał kłopoty. To biologiczny syn Wilde'ów. Oddali go do adopcji... — przerwał i zrobił tę swoją minę, przy której zawsze intensywnie myślał. — Z tego, co wiem, po narodzinach Clarissy oboje chcieli, by Xavier z nimi zamieszkał, ale on nie chciał. Przyjeżdżał tutaj tylko po to, żeby zrobić im na złość i rozwalić kilka rzeczy. To on na festiwalu dwa lata temu podpalił stoisko z fajerwerkami. Poza tym sprawdziłem jego kartotekę, w Denver był ścigany za narkotyki i jakąś poważną bójkę, zdaje się, że pobił wtedy swoją dziewczynę i dilera. — Spojrzał na córkę wymownie, jakby już to miało trzymać ją od niego z daleka.

Pamiętała tamten dzień. Świetnie się wtedy bawiła i z przyjaciółmi mieli niezły ubaw, widząc, jak wszyscy są oburzeni i szukają jakiegoś dzieciaka. Nareszcie zadziało się coś ciekawego — festiwale w Mystic zawsze były nudne, a to dodało im smaczku. Nie miała pojęcia, że to sprawka Xaviera. Nawet nie zauważyła wtedy nieznajomej twarzy, a przyglądała się każdemu uczestnikowi po kolei, tak bardzo znudzona była imprezą.

— Brał też udział w... — przerwał, jakby zdał sobie sprawę, że powiedział już za dużo. — Zresztą nieważne, to tajne sprawy. W oczach policji jest przestępcą, więc zabraniam ci kontaktu z nim. — Kolejne popisowe spojrzenie, niewznoszące sprzeciwu.

Postać Xaviera była ciekawa. Niezłe ziółko z niego było w Denver. Może to dlatego postanowił wrócić tutaj? Żeby zostawić wszystkie brudy za sobą?

Nie mogła też uwierzyć, że państwo Wilde oddali go do adopcji. Nigdy przenigdy nie wspomnieli, że mieli syna, a przecież często z nimi rozmawiała. Zresztą, to sprawy prywatne, nie powinna się wtrącać. Sama była żywym przykładem tego, że każda, nawet przykładna rodzina, miała swoje problemy.

— Jasne, idę się wysuszyć — powiadomiła i prędko uciekła do swojego pokoju, żeby mama nie zauważyła, jak zostawia mokre ślady. Skarpetki całkowicie jej przemokły.

Będąc już w swoim pokoju, pierwsze, co zrobiła, to sprawdziła telefon. Znowu była do tyłu z wiadomościami na grupie i musiała przeczytać ten cały spam. Spam, który głównie polegał na umawianiu się na imprezy, czy wysyłaniu gotowych prac domowych. Często zdarzało im się też kogoś obgadywać.

Czytając konwersację, podłączyła suszarkę i wyciągnęła szczotkę z szuflady. Co jakiś czas, między kolejnymi wiadomościami, patrzyła na swoje odbicie. Krzywiła się za każdym razem. To nie tak, że była brzydka, raczej przeciętna, może nawet ładna. Po prostu zmieniła się nie do poznania. Wcześniej okrągła, radosna twarz, zmieniła się w wychudzoną i smutną. Zdrowe, błyszczące włosy po wielu nieudanych próbach malowania, zamieniły się w siano. Chwilę po problemach w domu, przyjaciółki nałożyły jej rozjaśniacz i różową farbę. Połowa objętości magicznie zniknęła, dostała w zamian rozdwojone końcówki i skruszone włosy. Sama tego chciała. Pragnienie zmian pod wpływem emocji nie mogło się skończyć dobrze.

Schudła przez leki, brała na uspokojenie i na sen. Głównie jednak nie mogła jeść, bo była na to zbyt zmartwiona, zdesperowana czy wściekła. Wtedy wystarczał jej alkohol, pomagał jej uciec od problemów. A może wcale nie pomagał, a tworzył ich jeszcze więcej? Mniejsza z tym, w tamtym okresie po prostu nie była sobą. Już było dobrze. Tydzień temu miała ostatnie spotkanie z psychiatrą, który stwierdził, że więcej nie będzie ich potrzebować. Ma przyjść dopiero za miesiąc, na kontrolną wizytę. Leki też już odstawiła, choć wciąż na wszelki wypadek trzymała te na uspokojenie.

Można powiedzieć, że teoretycznie była już wyleczona. Niemal zapomniała o przeszłości. Z początku bardzo przeżywała, więc chowała się za imprezami i wandalizmem, przeżyła swój ostry okres buntu, który trwał całe trzy miesiące i kilka miesięcy terapii pomogły jej sobie poradzić. W praktyce jednak wciąż myślami wracała do tamtego dnia i najchętniej znów popadła w obłęd. Walczyła sama ze sobą, ale jak na razie, wygrywała.

Przestała suszyć włosy, kiedy rozdzwonił się jej telefon. Odebrała i od razu przełączyła na głośnomówiący, kładąc się na plecach na miękkim żółtym dywaniku. Dziewczyny gadały już między sobą. Chyba o jakimś wyjściu, ale gadały wszystkie na raz, więc ciężko było zrozumieć.

— Hej — wtrąciła się, przerywając ich przekrzykiwanie się.

— Super, że odebrałaś — odezwała się Brenda, jej najlepsza przyjaciółka. Bo choć w grupie było ich cztery, to właśnie z Brendą miała najlepszy kontakt. Były ze sobą bardzo zżyte i rozmawiały o poważnych sprawach, a nie, jak dwie pozostałe o imprezach i chłopakach. — Pogoda ma się polepszyć, więc planujemy wieczorem posiedzieć na molo. Even do ciebie dzwonił, ale nie odbierałaś.

Even Damon, chłopak Amary, któremu zawdzięczała wszystko. Nie był w ich paczce długo, a oni sami znali się tylko jakieś siedem miesięcy — to wtedy powstała ich ekipa — mimo to, kochali się naprawdę mocno. Even dbał o nią, gdy miała problemy rodzinne, choć nigdy nie powiedziała, co wydarzyło się wtedy w jej domu. Wiedział tylko, że chodziła na terapię, bo sam przyczynił się do namawiania ją na nią. Nie musiał wiedzieć, co się stało, ważne, że ją wspierał i się troszczył.

— Byłam w sklepie. Nie czaję, czemu wszyscy wstali dzisiaj tak wcześnie — zaśmiała się, bo zwykle w soboty kontaktowali się ze sobą dopiero po południu.

— Mam kaca i spałam u Roxanne, więc wstałyśmy godzinę temu i nam się nudziło — odpowiedziała Caroline zachrypniętym, przepitym głosem.

To właśnie dwie największe imprezowiczki w paczce, a nawet pewnie w szkole. Roxi i Caro nie odpuszczały imprez i choć miały facetów, których swoją drogą często zmieniały, nie przeszkadzało im to w odwiedzaniu klubów. Korzystały z życia, jak tylko mogły, tłumacząc się tak każdym przypałem, zdradą czy pomyłką.

— Ami, możesz wyjść wieczorem? — zapytała znów Brenda, kiedy Caroline i Roxanne szeptały coś między sobą.

— Jak mi się będzie chciało, to przyjdę — odpowiedziała wymijająco.

Nie chciała się zgadzać, bo gdy zwykle to robiła, przechodziła jej ochota na cokolwiek i ostatecznie zostawała w łóżku. Jeszcze kilka miesięcy temu wychodziłaby z chęcią, wiele się jednak zmieniło i bezpieczniej dla niej było, jak siedziała w domu. Przez ostatnie tygodnie miała też dość imprez i patrzenia jak jej znajomi się upijają. Robiła wtedy za niańkę, bo jako jedyna nie piła.

— To daj znać. Idę pomóc rodzicom, pa laski — pożegnała się, a na linii została tylko Ami i dziewczyny, które ciągle plotkowały i śmiały się między sobą. Amara rozłączyła się bez słowa, bo i tak nie zwróciłyby uwagi. Za dobrze je znała.

Siedząc tak na podłodze i patrząc się w lustro, miała ochotę położyć się i przespać cały dzień, a najlepiej kilka. Nie miała zamiaru wychodzić, nawet jeśli miałby być tam jej chłopak. Kochała go, ale gdy spotykali się całą paczką, Even robił się zbyt zajęty popisywaniem się, a wtedy zostawiał ją samą. Uśmiechała się wtedy sztucznie, gdy patrzyła na jego głupsze pomysły i udawała, że świetnie się bawi. Tylko Brenda widziała, że Amara czasami wolała pobyć sama. Dlatego się przyjaźniły.

Powiadomienie od Evena wyrwało ją z zamyślenia i choć chciała mu odpisać, wyłączyła telefon. Czuła się zmęczona, a dzień dopiero co się zaczął.

Wstała, zasłoniła rolety, żeby w pokoju było jak najciemniej i przebrawszy się w suche ubrania, wskoczyła na łóżko. Jeśli miała wyjść dzisiaj na molo, musiała się porządnie wyspać. A jeśli wstanie zmęczona, to będzie miała wymówkę, że źle się czuje. Taki był jej plan.

***

Witam wszystkich w nowej odsłonie "Pokochaj słońce w deszczu". Zmiany w fabule będą diametralne, co możecie już zobaczyć po nowym tytule. Zabrałam się za ostrą poprawę, choć wiadome, powieść nie będzie idealna, z pewnością jeszcze nad nią w przyszłości popracuję. Ciągle się uczę czegoś nowego i testuję wiele nowości. 

Będę wdzięczna za wszelkie poprawki i konstruktywne opinie. Rozdziały postaram dodawać się co kilka dni/raz na tydzień

Pozdrawiam serdecznie starych czytelników jak i nowych. Zapraszam na nowy początek. 

Dziękuję raz jeszcze 

Okładka jest przepiękna. Jestem za nią bardzo wdzięczna. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro